Francuskie wychowanie

Rodzinny tydzień francuski można oficjalnie uznać za zakończony. Młody człowiek mówiący dużo i dobrze po francusku, za to nie mówiący w żadnym innym języku, który w ramach szkolnej wymiany mieszkał w naszej rodowej siedzibie przez tydzień — wyjechał.
Tydzień był trudny i męczący, dlatego pod koniec byłam już zmęczona, drażliwa i łatwo wpadałam w ton którego nawet ja u siebie nie lubię.
— Gdzie ty leziesz? — syczę jadowicie do młodego, który (dla odmiany) po angielsku oddala się w stronę Facebooka między zupą a drugim daniem.
— Nie zostawiaj gościa samego, już podajemy — eskaluję coraz głośniej, plącząc się AJSowi pod nogami, bo przy przygotowywaniu posiłków, najlepsze co mogę zrobić to nie przeszkadzać.
— Jak Ty się zachowujesz!!!! Przecież to straszne chamstwo! — wchodzę na niebezpiecznie wysokie Ce. — Ja cię mam wychowywać!!!???? — rozpędzam się.
Młody patrzy na mnie łagodnym spojrzeniem niebieskich ócz i z pewną dezaprobatą, ni to pyta, ni to stwierdza z pewnością niezachwianą:
— No? A kto inny?

Wentyl gwałtownie wypada, a ja składam się w pół, zgięta paroksyzmem diabolicznego rechotu wobec nieubłaganej słuszności tego pytania. Drugie podano.

Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni

Zapisałam się do stowarzyszenia pacjentów, chorujących na to samo co ja. Mam źródło informacji, możliwość zbierania 1%, ułatwienia w zabiegach, rehabilitacji i pomoc w nagłych przypadkach. A poza tym w kupie, jak by nie mówić, raźniej. Ale ja nie o tym.

Poza www organizacja ma biuletyn informacyjny. Wielkie słowo biuletyn. To skserowana, złożona na pół kartka A4 z informacjami o spotkaniach, wykładach, zajęciach i innych imprezach typu rejs statkiem czy lot balonem. Wszystko za darmo albo za bardzo nieduże pieniądze. Stowarzyszenie jest OPP plus zapewne ma jakieś dotacje, więc ma z czego organizować i chętnych też ma. Ja raczej nie korzystam. Kiedyś wzięłam udział w konkursie fotograficznym, wygrałam i dostałam gorzką czekoladę. To pozwala zlokalizować pozycję stowarzyszenia na ringu wolnego rynku.

Patrzę na nich z sympatią. Pomagają, raz do roku przysyłają mi kalendarz, raz na kwartał informacje, są mili i pochylają się nad biednymi chorymi, których z dużym rozbryzgiem olewa NFZ. Za dużo nie zrobią, bo jak wielokrotnie wspominałam, najtańsze leki to 3000 zł miesięcznie, ale przynajmniej w miarę postępowania choroby mozna sobie pójść i obejrzeć, że innym też jest źle i wspólnie ponarzekać.

I tak raz na kwartał, jak przychodzi informator, mimo najszczerszej sympatii, zaczynam być zła w połowie trzeciej z czterech stron, gdzie zaczynają się plany wakacyjne i oferowane wycieczki. Tamże czytamy: pielgrzymka do Rzymu w programie msza na grobie Błogosławionego oraz audiencja generalna (jeśli będzie możliwość — rozumiem, jeśli Jego Świątobliwość do tego czasu nie przeniesie się do zwierzchnika). Plus zwiedzanie kilku kościołów i Muzeów Watykańskich. Z obiektów pozasakralnych — place i fontanny.

Zaledwie miesiąc później można się wybrać na rekolekcje ignacjańskie. Specjalnie dla chorych. Bardzo słuszna decyzja. Przy stanie naszej służby zdrowia, nieodzowną cechą każdego pacjenta, a już szczególnie chorego na nieuleczalną chorobę przewlekłą, jest cierpliwość. Dużo cierpliwości. Codzienna modlitwa o zdrowie też na pewno nie zaszkodzi, zwłaszcza, że często jest to jedyna dostępna metoda leczenia.

Zaś wczesną wiosną chorzy za niewielką opłatą mogą udać się na pielgrzymkę do Częstochowy. W programie msza w kaplicy cudownego obrazu. Jak nie pomoże Błogosławiony Rodak, zawiodą rekolekcje, niezawodna może okazać się Najświętsza Panienka.

Z wielu paskudnych cech, które dostałam na wyposażeniu, najbardziej cenię ten zakątek mojego mózgu, który pozwolił mi nie nawrócić się gwałtownie w momencie otrzymania kłopotliwej diagnozy. Szukanie pomocy u czynników nadprzyrodzonych jest reakcją tak ludzką i naturalna, że ją rozumiem i nawet trochę się dziwię, że udało mi się wybronić. Mimo wszystko cieszę się, że dany mi na wyposażeniu racjonalizm i brak wiary w możliwość interwencji dowolnie wybranej Bozi w stan mojego zdrowia.

Ja to racjonalne miejsce w mózgu mam. Przypuszczam, że nie tylko ja. Szanuję tych, którzy uważają, że poprawę zdrowia zawdzięczają modlitwom. Jestem wdzięczna tym którzy modlą się za moje zdrowie. I dziwię tym, którzy nie mają żalu, że po modlitwach i pielgrzymkach ich stan zdrowia się nie poprawia. Bóg kocha cierpiących.

Żałuję tylko, że stowarzyszenie chorych nie ma do zaoferowania żadnej wycieczki nie połączonej z modlitwą. Nie oferuje nic ateistom, Żydom, prawosławnym i protestantom. Żałuję, że pępowina łącząca nas z Kościołem, nie jest pępowiną, bo ta wymaga jednego zdecydowanego cięcia i pielęgnacji kikuta, żeby się nie zaczęło paskudzić, ale plechą przerastającą nasze społeczeństwo w tak wielu miejscach, że odgrzybienie będzie trwało bardzo długo.

