Stara handlowa metoda. Działa również w przypadku wychowywania dzieci.
Najpierw coś dać, potem zabrać, potem znowu dać. Będziesz miał dwa razy tyle radości.
Wpis sponsoruje firma Apple i Google.
I nie będę ukrywać, że jedną z tych firm lubię, a drugą wcale.

Jak kiedyś zaczynałam pisać bloga, szarpałam zdania z rzeczywistości. Potem nauczyłam się pisać w przeciągu, w pociągu na drągu, nawet przepisywałam ze zmiętoszonego kajecika.
Potem zapomniałam, olałam, niedoinwestowałam. Przestałam pisać i przestały mi się lepić w głowie ładne, okrąglutkie zdania, dokarmione przymiotniczkami, podrzędnie zlożone, moje kochane kluseczki.

Brakuje mi tego, cholernie mi brakuje.
To co nie jest zapisane nie istnieje.
Nudniejsze od pisania o pisaniu są tylko sztuki teatralne o teatrze.
Jeśli ktoś to jeszcze czyta, lojalnie uprzedzam, że będę teraz ćwiczyć gamy. Ściskać piłeczkę, żeby mi wróciła władza w palcach. Wywalcie z RSS czy co tam.

Wdech, wydech. Jeśli codzniennie napiszę 700 znaków, za dwa tygodnie napiszę o wszystkich zaległych rzeczach, które sobie obiecuję zapisać.
Blogi są teraz inne, nie wypada chyba już pisać tak jak pisaliśmy kiedyś. Teraz trzeba być dziennikarzem obywatelskim. Nie wiem czy umiem.

I to wcale nie dlatego, że chcę forda.

Mentalna rehabilitacja, leksykalny balkonik. Kroczek za kroczkiem.

Faliste kolanka salezjańskie

Ksiądz się zachował źle. Dzieciom zaszkodziła pianka po goleniu. Wszyscy są zbulwersowani, część interpretuje w prawo, część w lewo. Dużo zostało powiedziane. Może nawet wszystko.

Mnie bulwersuje co innego. Bulwersuje mnie, że wszyscy niezależnie od częstotliwości radiowej, uważają, że kocenie to coś normalnego, zdarza się w każdej szkole, jest. Że fala, która prostą drogą i szeroką strugę przepłynęła spod celi w lokalu przy Ciupagi 1, jest normalną zabawą naszych dzieci.

Otóż nie jest. Kocenie to okrutna zabawa silniejszych. Znęcanie się nad słabszymi. Koty w tej zabawie bawią się najgorzej. To ofiary, nie partnerzy.
Fala jest w każdym środowisku. Słabsza, silniejsza, mniej lub bardziej dokuczliwa. W korporacji jak krótko pracujesz dostaniesz gorszy, świąteczny dyżur. Jesteś najmłodszy — zostaniesz wysłany po kawę. Umówmy się, że jest to norma hierarchiczna i nikt z tym nawet nie próbuje dyskutować. Dlatego tutaj nikt nie widzi skali — politycy, pedagodzy, dyskutują o tym, czy wypada księdzu, czy nie wypada. Czym bita śmietana różni się od pianki po goleniu. Czy dzieci można pokazać, a czy ksiądz miał sutannę podwiniętą nie za wysoko.

A skala zaczyna się od zera — kocenie, fala, otrzęsiny polegające na upokarzaniu, tu startujemy. Tu zaczyna się problem i tu zaczyna się moje oburzenie. I gdybyśmy reagowali od razu, problemu kolan by nigdy nie było. Bo poważny dyrektor salezjańskiego gimnazjum wiedziałby, że nie należy organizować takich zabaw.
Nikt mu nie powiedział, że złe jest założenie. Bo zanim dojdziemy do molestowania i seksualności, odstrzelmy głowę hydrze. I nie bierzmy w tym udziału ani biernego ani czynnego.

Co dwa koła to nie cztery

Zdanie mój ojciec nauczył mnie dwóch pożytecznych rzeczy: jeździć skuterem i strzelać z wiatrówki powiedziałam już tyle razy, że mam wrażenie, że to cytat.
Trochę koloryzuję, bo nauczył mnie jeszcze kilku rzeczy, w tym tego, że rzeczy dzielą się na te dla dziewczynek i te nie dla dziewczynek. O ile przez pierwsze dziesięć lat mojego życia było wszystko w porządku. Biegaliśmy, jeździliśmy różnymi dziwnymi pojazdami, pruli z tych wiatrówek do pustych butelek ustawionych na płocie, tak później zrobiło się nieco nudniej. Bo nagle najfajniejsze czynności przestały być dla mnie dostępne. Po co ci to? To nie dla dziewczynek. Na tym przeważnie kończył się szeroko pojęty fun.

Dziewczynką byłam dość nietypową. Bawiłam się samochodzikami, nie cierpiałam lalek, wolałam być piratem niż księżniczką, a o Meridach Walecznych nikt wtedy jeszcze nie słyszał, więc nie miałam lekko. Moja mać, zawodowo psycholog, a prywatnie kobieta mądra, kupowała mi te spodnie i zabawki społecznie nie konweniujące z płcią i jakoś bezkolizyjnie przefrunęłam przez dzieciństwo, bez poczucia straty, krzywdy czy niedopasowania. Mam nieodparte wrażenie, że jakbym się urodziła teraz moje życie mogłoby nie być tak bezkolizyjne, jak -dzieści lat temu.

Niestety matka pewnych rzeczy nie miała lub nie umiała, a większość z nich miał/umiał ojciec, który wraz z zakończeniem przeze mnie okresu dziecka model unisex, a rozpoczęcia okresu dorastająca panienka, postawił między mną a swoimi zabawkami szklaną szybę.
— Po co ci to?
— Bo fajne!
— Ale to nie dla dziewczynek!
BUM. Koniec zabawy.

Mam wrażenie, że całe życie noszę gdzieś w głowie listę rzeczy, których mi ojciec odmawiam i które teraz pracowicie zaznaczam jako zaliczone. Jeżdżenie kamperem — checked. Strzelanie — checked. Przejęcie po ojcu bogatych zbiorów kopalin, w tym dwóch hełmów: esesmańskiego i przestrzelonego sowieckiego — checked.

Mój nieco młodszy przyrodni brat, który wszystkie ojcowe pyszności miał na wyciągnięcie ręki, nie był przesadnie wyrywny do korzystania z nich, a ojcowa scheda wisiała mu dorodnym kalafiorem. Z pewną satysfakcją wykupiłam jego udział w ojcowym kamperze, przejęłam całą ojcową kolekcję, a z wiatrówki strzelam zaskakująco celnie, no i kupiłam skuter. Na ponure westchnienia mojej matki wysnułam mocno naciąganą koncepcję psychologiczną, że to już ostatnia rzecz, jaka mi została do zrobienia, z rzeczy, które nie są dla dziewczynek i na pewno już nic głupiego nie zrobię.

Pierwszy raz prowadziłam skuter jak miałam osiem lat. Zdumiewające, ale pamiętam to ze szczegółami do dzisiaj. Wrażenie to na mnie zrobiło niesamowite.
W latach ’70 Hanuszkiewicz wystawił Balladynę, w której Goplana wjeżdżała na scenę na złotej hondzie, a Skierka i Chochlik na motorynkach. Mój ojciec ten sprzęt kupił, dużą Hondę chyba sprzedał od razu, bo nie miałam okazji się z nią spotkać, ale na motorynce jeździłam właśnie jako ośmiolatka.

Kilka epok później, ojciec kupił Simsona. Znaczy było to kilka epok w świecie ośmiolatka, a tak naprawdę minęło cztery. Miałam lat dwanaście, silny imperatyw jeżdżenia motorowerem i nieodpowiednią płeć.
Udało mi się wynegocjować raptem kilka godzin jeżdżenia w kółko, kilka rundek po lesie i tak zostałam z przekonaniem, że zostałam stworzona do jednośladów i poczuciem głębokiego niedosytu u i jakiejś cholernej niesprawiedliwości.

Jednoślad za mną chodził. A może raczej jeździł? Ale, a to nie było warunków, a to nie było pieniędzy, a to nie było okazji i w zasadzie przecież są pilniejsze wydatki. Sprawdziłam śliczne lanserskie hipsta-skuterki. Nowe kosztują kwoty pięciocyfrowe (powariowali chyba), na używkach się nie znam i w ogóle nie wiem co chcę.
Aż w końcu zostały spełnione wszystkie warunki. Wymyśliłam gdzie trzymać. Koleżanka sprzedawała 50. czyli skuter na którym mogę pomykać mając dowód osobisty (co tak swoją drogą uważam za idiotyzm, ale to inna sprawa), młody uznał, że się dorzuca i kupujemy na spółkę.
I tą oto metodą zostałam właścicielką skutera. No, dobra, połowy skutera. No, dobra, stan na dzisiaj — połowy trzech czwartych skutera.

