Przy okazji kupowania kabla zasilającego, szlaucha i farby do ścian idę do Carrefoura po spożywkę i wegańskie żelki.
Ostatnie kilka miesięcy wizytowałam hipermerkada w Andaluzji, gdzie, przy pomocy Gogle Traductor y dos manos zgłębiam zawiłości języka Federika Garcii Lorki.
Przy arkadyjskim Kerfie, andaluzyjska Mercadona, a nawet wieża Babel, to małe miki. Przez loopy przebija się: polski, francuski, niemiecki, arabski, turecki, coś z Indii, sporo Dalekiego Wschodu i niestety, też hiszpański, co mnie zgubiło.
Daremnie szukam mleka UHT, poddaję się, podchodzę do pani w uniformie. Pytam o to cholerne mleko i chyba coś mi nie idzie, bo pani patrzy na mnie i mówi drukowanymi literami:
– ALE NIE MUSI MI PANI POKAZYWAĆ.
I wtedy się orientuję, że litr mleka w karonie, nie w butelce uszczegółowiłam przy pomocy układu choreograficznego, zwanego przez złośliwych „lambadą”, czyli w narzeczu, którym posługuję się na występach ligwistycznie gościnnych, a który okazuje się zaskakująco skuteczną metodą komunikacji.
Jak pokazuję, jak są w lambadzie „drzwi harmonijkowe” (serior! disculpe! Puertas takie składane potrzebuję!) to każdy rozumie o czym rozmawiamy, bo to, co mój mózg robi z językami obcymi bywa naprawdę zaskakujące.