Widzowie bierni i czynni

Kiedy byłam małą dziewczynką z kretyńską grzywką Dziwnej Emilki, byłam święcie przekonana, że moja Babcia jest wielką admiratorką talentu Luisa de Funes. Nie były to czasy torrentów i YT, dostarczających dowolny film w dowolnie krótkim czasie. Dobro było dawkowane w dwóch, czarno-białych kanałach, z czego program 2 działał tylko przez kawałek doby. Niemniej filmy z Luisem się zdarzały, zazwyczaj w dziwnych godzinach, więc oglądałyśmy je z Babcią, bo matka zdaje się wtedy zwykle była w pracy.
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że Babcia umarła, jak miałam dwanaście lat, więc nasze seanse musiały się odbywać znacznie wcześniej, a śmiałyśmy się obie tak, że nie wiem jak Babcię, ale mnie całkiem konkretnie bolał potem brzuch.
Wiele lat później dowiedziałam się, że Babcia wcale nie śmiała się z filmu, ba, nawet go nie oglądała. Babcia śmiała się z tego jak ja się śmieję. Poczułam się trochę wykorzystana.

Wtem minęło dwanaście strzałów znikąd i ehmdziesiąt lat i poczułam się tak samo. Zamiłowanie do filmów z Luisem mi przeszło, sentyment do Najgorszych Filmów Świata pozostał, a na co dzień chętniej oglądam telewizję informacyjną (nie będzie reklamy) niż produkty zarówno rodzimej i obcej kinematografii.
I tak oto dotarło do mnie, że mój osobisty AJS, mający obojętnie zainteresowany stosunek do polskiej polityki, bardzo lubi oglądać nie newsy i wystąpienia naszych polityków, ale moje reakcje na nie i nie do końca nadające się do publikacji komentarze, które głośno wyrażam w stronę telewizora.

Może ja powinnam zainteresować się postawieniem podcastu w którym będę okazywała światu moje żywe zainteresowanie polityką? Sądząc z radosnego, pełnego aprobaty chichotu, który niesie się po mieszkaniu przy wystąpieniach niektórych polityków, sukces mam gwarantowany.

Wiosna szczurów

Szpony Służby Zdrowia mnie oswobodziły, lewe oko już prawie odzyskałam, stereoskopia nie jest przereklamowana. Nocą szpital wydaje dźwięki jak pobierające krew maszyny obcych w „Wojnie Światów”. W dzień płaszczymy się przed wszechmocnym personelem. Na siłę, z odwagą straceńca stoisz przy kantorku, żeby pielęgniarce, która już ósmą minutę ignoruje twoją obecność, delikatnie przypominasz, że miałaś donieść ubezpieczenie, odebrać badanie, postawić słoiczek. Na odpowiedź poczekasz jeszcze kilka minut. Spojrzenia się nie doczekasz. Im niższy status personelu, tym bardziej czekasz, tym mniej uwagi ci się należy. Tym większa pogarda. Zaciskam zęby, jestem twardzielem, nie boję się, mam kręgosłup, płacę ZUS, nie schylę głowy, nie odejdę, wyczekam tutaj…

Zapach choroby, strachu, nieludzkości, z bardzo dalekim światem za oknem do którego nawet nie chcesz zaglądać, bo zanim go dotkniesz minie kilka cholernie długich dni. Relatywny upływ czasu.

A koło ciebie, za blisko, dużo za blisko, chrapiący, śmierdzący, nie myjący się, używający twojego papieru toaletowego, zajęci swoimi sprawami ludzie, którzy o godzinie dwudziestej wypijają słodzoną herbatkę, gaszą światło i śpią.
Z osłupieniem, patrzysz na człowieka, który przez trzy dni, od rana do wieczora nie przeczytał ani jednej litery, nie włączył telewizora. Człowiek, który trzy dni patrzy w biały, szpitalny sufit i dzwoni do męża, żeby pozyskać wiedzę, czy Misio zjadł rosołek i ubrał rajstopki.

Kiedyś myślałam, że rekordem jest czytanie Twojego Imperium, TeleTygodnia, oglądanie seriali na Polsacie. Ale to był pierwszy raz, kiedy na własne oczy widziałam człowieka, któremu podczas trzech dni, ani razu nie zderzyły się dwie komórki w mózgu. Myślałam, że w moim wieku miałam okazję spotkać już dowolne antypody krzywej Gaussa, dowolne dopełnienie do 200. A tutaj po raz pierwszy spotkałam nie krzywą Gaussa, nie ubogie życie wewnętrzne, spotkałam pustkę, życia brak i kompletną nicość…

Królestwo

A teraz, wiosenne zakupy w Leroyu zaliczone, kaktusy wielkości małego drzewa do ogrodu wyniesione, siewki kaktusiane wysiane. Znalazłam mój ulubiony sekator Fiskarsa. W zasadzie żywioł jest opanowany.
Jeśli pociągnę najbliższe dwa tygodnie, a szczególnie ten około świąteczny, można zimę uznać oficjalnie za zakończoną.

Lubię wrony

Bo wrony są siwe.

W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony…

Los im dolę zgotował nielekką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie –
-a ja je lubię…

Gdy na polu ze śniegiem wiatr wyje,
Żadna wrona przez chwilę nie kryje,
Że dlatego na zimę zostają,
Że źle fruwają…

Ale wrona, czy młoda, czy stara,
Się do tego dorabiać nie stara
Manifestów ni ideologii –
-i to ją zdobi…

Gdy rozdziawią dziób – wiedzą dokładnie,
Że ich głosy brzmią raczej nieładnie,
Lecz nie wstydzą się i nie tłumaczą,
Że brzydko kraczą…

I myśl w głowach nie świta im dzika,
By krakaniem udawać słowika,
By krakaniem nieść sobie pociechę –
– i to jest w dechę!

Żadna wrona się także nie łudzi,
Że postawi ktoś stracha na ludzi,
Co na wrony i we dnie, i nocą
Czyhają z procą…

Wrony fruną z godnością nad rżyskiem,
Jakby dobrze im było z tym wszystkim,
I w tym właśnie zaznacza się wronia
Autoironia.

Nie udają słodyczy nieszczerze,
Mężnie trwają w swym schwarzcharakterze,
Nie składają w komorę zasobną,
Jak więcej dziobną.

Wiedzą, że – mimo wszelkie przemiany –
Nie wyrosną na rżysku banany,
Nie zamienią się w kawior pędraki,
Bo układ taki…

W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony…

Los im dolę zgotował nielekką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie –
– a ja je lubię,
A ja je lubię…

Młynarski & Gaba Kulka

AJS radośnie sprzed jednego ze swoich ulubionych programów telewizyjnych o fantastycznych odkryciach:
— O! Naukowcy zbadali mózg zrzęd i wyobraź sobie… Ich hipokamp jest DUŻO większy!
Ja ponuro zza strony z doładowaniem niemieckiej karty SIM, po niemiecku:
— Odwal się od mojego hipokampu, dobrze?

