Nikt nie krzyczy, że pamięta

2 października to smutne święto wypędzonych z domów cywili, dziewczynek z jedną zabawką i ich matek, które jak stały wyszły z mieszkania, zostawiając w nim trupy mężów i całe swoje dotychczasowe życie.

3 października 1944 r. Kazimierz Iranek-Osmecki i Zygmunt Dobrowolski, upoważnieni przez Tadeusza Bora Komorowskiego, podpisują z Erichem von dem Bachem akt kapitulacji kończący Powstanie Warszawskie. Powstańcy, którzy poszli do niewoli zostali uznani za jeńców wojennych, a cywilie… No, cóż.

Tę historię akurat znam z pierwszej ręki. Dziewczynka na zdjęciu, to moja matka. Pierwsze zdjęcie jest zrobione w czasie wojny. Moja matka czeka tu przy furtce na swojego ojca. Stała tam całymi dniami. Również po tym, jak niemieckie gadzinówki opublikowały listy katyńskie. Nie wyobrażam sobie na ile kawałków pękło babci serce.

Na drugim zdjęciu matka stoi w żoliborskim parku Żeromskiego, Alinę pewnie poznajecie. Wczoraj miałam w ręku tę klamkę.

W październiku 1944 to dziecko, jego matka i wszyscy mieszkańcy mojego miasta zostali wyrzuceni z domów i przetransportowani do obozu w Pruszkowie, a stamtąd do obozów koncentracyjnych albo na roboty.

Matka z babcią skakały z pociągu do Pruszkowa. Obozu unikneły, ale do stycznia 1945 tułały się pod Warszawą. To z tamtych czasów mojej babci zostało przysłowie: zrób komuś przysługę, a będziesz miał wroga do końca życia, a matce PTSD, którego nikt nie zauważył, lęk separacyjny i nerwica.

3 października nie ma syren, rac, przemówień.

3 października nikt nie krzyczy, że pamięta, nie zakłada patriotycznych koszulek, nie organizuje koncertu powstańczych piosenek.

3 października  to smutne święto wypędzonych z domów cywili, dziewczynek z jedną zabawką i ich matek, które jak stały wyszły z mieszkania, zostawiając w nim trupy mężów i całe swoje dotychczasowe życie.

3 października to święto naszych matek i babek. Nasze święto.

Gloria victis.

Nie myl krawiectwa z chirurgią

– Przepraszam – mówię spóźniając się na obiadek – ale miałam złapane dwa kawałki i chciałam je przeszyć. Musiałabym układać jeszcze raz, żeby dobrze zszyć ten palec.
– Jaki palec. – w głosie Aleksandra jest dużo spokoju, cień troski i kropka nienawiści.
– W rękawiczce rowerowej!
– A. Bo myślałem, ze znowu się pochlastałaś – w głosie jest dalej dużo spokoju, ale tym razem też ulga.
– W rękawiczce. Ale szanuję, ze nie dość, że uwzględniasz moje zdolności urazowe – mówię drapiąc się po strupach na łokciu zrytym po przelocie przez kierownicę w rowerze – ale też uważasz, że jestem w stanie się pozszywać się między zupą a drugim.

Karminadle śląskiej teściowej

Kilkanaście lat temu uczestniczyłam w proszonym obiedzie w Zapasiekach. Za stołem siedziało kilka osób z rodziny AJSa i znajomi rodziców. Ja byłam wtedy względnie świeżym nabytkiem, wyposażonym pakiet niezręcznych oczekiwań, z wegetarianizmem na czele. No, umówmy się tradycyjny śląski obiad, na początku lat 2000, wegetarianom oferował ziemniaki. Modra kapustka też dawała radę, ale już kluski śląskie trzeba było odrapywać ze skwarek (przecież to nie jest mięso!).

Trochę później Aleksander zaczął mi serwować wegeobiadki śląskie, z kluskami, sojowymi skwarkami, pulpetami z seitana, w sosie i z sałatką babci z Kochłowic. Ale te kilkanaście lat temu siedziałam za stołem, jak święty turecki na kazaniu i słuchałam zachwytów nad karminadlami Isi. Kopnęłam Aleksandra, wymusiłam informację, czym tak w zasadzie właśnie się zachwycamy i czy powinnam podzielić zachwyt, choć instynkt mi podpowiadał, że mówimy o jakimś mięsie. Miałam rację. Okazało się, że moja teściowa robi rewelacyjne kotlety mielone. Zmilczałam więc.

Wspominałam tę historię chętnie, opowiadając o nieporozumieniach językowych ze Ślązakami, więc jak udało mi się w Lidlu w Wiśle kupić wegemielone, uprosiłam teściową o zrobienie wersji bez mięsa.

Przed Państwem „karminadel Isi” w wersji wege. Nie jest przereklamowany. AJS mówi, że lepszy niż mięsny.

Dzielna roślinka, uszanowanko

W 1982 moja ciocia Ewa, postać dość barwna, o tym może kiedyś, emigrowała do Australii. Dom sprzedała, rzeczy rozdała. Ja (lat 13) dostałam kwiatki doniczkowe. Mandarynkę i grejpfruta. Mandarynka dokonała żywota, dziś już wiem, że zżarły ją przędziorki, dość szybko. Z grejpfrutem mieszkamy już czwartą dekadę. Używam go czasami jako tła do robienia sobie selfiaczków.

20100425_IMG_7506

Mniej więcej w czasie, kiedy ja się dowiedziałam, że mam SM, któryś z kotów, a może remont albo przędziorki, skróciły grejpfruta do smętnego badyla. Tak zwyczajnie, z doniczki wystawał smętny, półmetrowy kijek. Wyniosłam go wtedy do ogrodu, chyba w marcu i dzielna roślina odbiła. Odbiła do tego stopnia, że obecnie każdej jesieni robimy losowanie, kto się wyprowadza, żeby mógł wjechać grejpfrut.

20171029_201536_DSC_0162
2017 jesień

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czy owocuje, a ja mówię, że nie i cieszę się, że przeżywa zimę w moim ciemnym, przesuszonym centralnym ogrzewaniem, mieszkaniu, gdzie kurwiesyny przędziorki nie biorą jeńców. Dbam o niego. Ma zimą swój nawilżacz, opryski, w tym roku planujemy zrobić mu sztuczne oświetlenie, ale zawsze zima to trudny czas i wiosną na taras wyjeżdża grejpfruta pół, albo ćwierć, które latem odrasta w dorodne drzewo.