Wsiadłam. I nagle się okazało, że bez pasów bezpieczeństwa i tony żelastwa dookoła czuję się trochę samotna na asfalcie. Niby rowerem pomykałam po mieście i między samochodami jeździłam, ale zawsze mogłam newralgiczny kawałek zrobić chodnikiem. A teraz raczej nie mogę.
Skuter ma dwa guziki — jechać i stanąć. No, jeszcze jakieś drobiazgi w stylu świateł i kierunkowskazów, ale to łatwizna. Tyle, jak się okazało, pamiętałam z ojcowych szkoleń. Po małych żoliborskich uliczkach pojechałam bez wysiłku. Po piaszczystych drogach w Kampinosie — bez problemu. I nawet do tego Kampinosu dojechałam. Tyle, że ciągle trochę mi przeszkadzają inni użytkownicy dróg i panicznie boję się autobusów. Trochę wiem ile się widzi siedząc wyżej niż kierowca standardowego samochodu osobowego i zdecydowanie nie widzi się skuterów.

Miałam w planach stopniowe poszerzanie zakresu umiejętności, ale niefrasobliwość warszawskich geologów i, jak to pisze meinstrimowa prasa, kiedy pojawia sie słowo, którego nie zna, „tak zwana kurzawka” i zamknęli mi tunel na Wisłostradzie. Poza tunelem zamknęli też połowę ulic w Warszawie i przedostanie się z północy, gdzie mieszkam, na względne południe, gdzie pracuję stało się trudne i czasochłonne.
Komunikacja miejska dalej nie spełnia moich trzech warunków (czysto, luźno i punktualnie), więc konsekwentnie jestem na nią obrażona. Raz kozie śmierć, zaczęłam do pracy jeździć skuterem. Pominąwszy zdrową poranną dawkę adrenaliny, czas dojazdu do pracy skrócił mi się o połowę, a jeżdżę naprawdę bardzo zachowawczo i nawet zdarza mi się stać w tych korkach, jeśli boję się wjechać między samochody.

Korzystając z zamkniętego tunelu wjechałam w całkiem nowy świat. Dowiedziałam się na przykład, że między pasem prawym a lewym, względnie między prawym a środkowym jest zdumiewająco dużo miejsca. I wjeżdżając tam człowiek się czuje trochę jak Bruce Wszechmocny. Z moim zachowawczym charakterem, mimo wszystko częściej jeżdżę przy prawym krawężniku, ale drapieżne studzienki powoli mnie do tego zniechęcają.

Okazało się, że doświadczenia z wieloletniego jeżdżenia jednośladem z napędem białkowym, a potem wszystkimi dostępnymi samochodami osobowymi, a na koniec zwalistą i mało zwrotną szafą gdańską, są niezwykle przydatne. Przede wszystkim pamiętam, co mnie wkurza jako pieszego, jako kierowcę i jako rowerzystę i naprawdę staram się tego nie robić. A jadąc korzystam z pokładów wieloletniej bazy danych w której mam zapisane chyba wszystkie możliwe głupie zachowania na drodze.

Ojciec, zniechęcając mnie do wszystkiego, co ma dwa koła i warczy, podpierał się moją umiarkowanie atletyczną budową fizyczną, mówiąc musisz mieć motor spod którego wstaniesz. Nie badając w praktyce ustaliłam, że spod 80 kg wstanę, niemniej wtaczając maszynkę na krawężniki, manewrując przy wyprowadzaniu z ciasnego podjazdu zastanawiam się, jak się przetacza motory, które ważą po kilkaset kilo. Niby przetaczam trzytonowego kampera, ale nie muszę go ani pchać, ani trzymać, ani zostawiony samotnie, nie przewraca się na żadną stronę. A tutaj już nie jest tak różowo. Mijam też na ulicy motocyklistów, którzy ważą tyle, co ja ze skuterem. I dalej czuję się na tej drodze zagubiona…

Mam za sobą coraz więcej pierwszych razów. Pierwszy raz jechałam w deszczu, pierwszy raz wyprzedziłam maserati, pierwszy raz jechałam z radiem w słuchawce i pierwszy raz zawadziłam komuś o lusterko. I cieszy mnie to, że tych pierwszych razów jeszcze trochę przede mną.
W tej wszechogarniającej radości jedno mnie martwi… Wiem, jak jest z nartami. _Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Wiem też jak jest z koniem. Trzeba z niego spaść. Jestem pełna obaw, że ta zasada działa też tutaj.

Jak to z Nokią było

W sobotę zadzwonił do mnie Plus GSM. Nawet nie tyle Plus, co jakiś re-seler i nie tyle do mnie, co do tej damy, co jest moją macią. Ponieważ mać potrzeby telefoniczne ma mniej wysublimowane niż ja, przedłużenie umowy w zamian za telefon w jej przypadku sens ma. Matka przybieżała do mnie, żebym rozmowę przeprowadziła, telefon i taryfę jej dobrała i całość dopięła, bo jej potrzeby znam lepiej niż ona i dialektem władam. Miła panienka, która się przedstawiła jako Monika Leszczuk/ak[1], zastrzegła na wstępie, że rozmowa będzie nagrywana. Postrzegam to obecnie jako bardzo cenną informację. Trochę mnie zdziwiło, że dzwonił kierunkowy +71, ale nie bądźmy drobiazgowi, dolnośląskie też musi z czegoś żyć.

Przeprowadziłyśmy miłą rozmowę, pani Monika okazała się pomocna i kompetentna. Do tego stopnia pomocna, że zdecydowałam się umowę mojej matce przedłużyć, taryfę nieco obniżyć, pakiet internetowy dokupić i telefon zamówić. Nokia 302 Asha za 49,90. Sama przyjemność. Ustaliłyśmy kolor, sposób przekazania, słowem cud, miód i orzeszki. Ziemne w tym przypadku, o czym za chwilę.

Na fali entuzjazmu, że wreszcie zadzwonił do mnie ktoś, kto wie o czym mówi wypytałam jeszcze panią Monikę o ewentualne przedłużenie mojej umowy. Niestety dalej nie ma opcji mało gada/dużo klika i nie da się zamówić małego abonamentu z dużym pakietem internetowym. Znaczy da się, ale się trzeba przy tym kurczowo trzymać starej taryfy.

Podekscytowani jak tchórzofretki na sterydach umówiliśmy telefon na wtorek.
I tu następuje clou. W poniedziałek w godzinach popołudniowych zadzwonił do maci pan, celem dokładnego umówienia kuriera. Popołudniu, po 16, przywiezie umowę, trzeba podpisać, dziękuję, proszę, buzi, buzi. Ach i jeszcze drobiazg. Telefon kosztuje nie 49,90, tylko 99,90, czy pani się zgadza. Pięćdziesiąt złotych, nie majątek, oczywiście moja nieasertywna matka się zgodziła. Szczęśliwie pochwaliła się tą zgodą w okolicach kolacji, między zmywarką a czajnikiem, mną a Byśkiem, Scyllą i Charybdą. I wtedy eksplodowało piekło.

Nie wiem kto głośniej krzyczał, ja czy Bysiek, ale na dwa głosy (cholerny bachor po mutacji przekrzykuje mnie bez trudu, a do tego ma piwniczny sznaps-baryton), zaczęliśmy matce AKA babce, tłumaczyć, że ma kategorycznie tej umowy nie podpisywać, oddzwonić pod numery, które się wyświetliły i anulować zamówienie, a jeżeli się nie uda uciec z domu.
Mać stawiała nieznaczny opór, bo już się na podmiankę telefonu nastawiła, ale przekonać się dała, zwłaszcza, że przysięgłam uroczyście, że pojadę z nią w Aleje Jerozolimskie i bez żadnych pośredników w Plusie jej telefon kupię. Mimo, że wiąże się to z utratą fragmentu weekendu.