Zalety pracy małoletnich

Nie miałam przekonania. Praca przyszła do młodego niejako przeze mnie, dzięki Arkadiuszowi Protasiukowi i została. Miałam mieszane uczucia, bo nie mogłam się uwolnić od wizji małych chińskich rączek, a mały zaczynając był silnie nieletni. Po prawie dwóch latach mogę stwierdzić, że była to naprawdę dobra decyzja i każdemu rodzicowi nastolatka polecam wysłanie młodzieży do pracy zarobkowej.

  • małoletni jest w stanie dorobić do kieszonkowego, podczas gdy rodzina nie jest w stanie zapewnić mu kieszonkowego porównywalnego z tym, które mają koledzy ze szkoły (dla zainteresowanych 500 zł, to nie jest wysokie kieszonkowe) i jest konieczne do spełniania podstawowych potrzeb małoletniego (koncerty, imprezy, raz na czas kanapki w Subwayu)
  • jak wojsko nie maszeruje to się nudzi, a małoletni jest częściej w zasięgu rodzicielskiej kontroli. Małoletni i tak siedzi przy komputerze, dobrze jest więc ten czas w pożyteczny sposób zagospodarować
  • małoletni w sposób zorganizowany uczy się dysponować i zarządzać swoimi pieniędzmi, które w przeciwieństwie do pieniędzy rodziców, mają tę cechę, że się kończą. I to odczuwalnie, boleśnie i nieoczekiwanie. Pieniądze rodziców mają to do siebie, że są mentalnym perpetuum mobile.
  • wychowawczych metod przymusu w przypadku prawie pełnoletniego człowieka jest niewiele. Metoda łagodnej perswazji z drobnymi elementami szantażu powoli przestaje być skuteczna, argumentów ad pośladkas nie używam i nie używałam nigdy. A swoją drogą nie mam pomysłu jak mogłabym zastosować przemoc fizyczną i środki przymusu bezpośredniego na człowieku większym ode mnie o dobre dziesięć centymetrów i cięższym o prawie 10 kg. A dziecko mam drobne. Czy zwolennicy bicia dzieci biją je do pełnoletności, niektóre ze stołka, czy z czasem role się odwracają i dzieci zaczynają bić rodziców? Metoda zawsze wydawała mi się ryzykowna.Doskonale sprawdza się więc: jak nie będziesz się uczył i zacznie to być widać na koniec semestru, to nie zgodzę się na pracę. Z powodu o którym wspomniałam na samym początku — działa doskonale, a prawo pracy wymaga, żeby do każdego zlecenia dla nieletniego była dołączona pisemna zgoda prawnego opiekuna.

Początkowe ustalenia warto zacząć od precyzyjnego zdefiniowania pakietu „SYN”. Przykładowo szkoła absolutnie tak, ale prezenty na urodziny dla znajomych — nie. Niezbędna odzież — tak, zabawny tiszert za 30 zł, raz na czas tak, tiszert z Metallicą za 120 zł — nie. Narty — tak, playstation — nie. Wakacje we Francji — tak, wyjazd na Woodstock — nie. Buty na zimę (czytaj glany) — tak, kurtka skórzana — nie. Ekstrasy podlegają negocjacjom i istnieje możliwość częściowego dofinansowania czegoś z czym się nie końca utożsamiam, np. imprezy sylwestrowej.

Metody wychowawcze sprawdza się w praktyce, a to czy były skutecznie będzie można ocenić, jak nasze dzieci będą dorosłe. Po owocach nas poznacie. To, jakie relacje będą nasze dzieci miały ze światem, ludźmi, partnerami, rodziną będzie argumentem za albo przeciw. Do tego przeciw zapewne się nigdy nie przyznamy. Niemniej patrząc na całkiem dużego człowieka, tę metodę mogę spokojnie polecić, sprawdza się. A materiał na którym pracuję nie jest łatwy.

Dramatyczne podwyżki cen leków…

Doprowadza mnie do białej furii labidzenie biedactw, którym podwyższono ceny za leki z 3,20 do 26 zł. Niektórym nawet do 120 zł (ojezu, niemam, niemam!!!111 Laboga).
A ja chciałabym płacić za leki nawet 400 zł miesięcznie. Pewnie dałabym radę z pomocą najbliższej rodziny płacić nawet 1400. Niestety przyszło mi nieść na karku ekskluzywną chorobę wykształconych, białych kobiet z północy. Koszt leczenia — od 3500 zł miesięcznie w górę. Co wy, (…), wiecie o cenach leków?

Krajowy Konsultant ds. Neurologii udał się zapewne na narty, gdyż nie widziałam go walczącego o prawa swoich pacjentów, których nie stać na leczenie.
Całkiem niedawno uchwalono nowe zasady refundowania. Chorzy na stwardnienie rozsiane mało nie wyzdrowieli ze szczęścia klaszcząc w sztywne rączki, bo ustawodawcy zgodzili się (łaskawcy) na refundowanie leków osobom powyżej 40 roku życia. Do tej pory, jeśli przekroczyłeś czterdziestkę, to pozostawało ci zbierać 1% [1], prostytuować się (niezagospodarowany rynek wielbicieli paraplegików) albo czekać spokojnie na wózek (jest refundowany bez ograniczeń wiekowych) i rentę (to się państwu bardziej opłaca niż moje PKB).

Postanowili też wydłużyć czas refundacji z trzech do pięciu lat. Jak wiadomo stwardnienie jako nieuleczalna choroba ma szansę cofnąć się po dwóch latach. Mamy taką ilość polskich kandydatów na świętych, że mogli by się wreszcie zabrać do roboty z tymi cudami. Ułatwiłoby to procesy beatyfikacyjne, usprawniło służbę zdrowia i współpraca ze świętymi jest łatwiejsza niż z NFZem, a skuteczna porównywalnie. O tym, że w cywilizowanym świecie całkiem nieodległej Europy Zachodniej refundują leki „dopóki pomagają”, możemy zapomnieć albo zorganizować jakąś turystykę zdrowotno-matrymonialną.

Tak więc, walczmy o diabetyków, onkologicznych, osoby po transplantacjach. Są efektowni. Umierają. Cukrzyków jest w Polsce 120 razy więcej niż SMowców. To 120 razy więcej wyborców, do tego takich co mają mniejsze trudności z dostaniem się do urny. To, ze bez leczenia umiera się na jedno i drugie nie ma, jak widać, specjalnego znaczenia. Na SM, niestety, umiera się wolniej i w między czasie zalicza nieinwazyjny etap robienia pod siebie. Pampersy są refundowane.