20180710_115741_HDR
2018 lato, ogon kota Paprysia

I oto dzisiaj, kiedy robiłam mu jesienny oprysk, żeby, kurwiesyny, zabić na etapie jaj czy larw, czy czym one teraz są, o mało nie spadłam z krzesła ogrodowego… Pierwsza ofiara przędziorków w tym roku.

Otóż dzielne drzewo wydało owoce! Może liczba mnoga jest nie do końca uzasadniona, mimo starań nie znaleźliśmy drugiego, ale tego też przegapiliśmy codziennie chodząc koło niego.

Teraz czekamy, aż w Brisbane wzejdzie słońce i dzwonimy do cioci Ewy z radosną nowiną, że została babcią.

Przed Państwem: MAŁY ZIELONY GREJPFRUCIK!

2018-10-13 17.34.31

PS.
Serio, czerstwe przysłowie „emocje jak przy zbieraniu porzeczek” zyskało dla mnie nowy wymiar.

Rzucenie nałogu: nieśmiałość

To naprawdę wspaniałe święto… 33 rocznica. Jeśli macie nieśmiałe dzieci, powiedźcie im, że mogą, bo cioci siwej się udało.

Naprawdę byłam nieśmiałym dzieckiem. Może to moje traumatyczne medyczne przeżycia, miesiąc w szpitalu zakaźnym, dla czterolatka, to rok karceru. Może miałam cały czas coś w rodzaju fobii społecznej, a może zwyczajnie byłam strachliwa. Dość powiedzieć, że raczej się nie wychylałam. Najbardziej lubiłam siedzieć w lesie, na drzewie. Miałam swój świat i dosyć sobie nie radziłam społecznie. Takie „dziwne dziecko”, a z wyglądu skrzyżowanie Baby Jokera (uśmiech) z Dziwną Emilką (grzywka). No i mówiłam do siebie. Dalej mówię, zresztą. Jak się wspinam słychać to podobno do trzeciej wpinki. Miałam też skomplikowane klasowo społeczeństwo z klocków Lego. Okrutnie matriarchalne i całkowicie klasistowskie. Mężczyźni wykonywali wyłącznie role służebne i nie przysługiwały im lokale mieszkalne. Moja terapeutka była zachwycona tą historią,

Żyłam więc w moim skomplikowanym świecie i najkorzystniej dla mnie i dla świata było ograniczać kontakty wzajemne.

W lipcu 1985 roku pojechałyśmy z moja matką na tzw. Drugi ARPP czyli Anusiowy Rajd Po Polsce. Byłam już wtedy całkiem sprawną w układaniu tras i planowaniu noclegów nastolatką, więc pojechałyśmy w kolejną objazdówkę. Kraków, Wieliczka, Pieniny, nic nadzwyczajnego. Podróżowałyśmy Maluchem (rocznik 1980), a mieszkałyśmy z psem Puniem w namiocie Brda 3, na kempingach.

I właśnie na kempingu, 20 lipca 1985 roku, Sromowcach Niżnych, mając 16 lat zrobiłam pierwszą w życiu awanturę obcym ludziom. Pijącym, drącym się i śpiewającym pijackie piosenki.

Tutaj mam właśnie 16 lat i nie jestem już nieśmiała

Wybiegłam na pełnej furii z namiotu, w piżamie. Chyba chwilę krzyczałam, po czym się odwróciłam, wróciłam do namiotu i ciężko przestraszyłam tego, co zrobiłam. Zadziałało. A we mnie coś pękło.

Od tego czasu wiedziałam, że mam Straszliwą Moc, o ile wjeżdżam gdzieś na pełnej petardzie nie zastanawiając się przesadnie nad konsekwencjami.

To naprawdę wspaniałe święto… 33 rocznica. Jeśli macie nieśmiałe dzieci, powiedźcie im, że mogą, bo cioci siwej się udało.

Spacyfikuj to

— Spacyfikuj to — mówi moja polska przyjaciółka do męża Holendra, półkrwi Niemca, który mówi w sześciu językach europejskich, poza polskim.
— Szpaczyfikuj? It’s from Pacific?
— From pacification by Nazi!

— Everyone pacificated polish villages! — włączam się do rozmowy, zanim zdążę się zastanowić, czy pacyfikacja ma angielski czasownik, a Holender robi wrażenie solidnie zaskoczonego przebiegiem konwersacji.
— Dlaczego opowiadacie mu o pacyfikacji polskich wsi? — do pomieszczenia wchodzi Bysiek z oczami jak spodeczki.

23 lata temu

Kalkulator dat wyliczył że pomiędzy datą 3 kwietnia 1969 r. (czwartek) a datą 6 listopada 1994 r. (niedziela) jest 9348 dni co stanowi 25 lat, 7 miesięcy i 3 dni. Między mną a Jakubem jest 9348 dni różnicy.

 To znaczy, że osoby urodzone po 19 stycznia 1982 r. (wtorek) są dokładnie tyle samo młodsze ode mnie, co starsze od niego.
Ta informacja ułatwi nam ustalenie kto jest czyim znajomym, bo miewamy z tym problemy…

Połowa to 4674 dni.

Najlepszego, synku.

Nie pal, wspinaj się

Jestem palaczką. Nie byłym palaczem, ale palaczem, niepalącym od prawie 18 lat.
Jakiś czas temu wyszło mi, że za niewypalone papierosy miałabym już niezłego kampera. Jestem palaczką niejako wrodzoną, bo tak jak dzieci narkomanek i pijących alkoholiczek rodzą się uzależnione, tak dzieci palaczek rodzą się palaczami. Moja matka paliła w ciąży i pali nadal. To już prawie 60 lat. Ja paliłam jedenaście i rzuciłam.

Brakuje mi tego, śni mi się, że palę. Nie palę i jest to proces, decyzja, a nie stan normalny.
Postrzegam się jako osobę palącą, czasem wącham papierosy. Uważam, że z papierosem jestem fajniejsza.

Ostatnio moja mać grymasi, że nie podoba się jej kampania odstraszająca. No, po to są, żeby się nie podobały, chociaż moi perwersyjni znajomi proszą w kiosku o te z płodzikiem, a nie udarem.

2017-02-17-16-56-37
Cztery paczki papierosów  4*15,5=62

— Halo, matko — zakrzyknęłam po kolejnych żalach. — Ja mam coś dla Ciebie!
I pogalopowałam do szufladki w biureczku, tej na najniezbędniejsze rzeczy, których się używa codziennie, gdzie od 18 lat leży nie używane etui na paczkę papierosów i moje dwie ulubione zapalniczki. Serio. W szufladzie. Pod ręką. Osiemnaście lat.