Pięćdziesiąt złotych nie majątek. Telefon za stówkę, nie dramat. Prawdopodobnie, gdyby pani Monika tę stówę zaproponowała mi od razu, to bym ją łyknęła jak młody pelikan. Ale akcja promocja i telefon ze sprostowaniem ceny to zagranie dość paskudne.
Wrodzona dobroć sprawia, że naprawdę, chciałabym wierzyć, że się zwyczajnie pomylili. I nawet dość długo tak myślałam. Do czasu, aż sprawdziłam na stronie Plusa ceny telefonów. Od tego momentu pikanterii całej historii dodaje fakt, ten sam telefon, dla nowych abonentów, w tej samej taryfie kosztuje 69,90, więc doprawdy nie wiem za co nie znany mi konsultant doliczył sobie trzydzieści złotych, ale poczułam się przez chwilę jak klient Amber Gold przed nadchodzącą podróżą.


[1] Nie mam pamięci do nazwisk, ale mam paskudny zwyczaj notowania personaliów rozmówców. Tyle, że niewyraźnie.

Trolling is a art

Udział biorą: ja, Bysiek i Przypadkowy Pan.
Miejsce akcji: supermarket bez produkt placementu.
Czas akcji: godziny wieczorne.

Jakkolwiek to zabrzmi — grzebiemy w jajkach. Towar mocno przebrany, z pewnym wysiłkiem znajdujemy „zerówki”. Z czystej ciekawości badamy ofertę.
Podchodzi Przypadkowy Pan. Lekceważąco rzuca okiem na jajka, bierze opakowanie pierwszych lepszych z brzegu jajek. Na oko „Trójek”.
Udaję, że pan jest powietrzem rzucam w przestrzeń koło Byśka kontemplującego jajka z napisem „tanie”:
— Zostaw te jajka, to trójki. Trójki są dla biedoty.
W oku Byśka błyska niebezpiecznie.
— No, my jesteśmy ekologiczni, bierzemy zerówki — rzuca w przestrzeń tym razem koło mnie i z godnością się oddala.
Kątem oka widzimy, że pan wyjmuje z koszyka pudełko trójek i wkłada zerówki.
Dyskretnie robimy kolejne nacięcie na pałąku od wózka. Zawsze działa.

Wyspy kamperom nieżyczliwe

Kilka refleksji po powrocie, spisanych na potrzeby forum Camperteam. Może komuś, kiedyś się przyda, bo nieustająco liczę, że niosę kaganek i kiedyś kogoś na kampera namówię.

Wielka Brytania

  • Bilet na prom z Dunkierki (Calais) można kupić już od 47€ za cztery osoby z kamperem (trzeba z wyprzedzeniem, gdzie wcześniej to ponad 24h). Najtaniej jest w DFDS. Jak się podjeżdża i krzyczy „Płyniemy!!!” to trzeba zapłacić ze dwa razy więcej.
  • W UK nie ma miejsc stricte kamperowych, takich jakie widziałam we Francji, czyli wrzucasz 3-12€ albo wsadzasz kartę, szlaban się otwiera, wjeżdżasz i nocujesz, czasami nawet z możliwością podpięcia prądu.
  • Ani w UK ani w Irlandii nie widziałam ani jednego punktu serwisu kampera, czyli miejsca gdzie można zlać tzw. szarą wodę, wylać chemię z toalety, nabrać wodę. Czasami udawało się zlać na kampingu, bez nocowania, ale liczyli za to między 2 a 10£.
  • Na kampingi trzeba trafić, są takie za 17£, przyzwoite, ale są też takie za 40£.
  • Miejsca noclegowe z Camperparku, które mam przerobione pod Automapę i kocham miłością czystą pierwszą i mało używaną, z których korzystałam w wielu krajach europejskich i zawodziły mnie incydentalnie, są w większości tymi tańszymi kempingami. Zdarzają się bezpłatne parkingi, ale często też miejsca, które już nie istnieją.
  • Jak morowej zarazy należy unikać kempingów oznaczonych znaczkiem Caravan Club. Nocleg czterech osób plus zakotwiczenie kampera, to prawie 40£. Karta członka klubu kosztuje 42£, nie ma możliwości wykupienia jej na kempingu, trzeba w internecie. Z tą kartą jest 10£ taniej, czyli jak nietrudno obliczyć, zwraca się po czwartym noclegu, jeśli nocuje się na tych kempingach i do tego klubowych. Warto za to wziąć mapę z ich kempingami, żeby wiedzieć, co omijać.
  • Zlać ścieków bez nocowania Caravan Club nie pozwala nawet za opłatą. Co ciekawe, nie przychodzi nikomu do głowy, co się z takimi ściekami może stać, jeśli ich nie ma gdzie wylać legalnie. W końcu gdzieś znalazłam, ale byłam już mocno zdesperowana i skłonna lokalną dychę za wylanie kilku litrów syfu zapłacić. Tyle, że ja chemii z kamperowej toalety za nic nie wyleję w plener, nie spuszczę z klifu, ani nie nawiozę wypieszczonego trawnika. Ale wiem, że nie jestem całkiem typowa.
  • Parkingi przy autostradach i drogach szybkiego ruchu nie nadają się do zatrzymania na dłużej (tu jako dłużej rozumiem zjedzenie obiadu), acz po wizycie w Irlandii miałam ochotę całować ziemię na jakimkolwiek parkingu
  • Na wielu parkingach, które nie są płytkimi zatoczkami i potencjalnie się nadają się do przenocowania stoi napis „No overnight parking”
  • Za to bardzo przyjemne miejsca parkingowe trafiają się w Szkocji, na północnym wybrzeżu, bez wysiłku znajduje się takie bez overnighta, a już fantastycznie jest na zachodzie, na Hebrydach Wewnętrznych, np. na wyspie Skye
  • Przyzwoicie jest też w Irlandii Północnej

Irlandia
To jest miejsce, które mnie zaskoczyło. Kraj w którym widziałam jeden (słownie jeden) parking przy głównej drodze. Ich tam po prostu nie ma. Ja rozumiem, wyspa niewielka, z pewnym wysiłkiem da się na jednym pęcherzu przejechać z jednego końca na drugi, ale mimo wszystko, odważni są. Irlandczycy stają na poboczach, ale mnie tym pudłem było jakoś głupio. Za to ja mam na pokładzie kibelek, a oni nie. Co widać.

  • Oficjalnych miejsc na postawienie kampera nie ma wcale. Teoretycznie słyszałam o jednym, ale akurat w tym rejonie mieszkałam na podwórku znajomych (tu oficjalne podziękowania dla ^boska i ^valvit, byliście dzielni w obliczu kataklizmu). Wieść gminna głosi, że niby miejsce jest, niby w prasie się nim chwalą, a mój ulubiony no overnight stoi.
  • Na większości parkingów (w tym na parkingach przy atrakcjach turystycznych!) jest belka na wysokości 2 m — podobno to ich obrona przed tzw. „travelersami”, czyli lokalsami prowadzącymi koczowniczy tryb życia.
  • Na większości parkingów i miejsc gdzie by się dało wstawić kampera jest napis „No overnight parking” z powodów j.w.
  • Miejsc do zaparkowania szukaliśmy na stacjach benzynowych i na parkingach koło cmentarzy i kościołów.
  • Jedyny rejon, gdzie parkingi są takie jak lubimy, to Ring of Kerry (znowu zachodnie wybrzeże).
  • Wszystkie punkty z Camperparku są kempingami (nawet mnie to nie zaskoczyło)
  • Kempingów też jest bardzo mało i nie jest łatwo je znaleźć.

Podsumowując — obie wyspy piękne, acz kamperom nieżyczliwe, przy czym Irlandia bardzo nieżyczliwa. Za to ludzie im mniej parkingów, tym życzliwsi. Tu wygrywa Irlandia.
Wielka Brytania — dostojny kraj lordów, ale ludzie bez wyrazu. Irlandia, polskopodobny kraj badziewiarzy, ale za to „koniczynki” życzliwe i urocze.

Mistrzyni suspensu

Korpo. Południe. Dzwoni telefon i mówi, że to mama serdecznego kolegi młodego.
Dawno nie dzwoniła, odbieram z ufnością.

mama kolegi:
— Cześć, przepraszam… ble… ble…

ja (optymistycznie):
— No, co tam?

mama kolegi:
— Bo Jurek i Kuba pojechali razem rowerami na miasto…

ja:
zastygam i odpędzam natrętną wizję autobusu.

mama kolegi:
— I nie mogę się do Jurka dodzwonić…

ja, myślę:
Bielański czy dalej?

mama kolegi:
— I czy mogłabyś mi dać telefon do Kuby…

ja, myślę:
O Jezu, jest Jurek nieprzytomny…

mama kolegi:
— Bo Jurek zgubił telefon, jakiś facet go znalazł i muszą podjechać odebrać.

ja:
Wypuszczam powietrze

Podaję telefon, żegnam się uprzejmie, opadam na krzesło, przeczekuję tachykardię, uspokajam oddech.
I tak sobie myślę, że jakby pierwszy komunikat brzmiał „Jurek zgubił telefon i nie mogę się do niego dodzwonić”, to mój żołądek byłby w lepszym stanie…
Ludzie, redagujcie komunikaty do bliźnich. Szczególnie te dotyczące ich dzieci.

