Z nikotyną zapoznałam się jako dziecko napoczęte. Wszyscy palili, a moja matka nie uważała palenia za coś nagannego. I jak widać słusznie, bo urodziłam się kompletna i o czasie. A jeśli niekompletna , to powiązanie tego z paleniem mojej matki jest naprawdę odległe.
Palić zaczęłam przeddzień osiemnastych urodzin. Kiedyś sobie obiecałam, że napiję się alkoholu i zapalę zanim mi będzie oficjalnie wolno. Teraz to brzmi trochę śmiesznie, ale faktycznie rosłam w środowisku, które bez wysiłku pozwoliło mi dotrwać do osiemnastego roku życia we względnej abstynencji. Mnie nie ciągnęło, okazji nie było. Robiłam wystarczającą ilość głupich rzeczy, żeby nie musieć sobie protezować dorosłości. Dodatkowo były to czasy nieco heroiczne i co chwila w mojej okolicy pojawiała się jakaś nawiedzona jednostka namawiająca mnie do podpisania „Krucjaty wyzwolenia człowieka”. Polegało to na uroczystym ślubowaniu przed Panem Bogiem abstynencji. No, co to, to nie. Pić palić i robić innych rzeczy na Pe nie planowałam, ale podpisywać (też na pe) nic nie miałam zamiaru. Pewnie gdzieś mi się kołatały rozmowy styropianowych dorosłych w razie czego NIC nie podpisuj. W wyniku tego wstrętu do podpisywania teraz jestem starą panną, a ćwierć wieku temu miałam w otoczeniu pobożnych równieśników nie całkiem zasłużoną opinię ochleja i buntownika. Nigdy potem zdobycie tak ugruntowanej złej opinii nie było tak proste.
Dzień przed osiemnastymi urodzinami, wieczorem przypomniałam sobie o mojej obietnicy i poleciałam do własnej matki z kategorycznym żądaniem papierosa.
Moja matka wbudowała nikotynę i substancje smoliste w metabolizm i mija już 55 lat jak jara paczkę dziennie. Niezły wynik, naprawdę. Matka papierosa dała, niestety za słabego, mentolowego Zefira (pamięta to ktoś?), a mnie się spodobało.
Dzieci matek narkomanek rodzą się na głodzie, dzieci alkoholiczek (pomijając FAS) uzależnione od alkoholu, są wszelkie podstawy, by sądzić, że dzieci palaczek rodzą się uzależnione od nikotyny. Albo z niezwykłą łatwością uzależniania się. W każdym razie od tego pierwszego wieczornego zefirka paliłam nałogowo. Dość szybko doszłam do dziennej normy dwudziestu sztuk dziennie, w sytuacjach kryzysowo-imprezowych dobijając do czterdziestu.
I tak dwanaście lat, Wysoki Sądzie, aż założyłam się z hipotetycznym panem Bogiem. Wierząca specjalnie nie jestem, ale stawka była wysoka — rzuciłam na szalę to co było najtrudniejsze i przegrałam. Zaczęło się rzucanie palenia. Gumą nicorette, plastikową atrapą papierosa, miętową gumą do żucia, plastrami z nikotyną… Męczyłam się jak potępieniec. Przerobiłam wszystkie etapy zespołu odstawienia, od bolących mięśni do drobnych ataków furii i depresyjki. Żułam tę nicorette chyba z rok, aż postanowiłam zmienić samochód. Wyszło mi z obliczeń, że na gumę wydaję mniej więcej tyle ile będę spłacała pożyczkę pracowniczą w zakładzie i po roku rzuciłam gumę. Przy pomocy fioletowej Fiesty. Zresztą lubiłyśmy się i jeździłam nią długo. To była dobra inwestycja i celowo używam rodzaju żeńskiego, bo Fiśka, jak żaden inny z moich samochodów, była kobietą.
Całe to rzucanie odbyło się chyba jedenaście czy dwanaście lat temu. Gubię się już we własnym życiorysie, a szukać mi się nie chce. Na tyle dawno, że młody moje palenie pamięta, ale mnie z papierosem już nie. Może to i dobrze, bo oczywiście ja w ciąży też paliłam, a młody był chyba najlepiej okadzonym niemowlakiem w dziejach. Uprzedziłam go tylko, żeby po moim przykrym doświadczeniu liczył się z tym, że po wypaleniu pierwszego papierosa będzie palił nałogowo, a rzucanie boli.
Rzucałam raz. Matka mówi, że jak wszystko, to też mam po Furerze. On też z prawie dwóch paczek dziennie za pierwszym strzałem zszedł do zera. Więc rzuciłam. Po pewnym czasie przestało mi brakować papierosa jak prowadzę, jak siedzę przy komputerze, jak piję kawę, jak czekam na pociąg, jak czytam gazetę, jak prowadzę dyskusje, jak się cieszę i jak się martwię. Przestałam się budzić z trampkiem w ustach, a dużo później przestałam się budzić z trudno opanowywalną chęcią zapalenia. Bo ja lubiłam palić. Nie przeszkadzał mi zapach ubrań i książek przesiąkniętych dymem. Nie przeszkadzało mi, że muszę wychodzić co jakiś czas z dziwnych miejsc w inne, bardziej śmierdzące miejsca. Nie przeszkadzały mi marznące paluszki, braki finansowe łatane kiepskimi papierosami.
No więc, nie palę. To ogromna przyjemność pisać sobie na własnych śmieciach i móc bezkarnie zaczynać zdanie od więc. Więc, nie palę. Nie palę już naprawdę długo. Tyle, że nie palę fizycznie, a psychicznie zostałam osobą palącą. Nie pasuje mi bycie nudną, porządną, niepalącą pindzią, więc widzę się z papierosem, jestem palaczem i z palaczami się identyfikuję. Tylko nie palę. Coś jak anonimowy alkoholik. Nazywam się Anna-Maria i jestem palaczem. Wącham papierosy, najchętniej Camele, na imprezach łażę z niezapalonym papierosem w ręku. I tęsknię. Co jakiś czas przypominam sobie, że może ten zakład już nie obowiązuje i mogę zacząć palić. I pewnie gdybym sobie nie obiecała, już dawno bym zapaliła, ale jakaś słowna jestem…
A w słoneczne popołudnia na tarasie, nad kubkiem kawy, szczególnie jesienią, kiedy chmurki i humorki, kiedy jestem głodna i kiedy się najem po łuk brwiowy dobrych rzeczy, na dworcach pachnących szóstą rano, w biegu między dwoma punktami życia, gdzieś na dnie płuc, mam ochotę całą przeponą, całą sobą zaciągnąć się mocnym papierosem.
I jeszcze kiedyś to zrobię.