Jak się okazało, ostatnie papierosy, jakie paliłam, to były Sobieskie Super Lighty, bo smętne zwłoki po nich znajdowały się w owym etuju. Prawdopodobnie paliłam gdzieś również jakieś Camele, jak Franz, ale Sobieskie były optymalnym kompromisem ceny i jakości.
Z namaszczeniem oddałam własnej matce etuję, schowałam pieczołowicie na miejsce zapalniczki, a do pudełka pt. pamiątkowe dupselki opakowanie po Sobieskich.

2017-02-17-16-54-47
Zestaw palacza. Późne lata ’90

I zasępiłam się, po raz kolejny, ale może pierwszy w tym roku, bo przecież to palenie jest takie przyjemne i może już wystarczy tej abstynencji. Zasęp minął mi dość gwałtownie, bo rodzone dziecko uświadomiło mi, że jak ostatnio kupowałam papierosy, to te najdroższe kosztowały 5 zł, a obecnie +15. I, żebym sobie szybko policzyła.

Jeśli dzisiaj zapaliłabym jednego papierosa, do jutra wieczorem miałabym wypaloną paczkę. A może dwie. Zaczęłam mnożyć.

Wyszło mi, że przy optymalnych wiatrach oszczędzam 450 zł miesięcznie. Czterysta pięćdziesiąt złotych. Tyle, to ja nawet na benzynę miesięcznie nie wydaję. To przyzwoite buty wspinaczkowe. A na karabinek, który właśnie fanaberyjnie kupiłam, oszczędzam w cztery dni. Cztery paczki szlugów, które widzicie na pierwszym zdjęciu kosztowały mniej więcej tyle, co karabinek poniżej.

Przestałam mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że nierozsądnie relokuję zasoby. Bardzo rozsądnie relokujesz — krzyknął mój wewnętrzny nauczyciel, głaszcząc po grzyweczce moje wewnętrzne dziecko, przy aplauzie wewnętrznego rodzica.

Zewnętrzne dziecko też wygląda na ukontentowane, zewnętrzny rodzić ma etui i trochę strzela focha, że jej liczymy ile wypala miesięcznie. Nie wiem tylko, co na to moi nauczyciele z liceum.

2017-02-17-16-59-42
Karabinek DMM Big Boa 50 zł

Terapia wspinaniem

W weekend na ściance są dzieci. Wzdycham i mam zen, bo wiem, że ścianka musi z czegoś żyć i się rozbudowywać, a to coś to nie są zaprzyjaźnieni łojanci z kartami Benefit na wyposażeniu, ani niedzielni tatusiowie, tylko huczne imprezy dla dzieci i organizowanie ekstremalnych urodzin. Znoszę więc wrzaski z godnością, choć nie zawsze w milczeniu, bo jak się do partner(ki)a dowrzeszczeć nie mogę, bo dzieci emitują dźwięki, to robi mi się PSIKRO. A czasem i partnerowi robi się jeszcze bardziej PSIKRO.

Zeszłotygodniowe dzieci okazały się nie być dziećmi urodzinowymi, a może raczej nie tylko, a na dodatek były wyposażone w rodziców, którzy okazji się nauczycielem geografii z byśkowego liceum wraz z małżonką. Tu dygresja edukacyjna: otóż właśnie ten nauczyciel geografii, bota bene nigdy go nie widziałam na oczy, co znaczy, że akurat na geografii mój syn jedyny, a pierworodny umiał się zachować, otóż ów pan od geografii zapisał się złotymi zgłoskami w dziejach naszej rodziny patologicznej, ponieważ gdzieś w okolicy klasy drugiej liceum, kiedy to mój syn rozważał karierę na zmywaku w McDonaldzie (socjologia) albo ucieczkę z kraju (będę na Lofotach suszył dorsza), wygłosił zdanie:
— A może ty byś, Kuba, na geologię poszedł? Bo tak lubisz kamienie…
Bysiek aka Kuba posłuchał, poszedł i chwalebnie jest już na roku trzecim i pół. No, można było chwalebniej, ale nie wybrzydzajmy.

Nauczyciela geografii więc cenię, bo predyspozycje ucznia rozpoznał brawurowo, czemu wyraz dałam ściskając panu od geografii prawicę ręką umagnezjowaną oraz składając stosowne podziękowania.
Dowiedziałam się również, że pan od geografii, mimo, że w uprząż odziany, nie wspina się, a towarzyszy potomstwu, które na ściankę uczęszcza regularnie w ramach terapii. Zaintrygowało mnie to, bo nie pierwszy to raz, kiedy słyszę, że pediatra/psycholog/pedagog zaleca dziatwie ściankę. I dowiedziałam się, że w grupie są dzieci którym ścianka zalecana jest terapeutycznie. Za moich czasów huśtania na linie nie zapisywano jako ćwiczeń z integracji sensorycznej, nad czym ubolewam i ja i moja lateralizacja skrzyżowana. Obecnie poleca się wspinanie zarówno rehabilitacyjnie ogólnorozwojowo, jak i po urazach, a nawet leczniczo — rozciągająco przy rozszczepie kręgosłupa.

Poklepałam się z uznaniem po ramieniu, że niby taka jestem odkrywcza z tą rehabilitacją SMu wspinaniem, ale jednak nie. Moja nieoceniona neurolożka chwali moją rehabilitację i po wstępnym braku zaufania (tylko niech pani nie spadnie!!) w jakimś wywiadzie dyskretnie wspominała pacjentów. którzy „uprawiają z umiarem nawet sporty ekstremalne”. Najważniejsze, że z umiarem. Panuje jeszcze przesąd, że jeśli taki chory coś tam uprawiał poza pomidorami w ogrodzie, to „nie ma powodu, żeby rezygnował”, ale osobiście uważam, że zacząć rehabilitacyjnie też można. Byle z umiarem, oczywiście.

Moja teoria wydaje się coraz bliższa urzeczywistnieniu, bo dzisiaj na priva dostałam na Facebooku wiadomość:

przeczytałam o Pani gdzieś w gazecie albo necie, gdy zastanawiałam się, czy z SMem można się wspinać. Dzięki za to, że nie wiedząc o tym, kopnęła mnie Pani w tyłek i posłała na ścianę.

Wzruszyłam się naprawdę szczerze, że komuś moja paplanina pomogła i przyszło mi do głosy, że dla SMowców można by zorganizować specjalną sekcję rehabilitacyjno-krajoznawczą. I wcale nie mam zamiaru wygrać w zawodach w kategorii: najlepiej wspinająca się osoba z SM i umiarkowaną niepełnosprawnością.

