Jest we mnie jakaś panika, obezwładniający lęk, że to ostatnia zima. Znajduję żałośnie głupim rozważanie, że może już za rok nie zapnę nart, że nie dam rady, że pozostanie, w najlepszym wypadku, picie kawy pod wyciągiem, czterokołowy rower z kierownicą z tyłu. Że nogi przestaną mnie słuchać, że to ostatni taki skręt. Jak zwykle za szybko, na wariata. Przełykam strach razem z niebieską tabletką. Kretyńskie poczucie ostateczności, determinizm zimowy. Dwutygodniowe złudzenie oszukania losu.
Śmieję się z tego głośniej niż powinnam. Słucham mojej rodziny, która ma uroczy w swojej bezpretensjonalności zwyczaj przypominania mi, że jestem ładna i głupia. I, że zawiozą mnie i zaniosą gdzie tylko będę chciała. Wierzę im i mam nadzieję, że jak najpóźniej powiem „sprawdzam”.
Męczy to, że za dobrze pamiętam ten czas, kiedy z trudem, z laską, dochodziłam do samochodu. Zbytnim optymizmem byłoby stwierdzenie, że to se ne vrati. Gdyż vrati, vrati, czeka, siedzi gdzieś za moimi plecami. Bomba atomowa w osłonkach mielinowych, przypudrowana interferonem. Z pełną pokorą uznaję jej wyższość. Żyjąc w miarę normalnie mam poczucie zaciągania kredytu w Providencie. Oddać będę musiała zapewne znacznie więcej i na pewno przyjdzie do mnie windykator.