Jak to z bukietem było

Dzięki całkiem nowej autostradzie można pierwszą wakacyjną noc przespać za Berlinem. Oczywiście jadąc kamperem, bo jadąc czymś normalnym, to pewnie znacznie dalej.
Tak więc nocowaliśmy gdzieś w polu za Poczdamem, a następnego dnia ruszyliśmy dalej. I tak oto wyskakując z kampera na jakimś parkingu przy autostradowej stacji benzynowej, znalazłam bukiet. Bukiet w sensie kwiaty cięte w kupę związane. Celofanem konkretnie.
Przyznam, że lubię te chwile, kiedy udaje mi się zaskakiwać moją rodzinę, która jakby nie patrzeć zna mnie długo i nieźle. To był właśnie ten moment.

Załoga z kampera wysiada na prawą stronę, a kierowca na lewą. I tak o to u moich stóp znalazłam bukiet z którym wychynęłam zza samochodu.
O krzykom a co to jest nie było końca. Najbardziej zbaraniał AJS, który wyraz twarzy miał taki, jakby w jednej sekundzie przebiegało mu przez mózg milion myśli z czego najinteligentniejsza brzmiała ale dlaczego ten bukiet.

Parking pusty. Bukiet samotny. Odmówiłam pozostawienia bukietu na zatracenie, zapakowałam i pojechałam. Po chwilowej dyskusji zaczynającej się od czyś ty zwariowała, a po co nam bukiet a kończącej na to ja obetnę tę butelkę, wstawimy go sytuacja wyglądała na opanowaną.
Bukiet w obciętej butelce po mineralnej został wstawiony w zielone wiadro, a całość zainstalowana w kamperowej łazience. I tak oto podróżowaliśmy w piątkę — czwórka #rodzinypatologicznej i bukiet.
Z okazji uroczystych kolacji wyjmowaliśmy bukiet z wiadra i instalowali na stole. Z okazji mniej uroczystych bukiet był wystawiany na kuchenną szafkę, żeby świeżego powietrza i światła dziennego zaznał.

Bukiet znalazłam drugiego dnia naszej podróży. Troskliwie pielęgnowany, wietrzony i podlewany został dowieziony do Dunkierki, przepromował się z nami do Dover, przejechał Anglię i dojechał do Szkocji. Byłam nawet ciekawa co celnik, który po wyjechaniu z promu dokładnie przepytał na okoliczność naszego zainteresowania Olimpiadą, powie jak zobaczy całkiem ładny bukiet stojący w wiadrze koło klopa w kamperze. Niestety po zajrzeniu do skrzyni w której była siekiera, zaprzestał eksploracji.

Po tygodniu, w Szkocji, ząb czasu zaczął kąsać płatki dzielnego, niemieckiego bukietu-podróżnika i zdecydowaliśmy się z bukietem pożegnać. Głupio nam było tak zwyczajnie wyrzucić go do parkingowego śmietnika. W końcu przejechał z nami ładne kilkaset kilometrów i na oko pięć krajów. Jakoś nie uchodzi.
Byliśmy akurat w Jedburgu, mieście o którym Maria Stuart, królowa Szkotów, mówiła Powinnam była umrzeć w Jedburgu, bo jej uwięzienie tutaj, to był początek końca.
Zawsze wolałam pełnokrwistą Marię Stuart od łysej Elki, postanowiłam więc złożyć bukiet Marii, w opactwie w Jedburgu.
Poczekałam, aż zapadnie ciemność, co z racji położenia geograficznego i strefy czasowej chwilę zajęło, wyjęłam bukiet z wiadra i pomaszerowałam złożyć go pod opactwem.

Nie wiem, czy bukiet zgubił jakiś Niemiec, czy prasnęła go o trawnik jego krewka małżonka. Wiem, że na płocie opactwa Marii Stuart nawet nadwiędnięty prezentował się nieźle.
Następnego dnia widziałam, jak wycieczki robiły mu zdjęcia. I to nie tylko wycieczki Japończyków, bo oni fotografują wszystko.

Potem trochę żałowałam, że nie wytrzymałam jeszcze tygodnia i nie złożyłam go na polu bitwy pod Culloden albo na zbiorowej mogile klanu Macintosh. Miałoby to pewien dyskretny urok…

Apple

9033 km

http://www.tripline.net/api/tripviewer.swf?tripId=5051101133641005A142A4FBEC0F56A5&tripDataUrl=http://www.tripline.net/api/v1/kml/5051101133641005A142A4FBEC0F56A5?version=.2&mapsApiKey=ABQIAAAAA9rk3PBVYmwBFaK8U6L2BBSGk6n9_7P4Hc_MSCrbXGvqZu06axRNzkfL-lfkb7tx0GF_c1LVYHgGQg&onSite=0&autoPlay=0

Do tego naprawdę przydaje się fousquare, przynajmniej jestem w stanie szybciutko odtworzyć kiedy i gdzie byłam.
Czekowanie praca/dom/monopolowy/knajpa jest nudne…

Powrót kierowcy marnotrawnego

Zawsze po powrocie z zagranicy, szczególnie kiedy jadę samochodem i szczególnie, kiedy przejeżdżam około dziesięciu tysięcy kilometrów, marzy mi się, że chciałabym żyć w kraju, w którym przestrzega się przepisów ruchu drogowego.

Nie wyprzedza się na trzeciego, nie przekracza prędkości. Nie jeździ po pasach oznaczających kawałki jezdni, po których jeździć nie można. Nie parkuje ani na chodnikach[1] ani na ścieżkach rowerowych. Gdzie linia ciągła oznacza, że jeżeli zmieniam pas zaraz za ową linią ciągłą, to nic mi się nagle za plecami nie pojawi, bo się śpieszy.

Chciałabym, żeby zmiana pasa nie była rosyjską ruletką wpuści/nie wpuści. Chciałabym, żeby wyrzucenie kierunkowskazu oznaczało, że chcę zmienić pas, a nie, że mam fanaberię, żeby wjechać przed kogoś i być pierwsza. I żeby jak w cywilizowanym świecie wystarczało, żeby pierwszy jadący samochód zwolnił i mnie wpuścił.

Chciałabym, żeby pas skręcający w prawo był pasem skręcającym w prawo, a nie przyspieszeniem dla tych co jadą prosto i nie są takimi frajerami, żeby czekać na środkowym. Przy okazji chciałabym też, żeby pas środkowy, który jedzie prosto nie był skrótem do skręcania w lewo/prawo, dla tych, którzy nie są takimi frajerami, żeby stać na pasie lewym (pozdrawiamy skrzyżowanie Gagarina z Czerniakowską).

Chciałabym, żeby na autostradach ludzie myśleli. Jest taki sprytny myk, że jeśli ktoś wyjeżdża z parkingu na autostradę, a lewy pas jest wolny, to kierowcy automatycznie zjeżdżają na ten lewy pas, żeby włączający się miał łatwiej. O ile nie są Polakami.
Chciałabym, żeby były autostrady i żeby były to autostrady trzypasmowe.
Chciałabym, żeby komunikaty na tablicach nad autostradami i ulicami informowały, a nie codziennie wyświetlały z automatu to samo. Przez informacje rozumiem napis „Opóźnienie w tunelu — 12 minut” a nie „Utrudnienia przed Ludną”.

Chciałabym, nie bać się, że buc, który uzna, że nieprawidłowo zmieniam pas nie zjeżdżał za mną i nie próbował wykorzystać przewagi fizycznej, bo samym intelektem w tej sytuacji za wysoko nie podskoczę.
Chciałabym, żeby mandaty i punkty były na tyle dotkliwe i na tyle dostosowane do sytuacji finansowej, żeby zniknęła grupa, która ma szczerze pod wydechem, że zapłaci 500 zł.
Przy okazji chciałabym też, żeby przepisy, znaki i ograniczenia były ustalane przez ludzi myślących, ale to już temat na osobne gorzkie żale…

I solennie, jak co roku przyrzekam zacząć naprawianie świata od siebie.

[1] wiem jak można.

Czy któregoś roku mogłoby być inaczej?