A Tobie, dziewczyno z Facebooka, życzę powodzenia, bo dopiero zaczynasz. Bo mam szczerą nadzieję, że za chwilę stan zdrowia poprawi Ci się, jako i mnie się poprawił.

A jeśli zadajecie sobie pytanie: czy z SM można się wspinać? czy w moim stanie zdrowia można się wspinać? czy niepełnosprawny może się wspinać? czy chory może się wspinać?, to odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi: TAK, MOŻESZ SIĘ WSPINAĆ.
(Hi, Google robots.)

Byle z umiarem, oczywiście.

Wspinacz nieumiarkowany

Zdjęcie przedstawia wspinacza nieumiarkowanego, studenta geologii.

Katar

Moje zatoki i przyległości uratowała wczoraj akcja mojej niezawodnej rodziny. Elżbieta wyłupała od swojej koleżanki receptę na Magiczną Maść Dr. Grzegrzółki, a Jakub przez noc pędził do apteki zrobioną maść odebrać. Co sprawiło, że przespałam noc i obudziłam się tylko z każualowym katarem,a nie z gnijącymi komórkami sitowia.
 
Przy okazji kupili mi baterię środków OTC odtykających nos. Pozwolę sobie polecić:
– Xylometazolin — odtyka nos, szybko i na krótko, szczypie. Podobno można się od niego uzależnić.
– Sulfarinol — wpuszczony na noc pomaga na zatoki, tłusty i wycieka przodem. Przeterminowany pięć lat nie zabija (#btdt dzisiaj wyrzuciłam, ten którym się leczyłam dwa dni, bo spojrzałam na datę ważności).
– Nasivin soft — o połowę słabszy roztwór oxymatazoliny, dla początkujących.
– Sinulan — odkrycie, olejki eteryczne w spreju, szczypie jak cholera, ale odtyka i wypłukuje wszystko z zatokami włącznie.
 
No i Maść. Wpuszczana dwa razy na dobę, na noc na bogato, stawia na nogi w dwa dni. No, osobę z obniżoną odpornością może w osiem, ale dalej stawia.
 
Będę żyła.

Głodem nas nie wezmą 

Jako kapitan statku naziemnego znana jestem z nieco restrykcyjnych poglądów na kwestie aprowizacji. Mówiąc w skrócie dobrze znoszę głód, mam niskie energetyczne zapotrzebowanie dobowe i potrafię prowadzić samochód przez dwanaście godzin na czterech kubkach kawy z mlekiem. Żeby nie marnować czasu wożę termos. Załogi też za bardzo nie rozpieszczam. 

Jak to ZNOWU jesteś głodny? Ile można jeść? Jaki obiad, kolację zjemy. Kto znowu wyżarł szturmowe batoniki z Biedry? Tak w kilku zdaniach przejawia się moja troska o dobrostan załogantów. Oczywiście oszczędzamy na jedzeniu, czyli spożywkę kupuje się przy drogach (pomidory, dynie, bakłażany) i w Lidlu (mleko, ser, chleb). W życiu nie byliśmy w knajpie, z alkoholi kupujemy wino-kartolino.
Cały ten przysługi wstęp uświadomił mi powagę sytuacji do której doprowadziłam ograniczając rację żywnościowe do dwóch posiłków, paczki ciasteczek Petit Beurre i czterech kaw dziennie. Otóż dwa dni temu przyłapałam załoganta jak podjadał żołędzie pod dębem. Żołędzie. Z dębu. 

Zrobiło mi się trochę głupio, bo o ile jestem odporna na brak przekąsek i nie muszę skubać słonecznika, tak rozumiem nałogi i słabości.

Dzisiaj w Lidlu kupiłam zapas orzeszków, ciasteczek i chipsów.
Na szczęście drugi załogant jest łatwy w obsłudze i wystarcza mu opakowanie suchego makaronu.

Nauczyłam się już nie mówić: po samochód przyjedzie dziecko.

Nauczyłam się już nie mówić: po samochód przyjedzie dziecko.
— Ale dziecku mam wydać auto!?
Nauczyłam się nie mówić: mały, chodź, wnieś te kartony.
— To może ja wniosę, jak mały???
Ale wydawało mi się, że jak piszę „mnie nie będzie, przedpołudniem będzie SYN, pokaże panu ile tej tapicerki jest do prania”, to nie będzie tego pokazywał trzylatek?
— Yyyyy, a jutro pani będzie w domu? Może ja w sobotę przyjadę?
Ludzie, jestem stara, mam dorosłe dziecko. Nawet jeśli przez telefon brzmię jak piętnastolatka.

Powstanie Warszawskie, którego nie pamiętacie…

Nie byłam wychowana w kulcie Powstania. Raczej w żalu za zrujnowanym Miastem, w żałobie po Baczyńskim, po tych wszystkich ludziach, których powstanie zmiotło.

W domu mówiło się Powstanie. Nie Powstanie Warszawskie, nie powstanie, tylko Powstanie. Nie wiem, może to jednak w wodzie jest? Piję warszawską kranówkę od urodzenia.

To było przed Powstaniem, jak nas wyrzucili po Powstaniu. Nikt z rodziny nie walczył. Dziadek już leżał w katyńskim rowie, matka miała 5 lat i tylko babcię. Są dziury w deskach i framugach, opowieści babci, moja matka, która nie chce spisać tego, co pamięta. Zdanie dom ocalał. Wszystko w tym mieście jest nowe, a Starówka młodsza od mojej matki. Odtąd były Gruzy. Nie pamiętam ile miałam lat jak usłyszałam to zdanie idąc Dziennikarską. Dwa? Trzy?

Myślę o tych dzieciakach, w wieku mojego syna, które miały nadzieję i naprawdę myślały, że mają szanse wyzwolić miasto. Że ktoś ich oszukał, a teraz jeszcze, tych nielicznych żyjących, chcemy rozliczać z błędów dowództwa. Jest mi źle, jak widzę symbolikę Powstania, wielkiego grobu tego miasta i jego mieszkańców na zderzakach taksówek i tiszertach. Nie kupuję festyniarstwa. Nie pamiętacie. A jeśli pamiętacie, to się zastanówcie chwilę, zanim założycie biało-czerwoną opaskę z kotwicą Polski Walczącej. Zanim kupicie pościel z ruinami Miasta. Zanim na lodówkę przypniecie magnesik z małym powstańcem. Gloria Victis. Nie rozumiecie. Nie ma nawet murów, które to pamiętają. To nie żołnierze, to tysiące cywili, kobiet, dzieci, staruszków, których wymieciono z historii, wypalono ślad, rozsypano prochy po trawnikach.