Dla ciekawych małe podsumowanie cen leków:

Avonex – interferon beta 1a produkowany przez firmę Biogen , zaakceptowany w 1996 r.
Podaje się przez zastrzyki domięśniowe jeden raz w tygodniu. Z objawów ubocznych objawy grypo podobne u części przyjmujących. Rzadziej niedokrwistość i podwyższone enzymy wątrobowe. Koszt roczny 10.400 dolarów.

Betaseron – interferon beta 1 b wytwarzany przez firmę Berlex, zaakceptowany od 1993 r. Wstrzykiwanie co drugi dzień podskórnie.
Objawy uboczne grypo podobne występujące po jakimś czasie. Miejscowa reakcja u 5 %, rzadko podwyższone enzymy wątrobowe. Roczny koszt – 12.544 dolarów.

Copaxone – gratilameracetate zaakceptowany od 1996 r., produkowany przez firmę Teva. Wstrzykiwanie codziennie, podskórnie. Uboczne działanie – reakcja miejscowa i rzadko reakcja bezpośrednio po iniekcji występująca jako niepokój, ucisk w klatce piersiowej, krótki oddech i zaczerwienienie co trwa 15-30 min. i potem ustępuje.
Koszt – 11.280 dolarów rocznie.

Rebif – interferon beta 1 a produkowany przez Serono, zaakceptowany w 2002 r.
Podawanie – 3 x w tygodniu w iniekcji podskórnej. Działanie uboczne – objawy pseudogrypowe, objawy w miejscu wstrzyknięcia i rzadziej spotykane nieprawidłowości enzymów wątrobowych i czasami zmniejszenie liczby czerwonych i białych krwinek
Roczny koszt – 13.875 dolarów.

Powyższe leki nie leczą. SM się nie leczy, można tylko trzema metodami powstrzymywać postęp choroby. Pierwsza to powyższe leki, które negocjują z moimi limfocytami T pakt o nieagresji. Druga to sprawność fizyczna, tu szczęśliwie spadam z wysokiego konia, ale zawdzięczam to burzliwej młodości i własnej rodzinie, a nie NFZowi. A trzecia to pilnowanie własnej głowy, żeby nie uznać się za nieuleczalnie chorą kalekę, czyli aktywność zawodowa, normalne życie i nieużalanie się nad sobą. Trzecie jest tanie, ale chyba najtrudniejsze.

[1] Tak korzystając z okazji, jakby ktoś ma ochotę dołożyć mi do pampersa, to tutaj są dane do mojego 1%:
Numer KRS
0000083356

[pole dodatkowe]
Mam Szansę – Anna-Maria Siwińska

Osobom, które mnie poratowały w zeszłym roku — dziękuję. Trzymam się również dzięki Wam.

Biblijny internet

W ramach poświątecznego zapinania spraw pojechaliśmy odebrać zamówione karty darmowego internetu AERO2. Ku mojemu zdziwieniu na blacie biurka leżały startery telefonii W Rodzinie, która kojarzy mi się nie z wąsem Solorza, ale z miłościwie panującym ojcem Rydzykiem.
— Przecież oni padli chyba? — mruczę nieufnie. — Polsat to reaktywował?
— Gdyż nie wzejdzie ziarno, które padnie na skałę — zabuczał głębokim, biblijnym basem młody za moimi plecami, wzbudzając pewną konsternację wśród panienek z okienka i niewiele wyjaśniając.
Niestety wytworzył u mnie trwałe połączenie synaptyczne i z Przypowieścią o siewcy będzie mi się teraz kojarzyła nie tylko sieć „W Rodzinie”, ale też Aero2.

Przedświąteczna gorączka

Moje drugie imię i pseudonim sceniczny to Mrs LastMoment. Nigdy nie zdążam, wszystko robię w absolutnie ostatniej chwili, nigdy nie mam tekstu napisanego w terminie, kupionych prezentów, sprzątniętego lokalu. Znaczy w efekcie mam i jednak życie się toczy utartym torem, ale zazwyczaj wszystko robię w noc poprzedzającą, dzień wcześniej, w ostatni możliwy weekend, jednym słowem w terminie, kiedy osoby rozsądne i zorganizowane delektują się już perfekcyjnie wykończonymi detalami.

Oczywiście na tydzień przed Wigilią nigdy nie mam żadnych prezentów, że nie wspomnę o ich spakowaniu. Często nawet nie mam pomysłu i z obłędem w oczach biegam po zatłoczonych centrach handlowych złorzecząc, że nie mam na tyle zasobów, żeby każdemu kupić porządny, nowy komputer, tablet albo przynajmniej smartfona. Nie wspominając o tym, że nie wyobrażam sobie, że są osoby, które nowego komputera, tabletu albo przynajmniej smartfona wcale nie potrzebują.
Czeka mnie więc dramatyczny, pełen nagłych ataczków paniczki i spektakularnych eksplozji furii przelot przez najbliższe centrum handlowe, gdzie już z zaparkowaniem jest problem, a z każdym krokiem mam bliżej do krawędzi piekielnych czeluści.

W końcu obrażam się na cały świat, kupuję to co potrzebne, drogie i lekko odbiegające od standardu „prezent pod choinkę”. Bo dodatkowo w tym obłędzie nie lubię prezentów dla prezentów. Nie kupuję pamiątek, durnostojek, gipsowych aniołków, książek, które po jednorazowym przeczytaniu zajmą cenne trzy centymetry na półce (od tego mam biblioteki, oprzyj się pokusie wpisywania w gógle site:chomikuj.pl), notesików dla ludzi, którzy jedyne co piszą ręcznie to podpis na potwierdzeniu transakcji z karty kredytowej, pięćdziesiątych rękawiczek, krawatu dla człowieka, który nie ma koszuli, skarpetek dla kogokolwiek i wielu, wielu innych rzeczy, które widywałam w Boże Narodzenie. Wniosek z tego jest taki, że umiem kupować prezenty jedynie najbliższej rodzinie i to nie zawsze. I naprawdę szczerze tego nienawidzę.

