Jestem urazowa. Jak mówiła pewna lekarka „wpisane w obraz zaburzenia”. Jestem, byłam i prawdopodobnie będę urazowa nawet jeśli zmniejszę ilość okazji. Bo, chwilowo, a to skądeś spadnę, gdzie skądeś czasem bywa pierwszym piętrem albo całkiem wysokim drzewem, z obowiązkową wystającą, ostrą krawędzią albo się rozetnę i będę miała niepowtarzalną okazję spojrzeć w oczy własnemu układowi kostnemu albo coś sobie zerwę albo zwyczajnie obiję, albo zlecę z roweru albo zrobi mi się jakieś paskudztwo, które trzeba wychlastać.
Ponieważ natura dba o swoje dzieci i, jak wiadomo, kocha idiotów, dostałam na wyposażeniu na tyle odporny układ kostny, żeby nigdy sobie nic nie złamać, do tej pory tylko urywałam „miętkie”, zęby mam wszystkie i zdumiewająco zdrowe, jak na wyzwania, jakie przed nimi stawiam, a dodatkowo wszystkie rany cięte, kłute i szarpane zrastają się na mnie jak na psie. Nie paprzę się, nie mam zakażeń, sepsa się mnie nie ima. Nie ma róży bez ognia, więc po większości urazów zostają mi efektowne skaryfikacje, niekoniecznie planowane i ułożone nieco chaotycznie. Głównie, nie wiem dlaczego, na nogach. W ilości blizn pogubiłam się kilka lat temu, kiedy znalazłam coś całkiem zapomnianego, uzyskanego w przyjemnych okolicznościach przyrody (ooo, to było wtedy jak Mnicha łoiliśmy!).
Kiedy przy wspomnianym wychlastywaniu, chirurg grobowym głosem zawiadamiał mnie, że „zostanie blizna”, dostałam ataku śmiechu i spytałam go, czy spojrzał na drugą nogę. Otóż za dokładnie nie spojrzał. Jedną z moich ulubionych, wieloletnich blizn wyciął mi ortopeda przy przeszczepie więzadła kolanowego i połatał zamiennie, nieco ładniej. Mam wrażenie, że nikt na sali operacyjnej nie mógł zrozumieć, dlaczego jestem niezadowolona. Chcieli mi nawet moją bliznę w formalinie oddać, ale ostatecznie zadowoliłam się oględzinami i czułym pożegnaniem.
Przestałam liczyć. Bo przejmować przestałam się wiele lat temu, mniej więcej w okolicy Drugiego Armagedonu, czyli operacji ortopedycznej, dzięki której wprawdzie chodzę, prawie nie kuleję, ale za to wzbogaciłam się o sześć (to pamiętam) dorodnych blizn. Pierwszy Armagedon (to było to pierwsze piętro plus potłuczona butelka pod tarasem z którego leciałam) zdarzył się jak miałam sześć lat (kolejne sześć blizn i drobiazgi w stylu utraty jednego mięśnia), Drugi, jak miałam dwanaście. Trochę mi się od tego czasu urosło, bliznom też. Przez chwilę się tym nawet przejmowałam, bo odpowiedź „zacięłam się przy goleniu, o tutaj mam goleń” nie wszystkich satysfakcjonowała, przestałam więc chodzić w krótkich spodenkach i spódnicach. W sumie chyba potraktowałam to jako niezły pretekst.
Od tych krótkich spodenek czasami robiłam wyjątki, co kończyło się zazwyczaj zabawnie, jak wtedy, kiedy robiąc wspinaczkowy kurs tatrzański, w szortach, siedziałam przed Betejemką na Hali Gąsienicowej i jarałam szluszki (to były piękne czasy) z niejakim Bobasem, czyli Bogusiem Słamą.
Bobas popatrzył na moje nogi krytycznie i mruknął:
— No, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca, to ty legalnej nie masz…
No, nie miałam oczywiście. Bobas pocieszył mnie, że połowa szkolących mnie instruktorów, też nie ma i mam się nie przejmować.
W młodości, na wszelki wypadek, opanowałam trudną sztukę szycia skórnego, poćwiczyłam na poduszkach i założyłam sobie ze dwa szwy eksperymentalnie. Zdjęłam więcej, bo to łatwiejsze i nie zawsze po szyciu chciało mi się docierać d o jakiegoś gabinetu.
Jestem więc przyzwyczajona i doskonale znam to uczucie, kiedy zanim spojrzę_ już wiem, że stało się coś niedobrego, a kop adrenalinowy po uszkodzeniu powłok rozpoznaję bez pudła. Jak wczoraj.
Wczoraj postanowiłam posypać ogród nawozem. Bo ogrodowi pora była, a burza nadchodziła, więc postanowiłam oszczędzić na podlewaniu. I poszłam nawozić. Nawóz, jak nawóz, granulowane minerały, które się wysypuje pod winogrona i dzikie wino. Burza nadchodziła ku Worobiowym Górom, więc, ja tak szybciutko, ten nawozik, polecę i rozsypię. I tak oto leciałam po schodach z tarasu, kiedy poczułam, że przywaliłam w coś kolanem. Jak się potem zastanowiłam, chwała Dowolnej Bozi, że kolanem, bo nie przywaliłam, tylko się klasycznie nabiłam na sekator uniwersalny Żyrafa, sterczący ze studzienki ostrym końcem do góry. Bardzo ostrym, jak się okazało.