Najpierw wyjazdu na wakacje odmówiła moja matka. Bo stara, zużyta, jesteśmy niemili oraz ogólny foch. Opanowałam.
Potem wyjazdu na wakacje odmówił młody, ponieważ jesteśmy starzy i nudni. Trochę się obraziłam, bo starzy owszem, ale, żeby nudni, to nie. Uznałam wyższość dowolnego nastolatka nad własną rodziną, nawet obłąkaną. Opanowałam.
A na koniec wyjazdu na wakacje odmówił samochód, ponieważ w Fiat Polska nie mają rureczki nagwintowanej. I tutaj się tradycyjnie załamałam.
— Bo ja nie wiem jak pani, pani Aniu, na tych sparciałych rurach dojechała… — z uznaniem powiedział mój ulubiony Święty Pan Andrzej od kampera.

Na to pytanie akurat umiem odpowiedzieć, ponieważ jak zagotowałam silnik na przełęczy w Andorze i wynalazłam kałużę pod samochodem, na wysokości drobnych trzech tysięcy metrów, jedyny baniak z wodą jaki miałam pod ręką był pięciolitrowym baniakiem wody z Lourdes.
Część wody zużył wprawdzie AJS do mycia zębów, twierdząc, że uchroni go to przed dentystą, a może nawet utracone zęby mu odrosną, a z części w jakichś trudnych warunkach zrobiliśmy kawę, ale większość ocalała. I tę większość bez namysłu wlałam do chłodnicy. Mało skutecznie, bo dalej ciekło.

W mglistej Andorze, zamiast kupować tani alkohol, spędziliśmy uroczą godzinę z twarzami pod maską samochodu ustalając, co cieknie to ryże (woda!), skąd cieknie (chyba tu… nie, może tam? a co to jest?) zastanawiając się, czy tam na pewno wszystko, co było jest w takim samym układzie. Wyszło nam, że nie.

Tu przypomina się dramatyczna historia z czasów, kiedy z tą damą, która jest moją macią, podróżowałyśmy z namiotem i psem rasy terrier mazowiecki maluchem po Polsce. Dziecięciem natenczas byłam, nieco podrośniętym. O ile pamiętam, to były te wakacje, kiedy w Gdańsku postanowiłam zapuścić włosy, gdyż stwierdziłam, że wytrzymałam, jak mówili do mnie chłopczyku, wytrzymałam syneczku, wytrzymałam nawet „ty łobuzie” od pani na placu Wilsona, ale proszę pana, to ja sobie zdecydowanie nie życzę. I następne piętnaście lat miałam długie włosy.

Otóż maluch gdzieś między Redą a Puckiem się zatrzymał. Czknął i odmówił współpracy. Analogicznie otworzyłyśmy z matką maskę, która jak wiadomo w maluchach była z tyłu, i dumałyśmy. Kierując się rozwiniętym instynktem samozachowawczym postanowiłam nakłonić tzw. okazję do zatrzymania się i zajrzenia w fanaberyjną maszynę.
Jakiś umiarkowanie technicznie wyglądający, acz miły pan się w końcu zatrzymał i zanim otworzyłam usta, celem wygłoszenia zgrabnej inwokacji w stylu:
— Najmocniej pana przepraszam, ale może zna się pan na samochodach, bo my tu taki kłopocik mamy… — do bogu ducha winnej ofiary podbiegła moja matka, na wdechu, wyrzucając z siebie jak karabin maszynowy:
— Proszę pana, wyleciało nam i nie wiemy czy to ma być mocno czy słabo!!!
Facet zdębiał nic nie odpowiedział, wykonał gest maskujący, że się zna i dojechał. Bez słowa.
Owo coś okazało się świecą, która wyskoczyła i owszem, musiała być mocno.

Tak więc pod maską kampera znaleźliśmy Luźną Rurkę, którą komisyjnie AJS zamontował. Napisałabym „zamontowaliśmy”, ale byłoby to zdecydowanie pluralis maiestatis, bo ja się tylko upaprałam.
Chłodnicę naprawiliśmy i na wodzie z Lourdes pojechali dalej. Jak się okazało, śmiało można to zakwalifikować jako cud, bo całkiem przed chwilą okazało się, że rurki AKA węże od chłodnicy przegniły na amen, są w stanie dezintegracji i wymagają natychmiastowej wymiany. Okazało się też, że Fiat Polska ten model, to widuje w muzeum. Że rurki nie ma, że znowu nie wiadomo czy ja w ogóle na te wakacje wymarzone pojadę. I, że tradycyjnie jest jak co roku, znaczy wszystko się sypie tydzień przed wyjazdem. Oczywiście, jak co roku obiecuję sobie, że kiedyś zdążę, jak co roku do następnego czerwca o tym zapominam. Bo mi coś wypada. Przeszczep charakteru wydaje się być nieuchronny.

Przepytana na okoliczność bluźnierstwa moja głęboko wierząca OMCteściowa stwierdziła, że jeśli przez tę wodę Pan Bóg działa na ludzi, to czemu nie miałby na samochody? Ta ekspertyza uspokoiła moje sumienie.
Zwłaszcza, że w domu znajdował się jeszcze zapas smakowej wody z Lourdes, którą wynalazł młody nalewając wodę do niewypłukanej butelki po IceTea. O smaku brzoskwiniowym.

Przeciąg

Przedwyjazdowa Matka Boska od Przeciągów daje czadu.

  • woda z Lourdes w chłodnicy pomogła. Z Andorry w zeszłym roku dojechałam praktycznie bez chłodniczy, co się niestety okazało wczoraj
  • skończyły mi się także hamulce, co przy namiętnym pokonywaniu serpentyn an trzech tysiącach jest pomysłem trochę głupim
  • cena naprawy = cena wyjazdu do Legolandu
  • moja droga matka zasuszyła mi połowę kwiatów w ogrodzie, obraziła się za karczemną awanturę, która jej zrobiłam i postanowiła zrezygnować z wyjazdu, a chwilowo nie mam czasu, żeby ja prosić
  • osoba chętna do mieszkania z moimi kotami może z nimi mieszkać tylko przez trzy tygodnie
  • młody postanowił wyjechać na weekend. Wyjeżdża w niedzielę, wraca w środę. W sobotę wypadamy na wakacje. Granice weekendu są negocjowane.
  • muszę wykonać trudny telefon.
  • Niech mnie ktoś przytuli i przeszczepi mi charakter…
    Albo, po zastanowieniu, przeszczep wystarczy…

None is too old for Lego bricks

Brakowało mi koszulki z takim napisem, ale to jedna z niewielu rzeczy jakich mi brakowało. Na lekkiego wariata kupiłam na niemieckim Grouponie bilet do Legolandu, a na wyprzedażach tanich linii lotniczych dwa bilety za 90 zł za sztukę i zabrałam moje, prawie pełnoletnie, dziecko na wycieczkę. Miałam chwilę wahania, czy nie przedawkowałam poczucia humoru i czy na pewno na ostatni niepełnoletni Dzień Dziecka jest to dobry prezent, ale dziecko się ucieszyło. To pojechaliśmy. Najpierw nocnym PolskimBusem do Krakowa, gdzie wylądowaliśmy o czwartej rano. Ale PolskiegoBusa miałam dopiero docenić…

Pierwsze klocki Lego dostałam jak miałam cztery lata. I był to zestaw 660.

Niebieską przyczepkę mam w szufladzie biurka do dzisiaj.

Lego wtedy było tanie, leżało w Smyku i nikt nie wiedział co to jest. Za gierkowskiej prosperity zdołałam się jeszcze dorobić kilku zestawów klocków podstawowych, między innymi 2

i 20

W tych pudełkach przez wiele lat mieścił się cały mój klockowy majątek.

W tak zwanym międzyczasie okazało się, że są to klocki również dla dziewczynek (szok i niedowierzanie), zwłaszcza na tamtym etapie takich, co to się głównie samochodami bawiły oraz, że zaborca się zorientował co sprowadza i przestały być tanie. I z tym dobrem osiadłam na długie mroczne lata zabitej dechami komuny. Oszczędzę sobie łez na klawiaturze i nie będę opisywała tych smutnych Bożych Narodzeń, kiedy zamiast Lego znajdowałam pod choinką skarpetki. Nieco później ojczyzna obrosła Peweksami, które były oczywiście za drogie, a przyzwoity zestaw kosztował niejedną pensję mojej budżetowej matki. Tyle, że można było się przejść i popatrzeć.

