Kiedy już bardzo dobrze wiedziałam, że chcę się wspinać i bardzo dobrze wiedziałam, że to fajne, okazało się, że nie ma łatwo. Pierwszą zastawioną na mnie rafę pt. kurs tatrzański jest drogi jak cholera przepłynęłam brawurowo. Trudności zaczęły się przy kompletowaniu dokumentów. Dostałam się w zinstytucjonalizowane szpony Centralnego Ośrodka Szkolenia, który zażądał ode mnie karty zdrowia sportowca. Czytaliście część 1? No, właśnie.
Przewidziałam trudności. Do przychodni zdrowia sportowca poszłam z zastępstwem, do ortopedy weszła za mnie koleżanka zbliżonej budowy ciała. O tyle zbliżonej, że, w przeciwieństwie do mnie miała obie nogi. Miśka, dzięki. I kiedy wydawało się, że prawie się udało, zebrałam wszystkie pieczątki, bo wątpia mam raczej zdrowe i zanosiłam do przychodni wzorowy rentgen płuc, wtedy pani w rentgenie zaskoczyła mnie pytaniem: ILE DIOPTRII!?? No, nie byłam na to przygotowana, a, niestety, z natury jestem dość prawdomówna. Powiedziałam prawdę i na tym zakończyła się moja przygoda z warszawską przychodnią zdrowia sportowca. Próbowałam negocjować, ale nic to nie dało. Padł również argument, że zajdę w ciążę i wzrok mi poleci. Niestety nie zapamiętałam personaliów tej pani i nie mogę iść z reklamacją, że kłamała jak bura sucz.
Ze złamanym sercem i karierą pojechałam na Warmię do znajomych, gdzie opowiedziałam moją rozpaczliwą historię i dowiedziałam się, że w Olsztynie analogiczna przychodnia jest nieco mniej dokładna, a dokument tożsamości sprawdza przy zakładaniu karty, a potem już nie. Sprawa okazała się łatwiejsza niż myślałam, chociaż gdzieś w dokumentach olsztyńskiej przychodni mam kilka centymetrów mniej niż w rzeczywistości. Dzięki, Dorotka.
Ze sfałszowaną kartą zdrowia sportowca kurs tatrzański stanął przede mną otworem.
Dwa tygodnie później, w połowie szkolenia, w upalny dzień przed Betlejemką Bobas, słynny, wieloletni szef COSu popatrzył na mnie i moją nogę i powiedział z pełnym zrozumieniem:
— Oj, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca to ty legalnej nie masz.
No, nie miałam, co nie przeszkodziło mi tego kursu zrobić. Po Tatrach trochę pochodziłam w czasach już nie pionierskich, ale zdecydowanie trudniejszych niż współczesne. Pomieszkałam na taborze i ogólnie to było kilka dobrych lat.

Mniej lub bardziej intensywne Tatry przeplatałam całkiem nowym wynalazkiem, jakim był rower górski, pętaniem się po suwalskiej morenie, wyjazdami w góry niższe, nazywane przeze mnie pogardliwie bałuchami i dalszym, konsekwentnym unikaniem sportu.
I tak nie uprawiałam tego sportu aż do momentu, kiedy pojawił się Bysiek, który moje postrzeganie zasad bezpieczeństwa nieco zmienił i zmusił do zweryfikowania standardów.
Karta zdrowia sportowca, HA HA HA, wymagana na kurs płetwonurka HE HE HE wow taka zupełnie legalna HY HY HY „okularów pod wodą nie potrzebujesz, i tak jest inne załamanie światła” HO HO HO „skrzywiony kręgosłup? Na to dobre jest właśnie pływanie” HI HI HI „masz tu chłopcze pieczątkę, tylko postaraj się nie utopić” BADUM TSS! #profit
PolubieniePolubienie
Dobra pani. Ta warszawska była służbistką.
PolubieniePolubione przez 1 osoba