Myślę o nich na przełomie lipca i sierpnia, kiedy warszawskie powietrze parzy i nie chce się wychodzić z chłodnych murów. Tych samych murów za którymi siedziała moja Babcia z matką. A na Starówce czy w Śródmieściu upał był jeszcze gorszy. Nie chcę myśleć o Woli. Nie chcę myśleć o kanałach. O płonącym mieście.

Zaciągam się głęboko zapachem Rzeki jadąc bulwarem, która pachnie pewnie tak samo jak wtedy, kiedy za nią stała Armia Czerwona. Mieszkamy na cmentarzu.

Kiedy za kilka dni zawyją syreny, nie odpalaj racy, nie skanduj o Wielkiej Polsce. Nie rób „oprawy stadionowej”. Pochyl głowę i pomyśl o Mieście, którego nie poznasz, o ludziach, którzy nie mieli szans. Wtedy może uwierzę, że pamiętasz.

Dziura po odłamku w dużym pokoju, którą chciałam szyć jako dziecko

Drzwi pokoju młodego, które się nie domykają od 1944, bo je wyłamał podmuch.

Kot Gucio i sąsiadka z pierwszego piętra

Sąsiadka z frakcji ‪#‎PsyGórą‬. Mąż uczulony na koty. Kotów nie zna. I nie chce znać bliżej. Jedyny kontakt — moje koty przebiegające przez ogród z wróblem w pysku. I kot Gucio — stworzenie osobliwie życzliwe dla wszystkich. Oprócz wróbli.

Sąsiadka siedzi na huśtawce u siebie w ogrodzie i czyta. Przychodzi kot Gucio, wskakuje na huśtawkę, siada koło sąsiadki. I siedzi. Ogród od mojego niewygrodzony, kot Gucio towarzyski. I tak sobie siedzą. Sąsiadka zdziwiona. Gucio nie.

Wtem, ‪#‎mucha‬! Kot Gucio w guciowych podskokach udaje się upolować muchę, co zajmuje mu chwilę. W tym czasie sąsiadka zaczyna się bujać na huśtawce. Gucio kończy z muchą i wraca.

Huśtawka się buja. Gucio niekontent. Miau? MIAU!? pyta Gucio. Sąsiadka nie rozumie. MIIAAAUUU!!! Gucio nalega. Sąsiadka przestaje się bujać. Gucio wskakuje na huśtawkę i uprzejmie pozwala się bujać dalej.

W kwestii obiegowej opinii koty nie umieją nawiązać kontaktu z człowiekiem kot Gucio może dostać Ambasadorem Marki.

Dookoła tarasu

Słońce, zacieniony fotel, laptop na kolanach, relaks, sielanka. Dziecko sąsiadów nie zaczęło się jeszcze drzeć, dzień święty więc pokurwieniec z podkaszarką ma wolne.
Pijesz kawę, klikasz nieśpiesznie. Wtedy wychodzi twoje potomstwo i mówi:

— Dlaczego siedzisz koło zwłok?

Dziękuję wam, moje koty za ptaka, mysz i to nieokreślone coś pod agrestem.

Dlaczego Most Krasińskiego powstanie?

Sto metrów od miejsca w którym mieszkam od urodzenia ma powstać most. Most, który jest definicją naszych rodzimych stosunków dobrosąsiedzkich i społecznych.

W wyniku czegoś, co nazwano konsultacjami społecznymi ma to być wąski, jednopasmowy most z pasem tramwajowym i ścieżką rowerową. Tyle dobrego. Kłopot w tym, że  Targówek, czyli nas sąsiedzi przez Rzekę, nie potrzebują tramwaju — potrzebują mostu dla samochodów. Nie wydaje mi się, by wraz z infrastrukturą rowerowo-tramwajową malały korki. Jak jadę całkiem niezłą ścieżką rowerową wzdłuż nadwiślańskiego bulwaru i Wisłostrady, to dzień w dzień, niezależnie od pogody, Wisłostrada jest caluteńka zaspawana samochodami. Zimą sama pokornie stoję w tym korku, ale do głowy by mi nie przyszło postulować wybudowania drugiej Wisłostrady, bo nie mam jak dojechać do pracy.

Mieszkańcy Żoliborza tego mostu nie chcą. Twierdzą, że jest niepotrzebny. Że oszpeci dzielnicę, że zakorkuje jeszcze bardziej plac Wilsona, że zniszczy klimat. Mieszkańcy Targówka i okolic twierdzą, że nie mają się jak przedostawać na lewą stronę Wisły i most jest im niezbędny.
Tyle, że Żoliborz jest jeden i nawet jeśli ktoś uważa, że zadziera nosa i każe się traktować wyjątkowo, to prawda jest taka, że obiektywnie jest to wyjątkowo ładna dzielnica, a między istniejącymi mostami jest 3 km. Więc chyba nie warto jej niszczyć. W projekcie półtora kilometra dzieli Most Grota  (pięć pasów plus ścieżka rowerowa) i Most Gdański — dwukondygnacyjny, dwa pasy, tramwaj, ścieżka rowerowa. Po co między nimi trzeci most? Ano po to, żeby się tym z Żoliborza we łbach nie poprzewracało z dobrobytu.

Nie jest też dla mnie argumentem, że ten most był na przedwojennych planach, bo na nich, dla odmiany, nie było ani mostu Grota, ani trasy Mostu Północnego. Ani wielu innych rzeczy.

Więc dlaczego nie chcę mostu poza tym, że egoistycznie nie chcę koło niego mieszkać i nie chcę mieszkać przez kilka lat na placu budowy w najbardziej zakorkowanym kawałku miasta? Otóż nie chcę mostu, bo w zasięgu spaceru, nie mówiąc o samochodzie czy rowerze są dwa inne. Nie chcę mostu, bo mieszkam w mieście, które nie cierpi ani na nadmiar mostów, ani na nadmiar pieniędzy, a na północy Warszawy są dwa ogromne mosty (Grota i Północny zwany też Kurią). A na południu za Mostem Siekierkowskim, następny jest dopiero w Górze Kalwarii. Tyle, że tam nie ma czego zepsuć.

Słuchając obu stron, czytając co zwolennicy mościa lub bezmościa mają do powiedzenia dotarło do mnie, że tu nie chodzi o most, nie chodzi o dojazd i nie chodzi o korki. Chodzi o zasadę. Uważacie, że wasz Żoliborz jest ładny i nie należy go niszczyć? Hahaha, o niedoczekanie. Skoro musimy mieszkać w brzydkiej dzielnicy, to przynajmniej zażądajmy zbudowania czegoś, co oszpeci inne.