W rodzinnej historii zapisał się incydent z lat ’80, kiedy miałam już ładnych naście lat, zdecydowanie byłam już w liceum, a mój stryj, a zarazem mój chrzestny ojciec, przebywał na placówce w Algierii, skąd przywoził mi większą ilość zaschniętych długopisów BiC (nie mam pojęcia skąd miał tyle zaschniętych długopisów, ale miałam tego dużo) i raz podarował mi dwadzieścia dolarów. Poruszenie ogromne wołała ta kwota. Powstał pomysł poczynienia inwestycji, lokaty, książeczki oszczędnościowej i nieledwie życia z procentów, ale koniec końców z domowych ustaleń wyszło, że mogę sobie coś kupić. Może płaszczyk w Peweksie? Może wreszcie przyzwoite dżinsy? A może bógwieco. No, może nie bóg, ale ja tam świetnie wiedziałam, co sobie kupię.

Nie jest najgorzej, klockopedia zeznaje, że to model z 1981. To pocieszające, ale ja go kupiłam na pewno w połowie lat ’80. I cena 19,99$ też by się zgadzała, te 20 baksów od hojnego stryja akurat mi wystarczyło.

Moja droga matka, jak przywlekłam się do domu tuląc do memłona karton z klockami, o ile pamiętam nawet się za bardzo nie zezłościła, tylko popatrzyła smutno i coś o tych dżinsach bąknęła. Na własne, przyzwoite dżinsy przyszło mi wtedy czekać jeszcze prawie 10 lat…

Ukrywając się trochę przed koleżankami, które bardziej były już zajęte łączeniem innych elementów i przedłużaniem gatunku, a nie skomplikowanymi konstrukcjami z Lego bawiłam się tymi klockami prawie do matury, aż w końcu zdecydowałam się wynieść je na strych. Na dziesięć lat. O ile nie mniej…

Kilkakrotnie obroniłam moje zbiory przed zakusami rodziny i znajomych matki, twardo odmawiając oddania moich klocków kolejnemu pokoleniu i upierając się, że trzymam je dla moich dzieci. W pewnym momencie brzmiało to nawet śmiesznie, ale ja twarda jestem i raczej dość uparta. Dziecka się w końcu dorobiłam.

Oczywiście kupiłam mu Lego.

Mój strychowy magazyn był kilka razy zasilany, a to ktoś mi podarował jakieś bony dolarowe (nie mylić z dolarami) w kwocie 1,5$, a to kolega przyniósł swoje klocki i dorzucił przyzwoite zestawy kosmiczne, a to Shell zorganizował promocję i za tankowanie dawał papierowe kuponiki. Był to chyba pierwszy program lojalnościowy, który pojawił się w pięknym kraju nad Wisłą. Za astronomiczną ilość kuponów można było dostać samochód:

Nie pamiętam ile setek tych kuponów trzeba było uzbierać, ale zbierała cała rodzina oraz okoliczni znajomi. Uzbierałam. Mam. Trochę podłe jest to, że mam do dzisiaj, stoi na regale i nigdy go dziecku nie oddałam. Może mi kiedyś wybaczy.

Dzięki obszlochanym skarpetkom pod choinką, dzięki moim dziecięcym marzeniom, nigdy nie zrealizowanym (wystąpię chyba do IPNu o kartę represjonowanego za komuny, jak można dziecku klocków Lego odmawiać) moje dziecko miało pod choinką Lego zawsze. Choćbym miała niedojadać, Lego być musiało. Szczęście w nieszczęściu, że dziecko mi się trafiło takie, które tymi klockami bawić się naprawdę lubiło, bo nawet bez Ferrari zapas, który pewnego pięknego dnia zniosłam mu ze strychu był imponujący.

Tak więc wycieczka do Legolandu była jedynie logiczną kontynuacją tych nielegalnie wydawanych bonów dolarowych.

CDN.

Czy przyjdzie kiedyś taki rok…

… że pojadę na długie wakacje na spokojnie, przygotowana, zrelaksowana?
Dwa lata temu dzień przed wyjazdem odbierałam dowód rejestracyjny, bo zapomniałam kupić samochodu, w zeszłym roku jechałam na wakacje prosto ze szpitala, w tym właśnie wysiadłam z samolotu i eskaluję konflikty…

Tyle dobrego, że wstępna trasa już jest… W szpitalu nie jestem…

I może się jakoś wyjechać uda tym razem też, mimo, że samochód ciągle na uchodźstwie, przewodników po GB nie mam i na milion procent przegapię coś fajnego.

Źli ludzie mówią, że jeśli pojadę na długie wakacje na spokojnie, przygotowana, zrelaksowana, to będzie znaczyło, że jestem ciężko chora.
A myślę, że to będzie znaczyło, że umarłam i jadę karawanem…

Kiedy widzisz to, o czym słyszysz…

Jestem niepoprawną gadżeciarą. Uwielbiam mniej lub bardziej potrzebne urządzenia elektroniczne. Używam smartfona, tabletu, czytnika e-booków. Wolę kupić GPSa niż nowe buty. W domu jest więcej komputerów niż statystycznych obywateli. Akceptuję małoletnie fanaberie, głoszące, że licealista bez smartfona to jak żołnierz bez karabinu, wszelkie nadwyżki finansowe umieszczam w niezwykle przydatnych urządzeniach elektronicznych, a nawet (czego się nieco wstydzę) umieszczam tam niedobory. No, powiedzmy niektóre zakupy implikują mniejsze zakupy w następnych dwóch miesiącach.

Wiele rozumiem, jestem pełna akceptacji dla mrocznych namiętności i silnego imperatywu #chceto i myślałam, że nic mniej już nie zaskoczy. A jednak.

Dwa dni temu byłam świadkiem rozmowy, w którą się nieopatrznie włączyłam… Dziewczę 20+ pracujące, znając życie, na umiarkowanie wypasioną umowę zlecenie chce iPhona. No, ludzka rzecz, chociaż dla mnie nie do końca logiczna (proszę o pominięcie tego wątku w komentarzach, nie lubię i już). Ok, dziewczę, idź, a kup se iPhona, mówi moje serce, mimo, że dziewczę nieskoligacone mentalnie i poza listą dzieci do adopcji. Tyle, że dziewczę wykombinowało, że oto skorzysta z niesłychanie atrakcyjnej promocji u jednego z operatorów, który daje jej rozmowy do wszystkich sieci (@szok i niedowierzanie), iPhona za złotóweczkę, a wszystko w jednym pysznym abonamencie. Za 160 zł miesięcznie. Słownie sto sześćdziesiąt złotych. Po analizie ofert znalazła się znacznie korzystniejsza oferta za sto czterdzieści złotych. Na dwa lata AKA dwadzieścia cztery miesiące. Ktoś nie ma kalkulatora?

Skomplikowane finansowe losy mojej rodziny, kosztowne zainteresowania i nieopłacalne finansowo inwestycje emocjonalne nauczyły mnie umiarkowanego entuzjazmu do promocji, a praca w mediach dystansu do tego, co oferent chce mi DAĆ za złotówkę i dlaczego to nie mnie się finalnie opłaci. Mnożyć też umiem i wyszło mi, że za dwa lata, kiedy iPhone 4, bo nawet nie 4s zostanie przez dziewczę spłacony to będzie ją kosztował, w zależności od opcji między 3360 a 3840 zł, na rynku będzie wtedy iPhone, na oko, 7, a sprzęt będzie wart między 500 a 1500 zł. Licząc optymistycznie, o ile go szlag, w tzw. międzyczasie, nie trafi.

Za moich szczenięcych latach modne było hasło „nie wierz ludziom po trzydziestce”, które zapewne jest dalej aktualne, ale można by do niego dołożyć „i promocjom za złotówkę”.
Mdli mnie trochę jak operatorzy wciskają napalonym klientom telefony, które będą spłacać przez dwa długie lata.

Ale to nie wszystko. Ostatnio dowiedziałam się, że znajoma, nazwijmy to z przeciwnego bieguna metrykalnego moich znajomych, wymieniła klasyczną, działającą Nokię, na inną klasyczną działającą Nokię. Do tego stopnia klasyczną, że ja, gadżeciara, nie zauważyłam zmiany.
Wymieniła dlatego, że uważała, że jeśli nie podpisze cyrografu na kolejne dwa lata, co wiązało się z telefonem za złotówkę, to operator wyłączy jej telefon, bo się skończyła umowa. I z szybkiego reaserchu wyszło mi, że nie jest odosobniona w takiej opinii i nikt u operatora z błędu jej nie wyprowadził.