Pod koniec ciężkiego dnia, kiedy wreszcie przeorałam się przez stada zakupowiczów, pozyskałam nawet kilka prezentów, zdążyły rozboleć mnie nogi, a mój mózg skurczył się do rozmiarów orzecha włoskiego dotarłam do RTV EURO AGD, czy tak to się pisze. I tu dygresja od dygresji. Wobec wszechobecnej inwazji smartfonów w wielu sklepach nie wolno teraz robić zdjęć. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego, aplikacje porównujące ceny są coraz popularniejsze. Można taki towar sfotografować, porównać i pojechać tam, gdzie taniej. Zakaz fotografowania ma nieco krótkie nogi, bo żeby porównać ceny zdjęcie nie jest potrzebne, zakazu wnoszenia telefonu raczej sobie nie wyobrażam, a już na pewno nie zakazu zapamiętywania modelu i produktu. Przynajmniej nie w tym stuleciu. Efekt wymierny jest taki, że posiadam listę sklepów w których nie kupuję. Na prominentnym miejscu znajduje się Bata, gdzie chciałam kiedyś młodemu kupić wytworne obuwie, a że młody w chodzeniu po sklepach i wybieraniu odzieży, ukontentowania nie znajduje, to ja chodząc pstrykam części garderoby, okazuję w domu i jedziemy, niejako, na gotowe. I tak oto Bata straciła wdzięcznego klienta, bo panienka zrobić zdjęcia nie pozwoliła, a ja w uczuciach, również negatywnych, stała jestem, w kwestii doznanych krzywd pamięć mam jak słonica i więcej tam nie pójdę, trwając w przekonaniu, że jedyne co mogę zrobić, to zagłosować na buty, nomen, omen, nogami. A raczej w tym przypadku brakiem nóg.

Tak więc pod koniec drogi krzyżowej udaliśmy się rodzinnie do EURO, celem sprawdzenia, czy może chcemy nowy telewizor (nie chcemy), czy może są pokrowce na tablecik (nie było) i czy kupiliśmy dobry blender (tak). Przy blenderach młody niepokojąco się ożywił, gdyż przy małym AGD zawsze osypywała się z niego skrystalizowana nuda, wyciągnął telefon i radośnie zabrał się do skanowania QR kodów na mikserach. Symultanicznie, niepokojąco ożywił się ochroniarz i zaczął krzyczeć przez kosze z promocjami:
— Nie wolno robić zdjęć! Nie wolno robić zdjęć!!
Byłam, mimo wszystko, w jakimś życzliwym nastroju i zmilczałam, że owszem wolno, a gwarantuje mi to Konstytucja. Zamiast tego powiedziałam grzecznie i zdumiewająco mało agresywnie:
— On nie robi zdjęć, proszę pana.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!! — upierał się liniowo pan ochroniarz.
— On nie robi zdjęć, proszę pana. — moje opanowanie zaczęło ulatywać.
— Producent zamieścił tu kod. Kod służy do zeskanowania. Producent, czyli państwa klient, za to zapłacił.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!!! — w głosie pana ochroniarza zadźwięczało trudne dzieciństwo.
— Nie robi zdjęć. — z nosa powoli zaczął mi sie wydobywać dym. — Zechce się pan douczyć o tych kodach, bo kompromituje pan pracodawcę.
— Ja jestem douczony!! — okazało się, że pan ochroniarz zna więcej niż jedno zdanie. I postanowił się odgryźć: — Pani jest niedouczona!!!
Tego młodemu było już za wiele, wiele może znieść, ale deprecjonowania własnej matki nie, zwłaszcza, że kod już zeskanował i powoli zaczynał się nudzić. Popatrzył na pana ochroniarza chłodnym, błękitnym spojrzeniem i wycedził:
— Ona jest douczona, proszę pana. I dlatego ona tu kupuje, a pan tu pilnuje.
Ochroniarz dyskusji zaprzestał, sądząc z objawów na dłuższy czas, a ja wyszłam ze sklepu z niejasnym wrażeniem, że ten czas reakcji, poziom bezczelności i trafność oceny sytuacji gdzieś już widziałam. I dlatego lubiłam w głuchej komunie chodzić do sklepów z moim ojcem.

Pomost międzypokoleniowy

— To jest Siwa, moja matka — kurtuazyjnie przedstawia mnie młody licznie zgromadzonej w jego pokoju gawiedzi.
— O! Cześć Siwa! — mówi radośnie serdeczny kolega młodego, który zna mnie od wczesnej podstawówki, wywołując wśród rówieśników lekką panikę.
— Cześć, ja jestem Siwa — mówię bardzo uprzejmie i litościwie dodaję — możecie do mnie mówić proszę pani.

Oś symetrii jest krzywa czyli jeszcze o 11.11

Bojówki zrujnowały Warszawę. Prawica pobiła się z lewicą. Prawicowi bojówkarze starli się z lewakami, do tego z importu. Z prawej strony internetu, w mniej lub bardziej obłąkanych serwisach i platformach blogowych obraz świata jest prosty i nieskomplikowany: owszem kilku kibiców zwaśnionych drużyn się zirytowało i zachowali się niegrzecznie, ale te lewicowe bojówki z Niemiec, co zdemolowały miasto, to naprawdę jest problem, nie dość, że zniszczyli nasze przepiękne święto to wyrywali bruk. W miarę klasyk i norma. Ale jak medialny meinstrim jest w stanie wyprowadzić prostą symetrię albo przynajmniej jakąkolwiek analogię między setkami rozsierdzonych kiboli, którzy faktycznie zdemolowali miasto, a szeroko pojętym lewactwem, to trzeba mieć optyczne wyrównywanie symetrii w oku.

Top Secret

Spróbowałam to sobie poukładać.

Lewackie bojówki ganiały po Nowym Świecie.
True. Ale zdaje się, nic nie zdemolowały i bez specjalnego oporu dały się zdjąć policji. I już o 13:00 słynni Niemcy siedzieli na komendzie. Zresztą wypuszczeni w większości bez zarzutów.

Niemcy zaatakowali grupę rekonstrukcyjną.
True. Jakaś zadyma była. Mam wrażenie, że z obopólną aprobatą. Dramat, przemarsz ekip rekonstrukcyjnych musiał przejść zmienioną trasą, a jeden uczestnik doznał oplucia polskiego munduru przez Niemca. No dobra, to słabe, ale dalej nie ma demolki i agresywnego tłumu.
False. Brak pokrzywdzonych, a jedyna ofiara okazała się trochę naciągana i nie do końca wiarygodna.