Nie może być tak, że dzielnice są ładne i ładniejsze. Więc będzie most. Bo tak.

 

Kota Paprysia przygody

Okazało się, że moje koty nie tylko wiedzą jak się nazywają, nie tylko wiedzą jak się nazywa ten drugi, nie tylko wiedzą jak my się nazywamy, ale wiedzą też jak do siebie mówimy.
Na oknie stoi miska kota Gucia z żarciem tłustym, kocięcym. Pokój pusty, Aleksander wchodzi jak zwykle nieinwazyjnie, co postronny obserwator może przeoczyć. W przeciwieństwie do mojego wejścia, które jest trudne do przeoczenia dla wszystkich osób w budynku.
Na oknie w pozycji kucznej, w pościechu, tłuste kocięce spożywa Papryś. Papryś-foka, dodajmy, dieta jest konieczna.
— Paprysiu? — mówi pan Aleksander pytająco.
Papryś zagęszcza ruchy paszczą i w spożywaniu pojawia się pewna nerwowość.
— Paprysiu?!! — ponawia pan Aleksander.
Nerwowość wzrasta, ale proceder nie ustaje. Papryś je, jakby za rogiem czyhała na niego nagla śmierć głodowa i puchlina wodna.
— KOCHANIE CZY… — woła pan Aleksander niepewny, czy należy interweniować czy zezwolić na odrobinę rozpusty.
Na dźwięk słowa „kochanie” Papryś zrywa się od guciowej miski, z popłochem spogląda w drzwi i w panice oddala się na z góry upatrzone pozycje w kartonie po bananach.
Wchodze do pokoju. NIGDY NIC NIE JADLEM, UMRĘ TU Z GŁODU — mówi pozycja wielkiej krewety w kącie.

Powązki, jak co roku

Odebrałam wychowanie nie przystające do poglądów. Bo tak się jakoś utarło, że Powstanie, Katyń, patriotyzm, to katoprawica i trochę obciach. Trochę się utarło, a trochę oddaliśmy im naszych ojców, dziadków i pradziadków, którzy w rozmaitych imprezach udział brali, niekiedy terminalny. Pozwoliliśmy, żeby naszymi korzeniami, jakby ich poglądy nie były odległe od naszych, twarz sobie wycierały osoby bez zdolności honorowych. Symbolem tego o czym mówię jest szarpnięcie Kazimiery Szczuki, która w programie na żywo, o mało nie przyładowała Arturowi Zawiszy fangi w nos. Myślę, że nie przyładowała właśnie dlatego, że Zawisza ma wąs, ale zdolności honorowych właśnie za grosz. Miałam kiedyś okazję trzy zdania na ten temat z Kazią zamienić i wyszło z rozmowy, że oddajemy walkowerem. Ona ojca, ja dziadka i to wszystko o czym nam w domu opowiadano. Naszą przeszłość, naszą historię, a nawet nasze rodziny. Pozwoliliśmy, żeby o patriotyzmie, historii, mówiło się wyłącznie na propagandowych wiecach prawicy.

Dla mnie patriotyzm, to płacenie podatków w tym kraju, segregacja śmieci i wychowanie dziecka tak, żeby jego pierwszą myślą po uzyskaniu jako takiej samodzielności intelektualnej nie było „w-y-p-i-e-r…m”. A przy okazji uważam, że archiwa zalegające gdzieś na wschodzie powinno się ujawnić i moja matka powinna się dowiedzieć kim jej ojciec był, co zrobił i jak zginął. Co roku też idąc 1 listopada na Powązki stawiam znicz na grobie Rydza-Śmigłego. Z roku na rok z większym poczuciem obciachu. Zjadam własny ogon, bo dochodzę do etapu, że wstydzę się również tego, że coś co w zasadzie nie jest z mojej strony żadną manifestacją polityczną, może mnie postawić w jednym rzędzie z ludźmi, koło których nie chcę stać i którzy za jedenaście dni będą próbowali zdemolować mi miasto. Z patriotyzmu. I mam wrażenie, że to odczucie jest powszechne, bo z roku na rok zniczy na grobie Rydza-Śmigłego jest coraz mniej.

Dzisiaj też stałam nad potężnym pomnikiem i odpalałam świeczkę. Bez problemu postawiłam ją pod grobem, choć pamiętam czasy, że świeczki nie mieściły się na chodniku. I naprawdę sądzę, że to wynika z upupiania bohaterów przez środowiska „patriotyczne”. Widzicie cudzysłów? Jest bardzo duży.
Odeszłam kawałek alejką, kiedy dogonił mnie staruszek z notesikiem.
— Pani się interesuje historią? To ja pani coś pokażę. — powiedział wertując nerwowo, chociaż nie mam na plecach napisane, gdzie pracuję, więc się nie bałam. Między zapisanymi stronami znalazł zdjęcie:

— Proszę zobaczyć. Tak to kiedyś wyglądało. [1]
Na odwrocie było napisane, że zdjęcie zostało zrobione 1 listopada 1957. I nie wiem, czy pan pokazuje zdjęcie każdemu, kto ma mniej niż sto lat, czy podsłuchał, jak się użalam nad oddaniem Rydza w prawicowe łapy.

Mój dziadek nie ma grobu. Leży w zbiorowej mogile, którą co bardziej krewcy politycy co jakiś czas chcą rozkopać. Grób symboliczny ma koło Babci, a tabliczkę pamiątkową na tzw. ścianie katyńskiej w kościele Karola Boromeusza.

Jest tam odkąd zaczęło być wolno o tym mówić. I niepomiernie mnie co roku irytuje, jak otwierają tajemniczą skrzyneczkę w murze i okazują gawiedzi przestrzelony czerep podpisany, jakby ktoś miał wątpliwości „czaszka oficera rozstrzelanego w Katyniu”.
Nienawidzę tego. Szansa, że to czaszka należąca do mojego dziadka to 1:4400, ale niemniej niezerowa. I chyba mogę sobie nie życzyć.

Nie życzę sobie wielu rzeczy. Nie życzę wycierania otworów gębowych Katyniem. I nie życzę sobie łączenia katastrofy smoleńskiej z ofiarami z 1940. No, ale mogę sobie nie życzyć. Na ścianie Boromeusza nie ma miejsca na cztery tysiące tabliczek, ale jest na dwie wielkie tablice z 96. nazwiskami ofiar katastrofy i potężny napis. Naprawdę sytuacja, kiedy stawiam świeczkę pod tabliczką z nazwiskiem Dziadka i mam ochotę wrzeszczeć, jest wysoce niekomfortowa. Nie mam zdjęcia, zemdliło mnie.

