Jeżdżę rowerem. Uparcie. Jak już wyciągnęłam rower z piwnicy, przypomniałam sobie, jak bardzo to lubię. Wygrzebałam bajerackie ciuchy górskie i jeżdżę niezależnie od pogody. No, powiedzmy, że na razie pogoda nie musi być wystrzałowa, niewielki deszcz zaryzykuję. Sotfshellowe spodnie zmieniły moje życie, bo okład z mokrej dżinsowej bawełny był skrajnie nieprzyjemny. No i poważną, całodniową zlewę chyba jednak załatwię odmownie przy pomocy samochodu, bo ciuchy termiczne to jedno, a zapadane deszczem okulary, to drugie. I nie lubię. Bardzo nie lubię.
Jeżdżenie rowerem po Warszawie to sport ekstremalny. I nie, nie doceniam szalonej ilości ścieżek rowerowych, bo niestety kawałki gdzie ich nie ma są coraz bardziej uciążliwe. I w zasadzie dlaczego (no, DLACZEGO) nie ma ścieżki na Nowym Świecie/Krakowskim Przedmieściu?
Dzisiaj autobus mijał mnie tam w odległości 10 cm (słownie dziesięciu centymetrów). Uwaga, zachodzi przy zakręcie jest (było?) napisane na autobusach. Czy durny kierowca nie może wysiąść i tego przeczytać?

Nie jechałam środkiem, w zasadzie mogę powiedzieć, że jechałam rynsztokiem i przyznam, że trochę się wystraszyłam, a wystraszony rowerzysta w konfrontacji z nacierającym autobusem nie ma za dużych szans. Spisałam numer boczny, rejestrację. Pojechałam dalej z mocnym postanowieniem napisania skargi do MZK. Po czym w identycznej odległości minęły mnie trzy kolejne autobusy. Aha. Znaczy, że kierowcy na Krakowskim są w wojnie z rowerzystami. Trochę mi przykro, bo ja dla odmiany, jak jadę samochodem, to zawsze wpuszczam autobusy, a trochę jestem niewyobrażalnie wkurwiona, bo jechałam bardzo blisko krawężnika, a gnojek naprawdę minął mnie tak, że mikro skręcenie kierownicy wyrzuciłoby mnie albo pod koła albo na krawężnik.
A ścieżki rowerowe? No, jest ich więcej niż 20 lat temu. Ale samochodów jest znacznie więcej, parkingów jest znacznie więcej, a ścieżek — w porównaniu z resztą — skromniutko.
A dodatkowo poprowadzone są w wyjątkowo przemyślany sposób. Ewidentnie ktoś zadbał, żeby ścieżka wiła się możliwie najciekawiej. Nie ma potrzeby prowadzenia ścieżki prosto, lub z jednej strony ulicy. Im częściej przecina jezdnię/chodnik — tym ciekawiej. Rozumiem, że spowalniacze są konsekwentnie wprowadzane dla wszystkich użytkowników dróg.
Na ścieżce są światła. Tu mamy kumulację — po pierwsze powinny jeszcze bardziej urozmaicać podróż, jeśli DDR przecina jezdnię dwupasmową, warto, żeby rowerzysta stał dwa razy przechodząc przez obie nitki. Jeśli nie jedzie prosto i skręcając ma do przejścia jeszcze jedne pasy, wtedy należy światła wyregulować tak, żeby stał na trzech przejściach. Św. Przepustowość w komunikacji rowerowej nie istnieje. Jeśli kiedykolwiek narzekałam na „czerwoną falę” jadąc samochodem, to idąc lub jadąc rowerem mam szachownicę — czerwone, zielone, czerwone, zielone. Bardzo pomysłowe.
Ścieżek rowerowych jest dużomnóstwo, ale nie bądźmy roszczeniowymi rowerzystami — gdzieś się muszą kończyć. Gdzie? Otóż najlepiej znienacka. Na murku, na łańcuchu odgradzającym ścieżkę od jezdni, na chodniku (przypominam, że nie możemy jechać po chodniku), na pasach (przypominam, na pasach też nie jeździmy), na drodze dwupasmowej. Ach tak, jest na niej ograniczenie do 50. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce płynne włączenie się do ruchu jest bardzo trudne. Co ja mówię płynne — jakiekolwiek.
Po slalomie na ścieżce, po odstaniu swojego na wszystkich możliwych światłach płynność ruchu to coś o czym mogę sobie pomarzyć.
A jak już wylałam frustrację i trochę mi przeszło, to napiszę, że jeżdżenie rowerem jest mimo wszystko cudowne. I naprawdę to lubię.
Czas dojazdu z Czerskiej do szpitala na Banacha. Dojazd rowerem nie uwzględnia szachownicy na światłach. Jechałam 24 minuty.