Ze smartfonem, a tak naprawdę z internetem w kieszeni, jestem zrośnięta trwale. Do tego stopnia, że wyjeżdżając za granicę na dłużej niż trzy dni kupuję lokalnego pre-paida, którego natychmiast instaluję w moim telefonie. W zasadzie, po moich wojażach mogę się śmiało nazwać Queen of SimCard, bo mam specjalne pudełeczko na towar z połowy Europy. Rozwiązanie polecam, wychodzi taniej niż każdy roaming.
Z internetu w telefonie korzystam, telefon na abonament mam od 1998 roku i uważam, że 60 zł, które płacę, to górna granica moich możliwości i więcej, to byłby rozbój w biały dzień. Owszem, zdarzają mi się trudne miesiące, np. ten kiedy po miesiącu w Norwegii okazało się, że za każde włączenie GPSa telefon naliczał sobie 50 kB albo ten, kiedy na Ukrainie mój nowiutki smartfon, z niewyłączoną automatyczną aktualizacją aplikacji, nagle w Kijowie uszczęśliwił mnie najnowszą wersją Twittera, ale to można uznać za wypadki przy pracy, bo już wiem, jak tego unikać.

Przy ostatniej zmianie telefonu wyszło mi, że znacznie bardziej opłaca mi się trwać przy w niskim abonamencie, wysokim pakiecie internetowym, a dowolnie wybrany telefon kupować na wolnym rynku. I teraz, po roku, kiedy mój smartfon zaczyna powoli nie wyrabiać na zakrętach, a ja już strzelam okiem w kierunku Samsunga SIII, nie mam w perspektywie jeszcze roku ze starym telefonem, bo mogę go wymienić ot, tak dla kaprysu. A abonament dalej niski i dzwoniącym przedstawicielom operatora śmieję się ordynarnie w słuchawkę.

Zarabiając niewiele, w poprzednim zakładzie, spłacałam pracowniczą pożyczkę na samochód (Anetko, jak czytasz, ciepło pozdrawiam). Circa 200 zł miesięcznie, nie majątek. Po roku samochód był już stary, ja do niego przyzwyczajona i z każdym miesiącem rata bolała coraz bardziej.
Tyle, że samochód spłaciłam w dwa lata, jeździłam nim prawie dziesięć i odpracował swoje z nawiązką i uczciwie, czego iPhonowi nie wróżę.

Piszę to z pełną świadomością, że dziewczę z zaróżowionymi polikami, przyjdzie w poniedziałek z nowiuteńkim iPhonem.

Czas

— A ty pamiętasz czasy, jak nie było w domu pralki automatycznej?
— W miarę nieźle. Byłam starsza niż ty teraz jak kupiłyśmy pralkę.
Do osiemnastego roku życia prałaś w ręku!?

Żyliśmy w innych światach, które nagle się spotkały.

Kolejny wyjazd…

W ramach robienia głupot jadę do Legolandu. Z dzieckiem.
Nie, żebym miała jakieś inne dziecko, poza tym, co będzie miało w listopadzie czynne prawo wyborcze. Właśnie z tym jadę.
Kupiliśmy za 312 złotych (słownie trzysta dwanaście) dwa bilety lotnicze do Billund, a na niemieckim Grouponie za 77€ dwa bilety do Legolandu. Mamy też w ambitnym planie nocowanie w namiocie i zwiedzanie okolicy.

Na dokładkę postanowiłam kupić skuter.

Jeśli w myśl zasady „szybciej, szybciej, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”, żyjąc z mieczem pijanego Damoklesa nad głową, będę robiła kosztowne idiotyzmy, to puszczę rodzinę z torbami, zanim mi zacznie przysługiwać renta.
I nie wiem, czy mi się to podoba, czy wręcz przeciwnie…

A Beskidy są tutaj, w ramach ćwiczenia palców i telefonu przed Legolandem, skąd mam wewnętrzny imperatyw irytowania społeczeństwa relacją. A co.

Nudniejsze od pisania o pisaniu są tylko sztuki teatralne o teatrze

Strasznie mi brakuje pisania bloga. Strasznie nie moge się zebrac do przepisania i przeredagowania hasełek z telefonu. Strasznie mnie irytuje wypluwanie jednego zdania na blipie/twitterze, bo to zdanie mogłoby byc pointą zgrabnego tekstu.

Wkurzają mnie stalkerzy słuzbowi i prywatni, wkurza mnie praca, która czyta co gdzie napisałam i jeśli jest niezgodne z linią korporacyjną, leci kablować możliwie wysoko.
Tak wiem, mogłabym sie przenieść na jakiś zaciszny wordpress, zahasłować cały świat (juz to po części robię), ale i tak zawsze znajdzie się jakaś kochająca wesz, której nie zblokowałam w odpowiednim momencie.

Strasznie mnie wkurza, że pomysły na napisanie kilku zdań mam wtedym, kiedy absolutnie nie mogę tego zrobić, a notatek nagranych na telefon jeszcze nigdy nie udało mi się spisać.

I jeszcze wkurza mnie popiskiwanie w duszy — wstaw „like” na joggera. I teraz nie wiem, czy jestem oldskulowa i mi się nie chce, czy też powinnam iść z duchem tak zwanego czasu.

Geograficzna poprawność

Od rana boli mnie wątroba. Stopniowo docierają do mnie zalety samochodu, ponieważ jadąc rowerem, ze słuchawkami na uszach, wyglądam bardzo głupio, kiedy kłócę się z prowadzącymi audycję w radio TokFM.

Nie mogę słuchać o geograficznych powodach tego (jak mawiała moja ex-szefowa) klapsusu językowego. Ani o tym, że ktoś coś źle napisał.
Jeśli nawet Obamie stażystka w Białym Domu źle napisała przemówienie, to nie znaczy, że musiał je bezmyślnie przeczytać. Zakładam, że przeczytał je przynajmniej raz, zanim wystąpił publicznie.

I nie tłumaczy go, jak mi dzisiaj klarował ktoś w radio, że biedaczek musiał ogarnąć rozumem trzy tak różne postaci do odznaczenia medalem — Jana Karskiego, Madeleine Albright i Boba Dylana. I ledwo dał radę. No, phleeeeze… Bardzo wątły argument. Mówimy o facecie, który ogarnia połowę światowego arsenału atomowego i wysyła wojsko na wojny na całym świecie. Poczułam dreszcz zaniepokojenia.

Niestety, Amerykanie nie są pieprzonymi erudytami, o czym się teraz boleśnie przekonali. Przeciętny polski gimnazjalista odróżnia Lincolna od de Gaulle’a. No, może przesadziłam. Licealista. A oni nie bardzo rozumieją o co nam chodzi,

Nie byłam nigdy w Stanach. Nie studiowałam amerykanistyki, a mniej więcej zasady panujące w społeczeństwie amerykańskim mam opanowane. I na przykład wiem, że nie bardzo można powiedzieć, że prezydent Stanów Zjednoczonych jest czarny. Że mają słowa, których używać nie należy (np. nigga, Bambo, czarnuch). I spodziewam się, że tym bardziej wie to protokół dyplomatyczny. Nawet nasz rodzimy, kwiecisty i w gafy bogaty prezydent. A śmialiśmy się z niego.

Limurzyna

Tak więc nie przekonuje mnie przejęzyczenie, pomyłka, źle napisane przemówienie. Gdyż wyłazi z Amerykanów niedouczenie i brak dbałości o cudzą poprawność polityczną.
Bo tak naprawdę właśnie to mnie denerwuje, że nie ma kraju, który bardziej niż Stany dba o formę i potencjalnie obraźliwe słowa. Kraju, który swoje obsesje wynikające z potrzeby uprawy większej ilości bawełny już narzucił całemu światu.
Bo nie jest ważne, czy komuś chodziło o geografię, czy nie doczytał. Powinien doczytać, tak jak ja doczytałam, że nie mogę na ich prezydenta powiedzieć Murzyn.

Odgrażam się więc przy kolacji, że teraz będę ostentacyjnie podkreślała kolor skóry co ciemniejszych Amerykanów i jak usłyszę, że nie wolno, to powiem, że ja tylko tak optycznie ich określam, nie rasowo.

— Ale my przy nich to mysz jesteśmy — antenatka podsumowuje dyskusję i skomplikowane międzynarodowe relacja polsko-amerykańskie. — Mysz!
— Może i mysz!!! — wcielam nad sałatą swoje postanowienie w czyn. — Może i mysz, ale biała!

Z pamiętnika leciwej rowerzystki

— Trzy samochody chciały mnie dzisiaj zabić! — żalę się rodzinie przy obiedzie.
— Ooooooo — w mojej matce budzi się instynkt macierzyński — nie daj się!
— I co zrobiłaś? — przytomnie pyta AJS.
— A nic — wracam do żucia pieroga. — Powiedziałam babie w SUVie, że jest pindą w czterech tonach, facetowi popukałam w szybę, a trzeci mi uciekł…
— O, matko — AJS, człowiek grzeczny i opanowany, zgina się w pół i zalicza klasyczny „facepalm” — Kochanie, jesteś taką samą okropną rowerzystką jak okropnym kierowcą! Koszmarną!