Szybka obdukcja wykazała cięcie na długość około trzech centymetrów, ładne, równe, jakby chirurg ciął, cholernie głębokie i nawet mało krwawiące, jak na ukazujący się obraz rzepki kolanowej (o, hai) i jakiś podrzędnych flaków. Szybko się zrastam, co nie? Nieledwie w oczach. A narzędzia Fiskarsa w sumie dalej polecam, są ostre.
Więc w jednej ręce krzepko dzierżąc nawóz do winogron, a w drugiej powieź mojego kolana, starając się trzymać część kolana prawą z częścią lewą, zgięta w pół (chodzenia z rozpadającym się kolanem, jednakowoż, nie polecam), ostro kulając, w klasycznej pozycji „jestem ubogą staruszką trzymającą kolano, laboga” dotarłam do domu, gdzie, chlapiąc trochę na czerwono, możliwie _spokojnym_ i _dobitnym_ głosem, od drzwi oznajmiłam:
— Poproszę _szybko_ do pomocy kogoś, kto nie mdleje na widok krwi. _Bardzo_ rozcięłam sobie kolano.
W zapadającej ciszy usłyszałam AJSa, cofającego się w głąb swojego lekko autystycznego świata, z niewypowiedzianą refleksją, że przecież na świecie jest tyle kobiet, które nie prezentują w piątkowe wieczory kości w kolanie, brocząc obficie i czemuż, aż czemuż, właśnie jego to spotkało. Ja zawsze powtarzam, że to dlatego, żeby mu nie było nudno.
Pozostałe 2/3 mojej rodziny zameldowało się karnie, z czego maja matka tradycyjnie w ataku paniki, lekko histeryzując, a Bysiek przejęty i na oko nie do końca przekonany, czy on na pewno nie mdleje. Okazało się, że nie. Wprawdzie do umycia okolic rany przyniósł mi wrzątek (dziękuję synku, ale zimną poproszę, muszę to umyć, a nie wygotować), a zamiast wyjazdowej apteczki przyniósł mi wyjazdową kosmetyczkę z kremami z filtrem +50, ale potem poszło bez zakłóceń.
W wyjazdowej apteczce miałam Ostatni, Przeterminowany, Zapomniany, Wożony od stuleci, listek Steri-Stripów. Żeby nie było za różowo, tych mniejszych, trzymilimetrowych. Upewniwszy się, że dziecko nie mdleje, kazałam mu w miarę ścisło trzymać powisające ze mnie ochłapy i sprawnie skleiłam je plasterkami. Krew nie leciała, boleć nie bolało, sytuacja wyglądała na wstępnie opanowaną.
Kategorycznie odmówiłam jechania do szpitala, bo zapewne zszyliby mnie nieco ładniej niż się sama skleiłam, ale wizja izby przyjęć i chirurgia urazowa Szpitala Bielańskiego w piątkowy wieczór sprawiła, że spanikowałam solidnie i zrosłam się natychmiast. Gdybym miała nici i lignokainę, to bym się znieczuliła i zszyła sama, ale nie mieliśmy armat [1]. Spędziłam uroczy wieczór na kanapie podziwiając moje prawe, to lepsze kolano ozdobione pionową dekoracją, która (a znam się na tym) będzie widoczna przez najbliższe 40 lat.
Bysiek w chwale i glorii, dumny z siebie i udanej asysty, udał się na imprezę, a ja jeszcze przytomnie zadzwoniłam do niego i kazałam w aptece kupić plaster bez opatrunku i maść z antybiotykiem. Apteka Żoliborska okazała się mieć Steri-Stripy, te lepsze sześciomilimetrowe i, w postaci młodej pani aptekarki, odmówiła wysłuchania opowieści Byśka o mojej rzepce kolanowej.
Na wszelki wypadek ubrałam się w ortezę z wentylacją kolana, żeby przez sen nogi nie zgiąć i poszłam spać. Drobna rafa pojawiła się około drugiej w nocy, kiedy obudził mnie jakiś dyskomfort. Było mi piesko gorąco, orteza grzała jak wełniane kalesony, a Steri-Stripy zaczęły się radośnie odklejać. Udałam się do łazienki, zmieniłam opatrunek i poszłam spać. Rano obudziłam się z przyzwoicie gojącą się, solidną blizną.
Fart w tym wszystkim miałam w kilku miejscach — dźgnięcie w kolano kilka centymetrów niżej pozbawiłoby mnie więzadła rzepkowego, a kilkadziesiąt centymetrów wyżej prawdopodobnie wątroby, kość cięcie zamortyzowała. Sekator był w miarę czysty, więc szans na tężec nie mam. Żadne duże naczynie krwionośne tamtędy nie przebiega. Zapas Steri-Stripów i Cosmopora do oklejania się mam. Przeżyję. Chwilowo wykorzystuję okazję do siedzenia z wyprostowaną nogą na zacienionym tarasie, patrzę jak kwitną róże i kaktusy.
W ciągu najbliższych dni okaże się, czy faktycznie jestem komandos [2] i nie musiałam jechać do szpitala…
[1] Burmistrz miasta do Napoleona:
— Oddalibyśmy, na cześć Waszej Cesarskie Mości, salut armatni, ale po pierwsze, nie mamy armat, a po dru…
— Wystarczy po pierwsze — powiedział Napoleon.
[2] Thanks to Zuzanka