Kiedyś śpiewaliśmy, że Nie oddamy Chinom Związku Radzickiego. Naprawdę mam ochotę na następną manifestację z okazji jakiegoś niepodległościowego alleluja zorganizować przemarsz lewactwa o endeckim rodowodzie. A na następną Paradę Równości iść z dziadkowym Krzyżem Walecznych, który dostał za 1920 rok. Tylko chyba nieuprawnione noszenie odznaczeń państwowych to jest jakiś paragraf. Tym lepiej, w sumie.

[1] Jeśli ktoś nie wie: Rydz-Śmigły był wiele lat pochowany na Powązkach pod pseudonimem właśnie Adam Zawisza, żeby go nie wykopali i nie wywieźli. Prawdziwe nazwisko pojawiło się na grobie dopiero w 1994.

Wylewy i zawały

— Popatrz w światło! — ryczę złowieszczo nad kuchenką gazową, do mojej biednej maci. — Pakuj się, jedziemy do neurologa, na ostry dyżur!!! — rzucam czajnik i rozsypuję kawę, nieco przemęczona po powrocie z pracy.
Matka, całkiem przytomnie, trochę zdziwiona, patrzy na mnie niczym kot ze Shreka, źrenicami jak pięciozłotówki.
— Zbieraj się! — ponaglam. — Coś ci jest! Wylew?
Cały czas pamiętam, że moja babcia umarła na wylew i jednym z objawów były właśnie nieakomodujące źrenice.
— Atropina. — mówi moja mać z iście angielską flegmą, patrząc jak się miotam po mieszkaniu, usiłując na raz założyć buty i znaleźć dowód rejestracyjny. — Przecież Ci mówiłam, że idę do okulisty.
Klnę szpetnie, rzeczywiście mówiła.
— Jaaaakuuub — emituję sygnał dźwiękowy. — Cho, no, tu. Patrz, jakby twoja babcia miała takie źrenice, bez pobytu u okulisty, to wieziesz ją na neurologię, bo to znaczy, że ma wylew. A ty — mrocznie patrzę na mać, która udaje kompletne niewiniątko i nie widzi, że swoim niedoszłym wylewem o mało nie doprowadziła mnie do zawału. — A ty, jak u swojego wnuka zobaczysz takie źrenice, to wieziesz go na toksykologię, bo znaczy, że się czegoś naćpał.

Obrazili się obydwoje. Mać, bo zapomniałam o okuliście, a młody, bo go podejrzewam o ćpanie.

Jestem urazowa

Jestem urazowa. Jak mówiła pewna lekarka „wpisane w obraz zaburzenia”. Jestem, byłam i prawdopodobnie będę urazowa nawet jeśli zmniejszę ilość okazji. Bo, chwilowo, a to skądeś spadnę, gdzie skądeś czasem bywa pierwszym piętrem albo całkiem wysokim drzewem, z obowiązkową wystającą, ostrą krawędzią albo się rozetnę i będę miała niepowtarzalną okazję spojrzeć w oczy własnemu układowi kostnemu albo coś sobie zerwę albo zwyczajnie obiję, albo zlecę z roweru albo zrobi mi się jakieś paskudztwo, które trzeba wychlastać.

Ponieważ natura dba o swoje dzieci i, jak wiadomo, kocha idiotów, dostałam na wyposażeniu na tyle odporny układ kostny, żeby nigdy sobie nic nie złamać, do tej pory tylko urywałam „miętkie”, zęby mam wszystkie i zdumiewająco zdrowe, jak na wyzwania, jakie przed nimi stawiam, a dodatkowo wszystkie rany cięte, kłute i szarpane zrastają się na mnie jak na psie. Nie paprzę się, nie mam zakażeń, sepsa się mnie nie ima. Nie ma róży bez ognia, więc po większości urazów zostają mi efektowne skaryfikacje, niekoniecznie planowane i ułożone nieco chaotycznie. Głównie, nie wiem dlaczego, na nogach. W ilości blizn pogubiłam się kilka lat temu, kiedy znalazłam coś całkiem zapomnianego, uzyskanego w przyjemnych okolicznościach przyrody (ooo, to było wtedy jak Mnicha łoiliśmy!).

Kiedy przy wspomnianym wychlastywaniu, chirurg grobowym głosem zawiadamiał mnie, że „zostanie blizna”, dostałam ataku śmiechu i spytałam go, czy spojrzał na drugą nogę. Otóż za dokładnie nie spojrzał. Jedną z moich ulubionych, wieloletnich blizn wyciął mi ortopeda przy przeszczepie więzadła kolanowego i połatał zamiennie, nieco ładniej. Mam wrażenie, że nikt na sali operacyjnej nie mógł zrozumieć, dlaczego jestem niezadowolona. Chcieli mi nawet moją bliznę w formalinie oddać, ale ostatecznie zadowoliłam się oględzinami i czułym pożegnaniem.

Przestałam liczyć. Bo przejmować przestałam się wiele lat temu, mniej więcej w okolicy Drugiego Armagedonu, czyli operacji ortopedycznej, dzięki której wprawdzie chodzę, prawie nie kuleję, ale za to wzbogaciłam się o sześć (to pamiętam) dorodnych blizn. Pierwszy Armagedon (to było to pierwsze piętro plus potłuczona butelka pod tarasem z którego leciałam) zdarzył się jak miałam sześć lat (kolejne sześć blizn i drobiazgi w stylu utraty jednego mięśnia), Drugi, jak miałam dwanaście. Trochę mi się od tego czasu urosło, bliznom też. Przez chwilę się tym nawet przejmowałam, bo odpowiedź „zacięłam się przy goleniu, o tutaj mam goleń” nie wszystkich satysfakcjonowała, przestałam więc chodzić w krótkich spodenkach i spódnicach. W sumie chyba potraktowałam to jako niezły pretekst.

Od tych krótkich spodenek czasami robiłam wyjątki, co kończyło się zazwyczaj zabawnie, jak wtedy, kiedy robiąc wspinaczkowy kurs tatrzański, w szortach, siedziałam przed Betejemką na Hali Gąsienicowej i jarałam szluszki (to były piękne czasy) z niejakim Bobasem, czyli Bogusiem Słamą.
Bobas popatrzył na moje nogi krytycznie i mruknął:
— No, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca, to ty legalnej nie masz…
No, nie miałam oczywiście. Bobas pocieszył mnie, że połowa szkolących mnie instruktorów, też nie ma i mam się nie przejmować.