Nie wiem jak wygląda pobicie, ale dwóch na jednego, w dodatku z kolbami, to banda łysego.
Za Kontakt24
(tutaj więcej)

Na Placu Konstytucji lewacy pobili się z kibolami.
False. Lewacy stali w rządku, za kordonem policji, a kibole rzucili się na policjantów jeszcze zanim Marsz wyruszył. Nie było bitwy lewaków z kibolami, był szturm kiboli na policję.
Nigdzie w całym internecie, również prawicowym nie ma zdjęcia czy filmu na którym lewacy demontują kostkę Bauma albo z użyciem konkretnych narzędzi tłuką policję, dziennikarzy i szyby wystawowe, samochody i przypadkowych przechodniów. A lewacki prowokator, który strzelił w dziób fotoreportera, poszukiwany przez prawicową blogosferę, okazał się kibicem Legii. Gratulacje, chłopaki, well done.

Gdyby nie było wiecu na Marszałkowskiej kibole by nie zaatakowali.
False. Kibole na swoich forach ustawiali się na pranie „psów” i gdyby tam nie było Kolorowej, poszliby z kamieniami na policję. Tak jak na pl. Na Rozdrożu, gdzie lewaków nie było, a demolka owszem. Zapewne zarówno lewakom, jak i TVN24 się należało, ale dalej mam wrażenie, że gubimy perspektywę, kto tu jest ofiarą.

Blokada legalnej, zgłoszonej manifestacji jest nielegalna.
True. Nikt nie blokował. Na Marszałkowskiej odbył się legalny wiec, który wprawdzie sprzeciw miał okazać, ale zablokował niewiele, bo trasa marszu nie była znana i prawdopodobnie od początku miała prowadzić Waryńskiego, Spacerową, koło prawicowych fetyszy w postaci ambasady Federacji Rosyjskiej i siedziby Uzurpatora Prezydenta Komorowskiego, aż do ich ulubionego Dmowskiego.

Kolorowa Niepodległa zablokowała przemarsz i wyzwoliła agresję kiboli.
False. Nic nie zablokowała, a kibole przyszli wyłącznie, żeby się sprawdzić w boju, jak piszą na swoim forum — przed EURO 2012.

Gdyby nie było Antify kibole by nie atakowali Kolorowej.
False. Przyszliby pobić pedałów.

Odziana na czarno Antifa na peryferiach wiecu Kolorowej tłukła kiboli i stwarzała dysonans kolorystyczny z deklaratywnym.
False. Stałam na tychże peryferiach i to kibole przybiegali tłuc Antifę. I wprawdzie Antifa wcale była nie od tego, to karnie cofała się i pozwalała Policji robić co do niej należało.
True. Mogli się ubrać bardziej kolorowo.

Antifa obroniła Kolorową
False. Kolorową obroniły trzy kordony oddziałów prewencji.

Zatem, jeśli jeszcze raz usłyszę o symetrii, dwóch walczących grupach, walkach lewaków z prawakami, zwalczających się środowiskach, które zdemolowały miasto, to oflaguję się, przykuję albo pójdę coś zablokować. Bo symetrii nie ma.
Kibole przyjechali na Marsz Niepodległości, żeby wywołać burdę. I naprawdę bardzo chciałabym wierzyć, że żaden z organizatorów o tym nie wiedział. Bo na własne uszy słyszałam (chyba) Winnickiego, który przed Marszem opowiadał, że za ochronę Marszu i oprawę pirotechniczną odpowiadają zaprzyjaźnione kluby kibicowskie. Faktycznie, oprawę im zrobili wystrzałową.
Kibole zdemolowali Warszawę.
Kibole rzucali racami i kamieniami w policje i rzucali by w nas, gdyby nie policja.
Kibole pobili policjantów.
Kibole zniszczyli samochody policyjne i wozy transmisyjne.
Kibole tłukli dziennikarzy.
Kibole polowali na ludzi w metrze.

Lewacy opluli mundur i biegając po Nowym Świecie spowodowali konieczność zmiany trasy przemarszu ekip rekonstrukcyjnych. I wzięli udział w zgromadzeniu.

Symetria -1. CDBU.

To może ja zreformuję ubezpieczenie zdrowotne?

Właśnie jednym uchem usłyszałam [1], że państwo chce opodatkować pakiety ubezpieczeniowe, które zapewnia pracodawca. Bo jeżeli coś jest kosztem uzyskania przychodu dla pracodawcy, to jest przychodem dla pracownika.

Bardzo mi się to podoba, z jednym małym ale — pakiet ubezpieczenia pracodawcy nie pokrywa wszystkiego, a nawet więcej nie pokrywa niż pokrywa. To znaczy, że ja z własnej kieszeni płacę za moje leczenie z którego korzystam przeważnie prywatnie, ponieważ jak szlag mi trafi jakąś część ciała, na przykład ucho, to nie mam czasu czekać pół roku, żeby mnie przyjął lekarz z ramach NFZ-u, zęby leczę prywatnie. W zasadzie jedyna wizyta, za którą nie zapłaciłam, to był ostatni bilans zdrowotny u pediatry, który obliczył na ile młody jest normatywny. Również czekałam pół roku, więc zamiast bilansu szesnastolatka, młodemu wyszedł bilans prawie siedemnastolatka, co nie było złym rozwiązaniem, bo wreszcie przekroczył dumnie 50 centyl wagowy.

Państwo ma na mnie niebagatelne oszczędności, więc jeśli chcą opodatkować pakiety nędzne, korporacyjne pakiety ubezpieczeniowe, to ja życzę sobie z ZUS-u dostawać zwrot za moje plomby, gipsy, pryszcze, krzywe nogi i lumbago.
Że o dolegliwościach, do których strzela się armatą z trzech średnich krajowych miesięcznie, nie wspomnę.

[1] jest mimo wszystko szansa, że źle usłyszałam.

Mazury. Euro 2012 inspired.

Szczęśliwie Mazury nie wygrały. Zadałam sobie trud i ku zdumieniu hurrapatriotów, pracowicie głosowałam na Amazonkę. A dlaczego? To akurat dosyć proste. Zdumiewa mnie tylko fakt, że w akcję dobicia Mazur włączyli się artyści, politycy i ludzie, na pierwszy rzut oka umiejący wnioskować.

Mazury nie są żadnym cudem, a już na pewno nie większym niż kilkaset tysięcy kilometrów kwadratowych Finlandii, z czego 10% to wody śródlądowe. Mówiąc krótko, dla nas Mazury są cudem, ale przywieziony tu Fin umrze ze śmiechu, że wytrząsamy się nad całkiem zwyczajnym spłachetkiem

Mazury są brzydkie, bo małe. Ponieważ każdy warszawiak chce mieć tu daczę, a prawo budowlane i ustawa o ochronie środowiska, to raczej luźne sugestie niż prawo, Mazury wyglądają, jak wyglądają — są upstrzone paskudnymi latyfundiami tuż przy linii brzegowej.