Może i koszmarną, ale co sobie ciśnienia upuszczę to moje.

Jak wskrzesiłam dziadka Marksa

Pierwszy raz pojechałam na europejski trip w 1991 roku. Szramy po komunie były wtedy jeszcze całkiem świeże, a Wielki Świat nie zaczynał się w Słubicach. Co więcej Słubice i tereny byłego NRD omijało się wtedy dużym łukiem, bo podobno tam bili.

Wielki Świat zrobił nam wtedy tę uprzejmość, że zniósł wizy i żeby pojechać zobaczyć Paryż wystarczył paszport, który ku zdumieniu wszystkich, można było trzymać w szufladzie.
Paszport okazywało się na granicach, ale Oni mieli już chyba jakieś Schengen, bo na granicy niemiecko-francuskiej udało mi się spowodować spory korek, kiedy zostawiłam samochód na środku drogi, wysiadłam i uparłam się komuś pokazać paszport. Łatwo nie było, żywego ducha w tych budkach nie znalazłam i pojechałam w końcu bez pieczątki z poczuciem popełniania jakiegoś potężnego wykroczenia. Dzięki tej samej lekkomyślności krajów zachodnich, dwa tygodnie później wjechałam do Szwajcarii, do której wizy trzeba było mieć, samochodem na francuskich numerach. Ale to inna historia.

Jak teraz myślę o tej podróży, to robi mi się troszkę słabo. Jechałyśmy we trzy osoby, maluchem, na dachu mieliśmy wczesny prototyp skrzyni Thule, czyli przywiązaną na sztywno tekturową walizkę, pamiętającą chyba dwudziestolecie międzywojenne. Poza tym miałyśmy namiot, butle gazowe i cały bagażnik malucha artykułów spożywczych o przedłużonej trwałości. Przyznam, że jak teraz pakuję kampera na czterotygodniowy wyjazd, to mam wrażenie, że nie tylko zrobiłam karierę od pucybuta do milionera, ale dodatkowo mam w życiu cholernie dużo szczęścia. I, że wtedy w tego kampera na pewno bym nie uwierzyła.


Walizka była opakowana w torbę po rowerze Wigry 3.

Echa tej podróży pojawiają się w moim życiu dość często, bo przejechanie sześciu i pół tysiąca kilometrów przez Pragę, Norymbergę, Paryż, Chamonix, Laurowe Wybrzeże, Rzym, Wenecję i Wiedeń, przeładowanym maluchem, który był uprzejmy czternaście (słownie czternaście) razy się zepsuć, to było naprawdę traumatyczne przeżycie.

Jednym z etapów była wizyta u znajomych na pograniczu francusko-szwajcarskim. Znajomi postanowili zrobić nam frajdę i zafundowali nam wjazd kolejką na Aiguille du Midi, czyli jeden ze szczytów w masywie Mont Blanc.

Byłam wtedy u szczytu swojego obłędu związanego z górami i wspinaniem, więc lepszego prezentu zrobić mi nie mogli. Czułam się też Strasznie Wielkim Taternikiem i co sie z mojej biednej matki ponaśmiewałam po drodze, to moje. Że zaraz się w tych klapkach zabije, że dużej góry z bliska nie widziała, że choroba wysokościowa zaraz ją pokona. Jak wiadomo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Cokolwiek nadprzyrodzonego te moje szyderstwa słyszało, zemściło się srodze i postanowiło przeciągnąć mnie pod kilem mojej własnej złośliwości.

Po wjechaniu zdziwiło mnie, że jeden podest jest zajęty przez śpiących pokotem ludzi, ale nie miałam czasu się tym zająć — zwiedzałam. Góra piękna, pogoda wspaniała, widoki prześliczne. Moje ADHD dało o sobie znać i latałam po stacji kolejki jak tchórzofretka na sterydach, robiąc tyle zdjęć na ile mi pozwoliła ilość posiadanej kliszy. Przypominam rok był ’91, więc nawet lustrzankę wtedy nie każdy miał…

Latałam po stacji do czasu… Wjazd z Chamonix (1035 m n.p.m.) na szczyt 3842 m n.p.m. musiał zaboleć. Jeśli do tej pory o chorobie wysokościowej słyszałam w teorii, tak miałam okazję obejrzeć ją z bliska i wszystkie szyderstwa odpokutować.
Złożyło mnie miej więcej godzinę po wjechaniu na szczyt. Jeśli kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek potem bolała mnie głowa, tak Aiguille du Midi uważam za punkt odniesienia. Bardziej nie bolała mnie nigdy. Tramalu nie miałam, ketonalu też nie. Aspiryna nie działała. Zresztą ani lekarstwa, ani nawet płyny nie trzymały się mnie przesadnie długo, więc może lepiej, że nic nie miałam.

Bilety na kolejkę sprzedawano na określone godziny wjazdu i zjazdu, więc efekt był taki, że ten podest zajęty przez śpiących ludzi był miejscem spoczynku tych nieodpornych na gwałtowne zmiany ciśnienia. Tamże, skruszona, zaległam i ja. Nie muszę oczywiście dodawać, że moja mać nie zaległa nigdzie, pijąc kawę i paląc kolejnego papierosa, lekko znudzona, jak zawsze, bez wysiłku doczekała do naszej godziny odjazdu.

A ja siedząc na peronie stacji czułam się jakbym czymś bardzo ciężkim dostała w głowę nie raz, ale 3842 razy. Stacja była wykuta w skale i echo niosło się w niej uczciwie. Musiała mnie już wtedy ta głowa przestać boleć, bo ciosów odbiciami wrednych fal dźwiękowych nie pamiętam, ale zapewne nie czułam się jeszcze do końca dobrze, bo pohukiwania hop hop dość szybko mi się znudziły i postanowiłam przetestować akustykę pomieszczenia.

Tu warto nadmienić, że natura wyposażyła mnie w bardzo donośny głos, obejmujący ponadnormatywna skalę, wrodzoną umiejętność emisji dźwięku z przepony i relatywnie duże płuca, co do kupy sprawia, że mogę się drzeć bardzo głośno, bardzo długo i bardzo donośnie. Żeby nie było za dobrze nie wyposażyła mnie niestety, w najmniejszy nawet ślad słuchu muzycznego. Mówiąc krótko — jak próbuję śpiewać, efekt jest iście piorunujący.

W wyniku powyższych niedoborów melodie, które jestem w stanie odtworzyć tak, żeby postronny słuchacz wiedział, co śpiewam nie mogą być zbyt skomplikowane. Szczególnie dobrze wychodzą mi pieśni patriotyczne i hymny podniosłe typu Warszawianka czy Marsylianka, Oda do radości, hymn ZSRR i … Międzynarodówka. No, właśnie.

Siedząc w świetnej akustyce kolejki na Mont Blanc, z głową po której myśli obijały się jak echo po skałach, nagle ni z tego ni z owego, na całe gardło zaśpiewałam Międzynarodówkę. Zaśpiewałam, to łagodnie powiedziane — pełną piersią wydarłam się na cały regulator w jaskini pełnej ludzi czekających na kolejkę.

Ludzie zamilkli, część zaczęła się nerwowo śmiać, a ja nie zniechęcając się doszłam do refrenu. I wtedy dziadek Marks ze wzruszenia poruszył się w grobie. Stojący obok mnie ludzie zaczęli tę Międzynarodówkę śpiewać razem ze mną — każdy w swoim języku. Słyszałam niemiecki, francuski, włoski, angielski i rosyjski. A i to chyba nie wszystko. Tak nam się spodobało, że zaśpiewaliśmy chórem jeszcze raz, pointegrowaliśmy się w mieszance języków europejskich i doczekaliśmy się w końcu na tę kolejkę.
Musiałam potem w kolejce wyjaśniać, że nie, nie jestem komunistką i tak, my Polacy naprawdę nie lubiliśmy komuny. Tylko tak jakoś mi się tu samo zaśpiewało…

Od tego czasu jak słyszę Międzynarodówkę, nie przypominają mi się mroczne czasy, kiedy to w telewizji puszczano utwór z okazji zjazdów Partii i pogrzebów pierwszych sekretarzy, ale przypominają mi się Alpy, słoneczny szczyt Południowej Iglicy i koszmarny ból głowy, który wyleczyłam prawdziwym, socjalistycznym internacjonalizmem.
Czego i Wam życzę.