W młodości, na wszelki wypadek, opanowałam trudną sztukę szycia skórnego, poćwiczyłam na poduszkach i założyłam sobie ze dwa szwy eksperymentalnie. Zdjęłam więcej, bo to łatwiejsze i nie zawsze po szyciu chciało mi się docierać d o jakiegoś gabinetu.

Jestem więc przyzwyczajona i doskonale znam to uczucie, kiedy zanim spojrzę_ już wiem, że stało się coś niedobrego, a kop adrenalinowy po uszkodzeniu powłok rozpoznaję bez pudła. Jak wczoraj.

Wczoraj postanowiłam posypać ogród nawozem. Bo ogrodowi pora była, a burza nadchodziła, więc postanowiłam oszczędzić na podlewaniu. I poszłam nawozić. Nawóz, jak nawóz, granulowane minerały, które się wysypuje pod winogrona i dzikie wino. Burza nadchodziła ku Worobiowym Górom, więc, ja tak szybciutko, ten nawozik, polecę i rozsypię. I tak oto leciałam po schodach z tarasu, kiedy poczułam, że przywaliłam w coś kolanem. Jak się potem zastanowiłam, chwała Dowolnej Bozi, że kolanem, bo nie przywaliłam, tylko się klasycznie nabiłam na sekator uniwersalny Żyrafa, sterczący ze studzienki ostrym końcem do góry. Bardzo ostrym, jak się okazało.

Szybka obdukcja wykazała cięcie na długość około trzech centymetrów, ładne, równe, jakby chirurg ciął, cholernie głębokie i nawet mało krwawiące, jak na ukazujący się obraz rzepki kolanowej (o, hai) i jakiś podrzędnych flaków. Szybko się zrastam, co nie? Nieledwie w oczach. A narzędzia Fiskarsa w sumie dalej polecam, są ostre.

Więc w jednej ręce krzepko dzierżąc nawóz do winogron, a w drugiej powieź mojego kolana, starając się trzymać część kolana prawą z częścią lewą, zgięta w pół (chodzenia z rozpadającym się kolanem, jednakowoż, nie polecam), ostro kulając, w klasycznej pozycji „jestem ubogą staruszką trzymającą kolano, laboga” dotarłam do domu, gdzie, chlapiąc trochę na czerwono, możliwie _spokojnym_ i _dobitnym_ głosem, od drzwi oznajmiłam:
— Poproszę _szybko_ do pomocy kogoś, kto nie mdleje na widok krwi. _Bardzo_ rozcięłam sobie kolano.

W zapadającej ciszy usłyszałam AJSa, cofającego się w głąb swojego lekko autystycznego świata, z niewypowiedzianą refleksją, że przecież na świecie jest tyle kobiet, które nie prezentują w piątkowe wieczory kości w kolanie, brocząc obficie i czemuż, aż czemuż, właśnie jego to spotkało. Ja zawsze powtarzam, że to dlatego, żeby mu nie było nudno.
Pozostałe 2/3 mojej rodziny zameldowało się karnie, z czego maja matka tradycyjnie w ataku paniki, lekko histeryzując, a Bysiek przejęty i na oko nie do końca przekonany, czy on na pewno nie mdleje. Okazało się, że nie. Wprawdzie do umycia okolic rany przyniósł mi wrzątek (dziękuję synku, ale zimną poproszę, muszę to umyć, a nie wygotować), a zamiast wyjazdowej apteczki przyniósł mi wyjazdową kosmetyczkę z kremami z filtrem +50, ale potem poszło bez zakłóceń.

W wyjazdowej apteczce miałam Ostatni, Przeterminowany, Zapomniany, Wożony od stuleci, listek Steri-Stripów. Żeby nie było za różowo, tych mniejszych, trzymilimetrowych. Upewniwszy się, że dziecko nie mdleje, kazałam mu w miarę ścisło trzymać powisające ze mnie ochłapy i sprawnie skleiłam je plasterkami. Krew nie leciała, boleć nie bolało, sytuacja wyglądała na wstępnie opanowaną.

Kategorycznie odmówiłam jechania do szpitala, bo zapewne zszyliby mnie nieco ładniej niż się sama skleiłam, ale wizja izby przyjęć i chirurgia urazowa Szpitala Bielańskiego w piątkowy wieczór sprawiła, że spanikowałam solidnie i zrosłam się natychmiast. Gdybym miała nici i lignokainę, to bym się znieczuliła i zszyła sama, ale nie mieliśmy armat [1]. Spędziłam uroczy wieczór na kanapie podziwiając moje prawe, to lepsze kolano ozdobione pionową dekoracją, która (a znam się na tym) będzie widoczna przez najbliższe 40 lat.

Bysiek w chwale i glorii, dumny z siebie i udanej asysty, udał się na imprezę, a ja jeszcze przytomnie zadzwoniłam do niego i kazałam w aptece kupić plaster bez opatrunku i maść z antybiotykiem. Apteka Żoliborska okazała się mieć Steri-Stripy, te lepsze sześciomilimetrowe i, w postaci młodej pani aptekarki, odmówiła wysłuchania opowieści Byśka o mojej rzepce kolanowej.

Na wszelki wypadek ubrałam się w ortezę z wentylacją kolana, żeby przez sen nogi nie zgiąć i poszłam spać. Drobna rafa pojawiła się około drugiej w nocy, kiedy obudził mnie jakiś dyskomfort. Było mi piesko gorąco, orteza grzała jak wełniane kalesony, a Steri-Stripy zaczęły się radośnie odklejać. Udałam się do łazienki, zmieniłam opatrunek i poszłam spać. Rano obudziłam się z przyzwoicie gojącą się, solidną blizną.
Fart w tym wszystkim miałam w kilku miejscach — dźgnięcie w kolano kilka centymetrów niżej pozbawiłoby mnie więzadła rzepkowego, a kilkadziesiąt centymetrów wyżej prawdopodobnie wątroby, kość cięcie zamortyzowała. Sekator był w miarę czysty, więc szans na tężec nie mam. Żadne duże naczynie krwionośne tamtędy nie przebiega. Zapas Steri-Stripów i Cosmopora do oklejania się mam. Przeżyję. Chwilowo wykorzystuję okazję do siedzenia z wyprostowaną nogą na zacienionym tarasie, patrzę jak kwitną róże i kaktusy.
W ciągu najbliższych dni okaże się, czy faktycznie jestem komandos [2] i nie musiałam jechać do szpitala…

[1] Burmistrz miasta do Napoleona:
— Oddalibyśmy, na cześć Waszej Cesarskie Mości, salut armatni, ale po pierwsze, nie mamy armat, a po dru…
— Wystarczy po pierwsze — powiedział Napoleon.
[2] Thanks to Zuzanka