Mazury są nasze, jeszcze kawałkami dzikie i piękne. Jeśli ogłosimy je cudem przyjedzie tu jeszcze więcej ludzi. Owszem dacze warszawiaków zyskają na wartości jako nieruchomości, stojące na terenie Cudu Natury, ale gdzieś trzeba będzie wybudować hotele dla zagranicznych gości, którzy z całkowicie niezrozumiałych powodów nie chcą mieszkać w wynajętym pokoju u pani Kazi, z dostępem do łazienki gospodyni, gdzie można zwiedzać suszącą się jej zdumiewającą bieliznę, i ciepłą wodą w soboty. Przez godzinę. Ergo na miejscu dacz warszawiaków staną wielkie hotele, które w związku ze wspomnianymi luźnymi sugestiami będą spuszczały ścieki do jezior i dumnie eksponowały pastelowe elewacje i okna z PCV w linii brzegowej. Las jest przereklamowany.

Jak już będziemy mieć te hotele, ewentualnie przekonamy gości zagranicznych, że pokój kątem u pani Kazi ma wartość dodaną jak mieszkanie w rezerwacie Indian, to oni faktycznie przyjadą. I będzie ich dużo. Po lesie przejdą tysiące stóp, na wodę wypłynie tysiące łódek, wyrzucających tysiące śmieci, robiące tysiące kup i odpalające tysiące wzmacniaczy z muzyką. Nie mam raczej fobii społecznej, ale na myśl o tym robi mi się słabo.

Nie chcę, żeby Mazury rozkopano i budowano tam drogi. Co nie znaczy, że drogi by się nie przydały, ale jak zaczniemy, to patrząc na to jakie mamy tradycje budowlane w Polsce, przez następne dziesięć lat wszystkie dojazdy na północ będą nieprzejezdne. A, że przy okazji sołtys wytnie kilka hektarów, żeby powiększyć areał szwagra. Życie. W Polsce.

Jednym słowem — wszystkie osoby, które zagłosowały przeciwko Mazurom, uratowały nam przepiękny kawałek kraju. Dziękujemy.

Ale pachniało, jak w osiemdziesiątym szóstym…

Wychowałam się w trudnych czasach i mam słabość do zadym. Przyznaję to z pewnym wstydem, ale specjalnie nie ukrywam. Na wszelki wypadek, zabieram aparat fotograficzny i udaję, że nie rusza mnie Bractwo PifPaf.
Dzisiaj też poszłam manifestować, bo ideologicznie nie miałam specjalnych wątpliwości, że mimo odebranego, starannego wychowania patriotycznego, patriotyzm postrzegam raczej jako wyrzucanie papierków do śmietnika, segregację śmieci i płacenie podatków w kraju ojczystym, niż palącą potrzebę machania biało-czerwoną i puszczania rac. Niby pomachać mogę, ale żeby z łysymi, to już nie. A, że dodatkowo życiu nie udało się wepchać mnie w kwadratowe ramy panienki z dobrego domu, urodzonej w drugiej połowie dwudziestego wieku, to cieszy mnie świat kolorowy, różnorodny, nietypowy, z miejscem na dowolny odlot. A nie cieszy mnie bycie matką Polką, martyrologicznie cierpiącą i rodzącą kolejne pokolenia obrońców ojczyzny.
Z tymi nowymi pokoleniami też nie było dzisiaj najlepiej, bo okazało, się, że blokada, blokadą, a ja tu nagle jestem niańką trójki siedemnastolatków, z których najniższe było ode mnie wyższe o pół głowy, a własne, w potrzebie, podnosiło mnie pół metra w górę. Tłukłam do durnych głów gdzie na pewno nie należy włazić, z czym nie należy się przesadnie obnosić w metrze i dlaczego nie usiądę koło tego łysego pana, tylko koło pani z dzieckiem.

Nie maszerowałam, nie biłam się. Zadymę na placu Konstytucji widziałam z bezpiecznej wysokości parapetu restauracji na Marszałkowskiej, ale stałam metr od Antify i jakoś „prowokacji” nie zauważyłam. Być może wszystkich agresywnych wyłapali na Nowym Świecie (tam nie byłam), a schludnie na czarno odziani młodziankowie na Marszałkowskiej nie planowali dymić, ale spokój był.
Za to uczestnicy tzw. Marszu Niepodległości naprawdę nieźle się się przedstawili przed milionami telewidzów. Nie ma jak demolka z okazji niepodległości, rękami świeżo dowiezionych patriotów z Białegostoku. Ciekawa za to jestem, kto napuścił niemieckich anarchistów na przemarsz ekip rekonstrukcyjnych, bo wychodzi mi, że albo jakaś piąta kolumna, albo oni głupawi z urodzenia, bo wybrali ich z tego Nowego Świata, jak dojrzałe ulęgałki z koszyczka.

Patrioci to dzielni są. Zatrzymani przy placu Konstytucji przez wredne oddziały prewencji i ich samobieżne prysznice, przegrupowali się, zaszli od flanki i wleźli na Antifę. Zagoniłam młodzież najpierw pod ścianę, a potem na środek placu, bo spodziewałam się ostrej wojny, a znaleźliśmy się jakoś tak niekomfortowo na trasie między Antifą, kibolami, a oddziałem prewencji. I to był moment kiedy zdziwiłam się naprawdę, bo Antifa na widok oddziału prewencji, który przemieszczał się celem spacyfikowania kiboli, grzecznie się odsunęła i zrobiła miejsce. Więc byłam, widziałam, prowokacji nie stwierdziłam.

Blokada ewoluowała, w zeszłym roku było mordobicie i nieudolna próba nie wypuszczenia Marszu z placu Zamkowego. W tym – nie wypuszczenie Marszu do Centrum Warszawy. I to się udało.
I nie chcę słuchać o tym, że ze wszystkich stron są elementy tak samo agresywne, bo widzę różnicę między ustawkami miłośników mordobicia, a wyłapywaniem i praniem młodzianków ubranych w inne szaliczki, niż panowie po chemioterapii. I mam nadzieję, że w przyszłym roku Marsz Niepodległości będzie Paradą Niepodległości, w której pójdzie, kto chce, a nie pretekstem do zwiezienia do Warszawy kiboli z całej polski i wojny z policją.

Wspominałam kiedyś, że jestem osobą palącą?

Z nikotyną zapoznałam się jako dziecko napoczęte. Wszyscy palili, a moja matka nie uważała palenia za coś nagannego. I jak widać słusznie, bo urodziłam się kompletna i o czasie. A jeśli niekompletna , to powiązanie tego z paleniem mojej matki jest naprawdę odległe.

Palić zaczęłam przeddzień osiemnastych urodzin. Kiedyś sobie obiecałam, że napiję się alkoholu i zapalę zanim mi będzie oficjalnie wolno. Teraz to brzmi trochę śmiesznie, ale faktycznie rosłam w środowisku, które bez wysiłku pozwoliło mi dotrwać do osiemnastego roku życia we względnej abstynencji. Mnie nie ciągnęło, okazji nie było. Robiłam wystarczającą ilość głupich rzeczy, żeby nie musieć sobie protezować dorosłości. Dodatkowo były to czasy nieco heroiczne i co chwila w mojej okolicy pojawiała się jakaś nawiedzona jednostka namawiająca mnie do podpisania „Krucjaty wyzwolenia człowieka”. Polegało to na uroczystym ślubowaniu przed Panem Bogiem abstynencji. No, co to, to nie. Pić palić i robić innych rzeczy na Pe nie planowałam, ale podpisywać (też na pe) nic nie miałam zamiaru. Pewnie gdzieś mi się kołatały rozmowy styropianowych dorosłych w razie czego NIC nie podpisuj. W wyniku tego wstrętu do podpisywania teraz jestem starą panną, a ćwierć wieku temu miałam w otoczeniu pobożnych równieśników nie całkiem zasłużoną opinię ochleja i buntownika. Nigdy potem zdobycie tak ugruntowanej złej opinii nie było tak proste.

Dzień przed osiemnastymi urodzinami, wieczorem przypomniałam sobie o mojej obietnicy i poleciałam do własnej matki z kategorycznym żądaniem papierosa.

Moja matka wbudowała nikotynę i substancje smoliste w metabolizm i mija już 55 lat jak jara paczkę dziennie. Niezły wynik, naprawdę. Matka papierosa dała, niestety za słabego, mentolowego Zefira (pamięta to ktoś?), a mnie się spodobało.

Dzieci matek narkomanek rodzą się na głodzie, dzieci alkoholiczek (pomijając FAS) uzależnione od alkoholu, są wszelkie podstawy, by sądzić, że dzieci palaczek rodzą się uzależnione od nikotyny. Albo z niezwykłą łatwością uzależniania się. W każdym razie od tego pierwszego wieczornego zefirka paliłam nałogowo. Dość szybko doszłam do dziennej normy dwudziestu sztuk dziennie, w sytuacjach kryzysowo-imprezowych dobijając do czterdziestu.

I tak dwanaście lat, Wysoki Sądzie, aż założyłam się z hipotetycznym panem Bogiem. Wierząca specjalnie nie jestem, ale stawka była wysoka — rzuciłam na szalę to co było najtrudniejsze i przegrałam. Zaczęło się rzucanie palenia. Gumą nicorette, plastikową atrapą papierosa, miętową gumą do żucia, plastrami z nikotyną… Męczyłam się jak potępieniec. Przerobiłam wszystkie etapy zespołu odstawienia, od bolących mięśni do drobnych ataków furii i depresyjki. Żułam tę nicorette chyba z rok, aż postanowiłam zmienić samochód. Wyszło mi z obliczeń, że na gumę wydaję mniej więcej tyle ile będę spłacała pożyczkę pracowniczą w zakładzie i po roku rzuciłam gumę. Przy pomocy fioletowej Fiesty. Zresztą lubiłyśmy się i jeździłam nią długo. To była dobra inwestycja i celowo używam rodzaju żeńskiego, bo Fiśka, jak żaden inny z moich samochodów, była kobietą.

Całe to rzucanie odbyło się chyba jedenaście czy dwanaście lat temu. Gubię się już we własnym życiorysie, a szukać mi się nie chce. Na tyle dawno, że młody moje palenie pamięta, ale mnie z papierosem już nie. Może to i dobrze, bo oczywiście ja w ciąży też paliłam, a młody był chyba najlepiej okadzonym niemowlakiem w dziejach. Uprzedziłam go tylko, żeby po moim przykrym doświadczeniu liczył się z tym, że po wypaleniu pierwszego papierosa będzie palił nałogowo, a rzucanie boli.

Rzucałam raz. Matka mówi, że jak wszystko, to też mam po Furerze. On też z prawie dwóch paczek dziennie za pierwszym strzałem zszedł do zera. Więc rzuciłam. Po pewnym czasie przestało mi brakować papierosa jak prowadzę, jak siedzę przy komputerze, jak piję kawę, jak czekam na pociąg, jak czytam gazetę, jak prowadzę dyskusje, jak się cieszę i jak się martwię. Przestałam się budzić z trampkiem w ustach, a dużo później przestałam się budzić z trudno opanowywalną chęcią zapalenia. Bo ja lubiłam palić. Nie przeszkadzał mi zapach ubrań i książek przesiąkniętych dymem. Nie przeszkadzało mi, że muszę wychodzić co jakiś czas z dziwnych miejsc w inne, bardziej śmierdzące miejsca. Nie przeszkadzały mi marznące paluszki, braki finansowe łatane kiepskimi papierosami.

No więc, nie palę. To ogromna przyjemność pisać sobie na własnych śmieciach i móc bezkarnie zaczynać zdanie od więc. Więc, nie palę. Nie palę już naprawdę długo. Tyle, że nie palę fizycznie, a psychicznie zostałam osobą palącą. Nie pasuje mi bycie nudną, porządną, niepalącą pindzią, więc widzę się z papierosem, jestem palaczem i z palaczami się identyfikuję. Tylko nie palę. Coś jak anonimowy alkoholik. Nazywam się Anna-Maria i jestem palaczem. Wącham papierosy, najchętniej Camele, na imprezach łażę z niezapalonym papierosem w ręku. I tęsknię. Co jakiś czas przypominam sobie, że może ten zakład już nie obowiązuje i mogę zacząć palić. I pewnie gdybym sobie nie obiecała, już dawno bym zapaliła, ale jakaś słowna jestem…

A w słoneczne popołudnia na tarasie, nad kubkiem kawy, szczególnie jesienią, kiedy chmurki i humorki, kiedy jestem głodna i kiedy się najem po łuk brwiowy dobrych rzeczy, na dworcach pachnących szóstą rano, w biegu między dwoma punktami życia, gdzieś na dnie płuc, mam ochotę całą przeponą, całą sobą zaciągnąć się mocnym papierosem.

I jeszcze kiedyś to zrobię.