Nostalgiczne rozważania nad odrapaną farbą klejową…

Mam jakiś nabożny szacunek do wyłażących, gdzie nie, gdzie, spod farby i tynku kawałków farby kładzionych podczas budowy mojego domu. Kolorów, które wybierała babcia, na które patrzyła moja prababka, którą w jednej, pośmiertnej migawce, pamięta matka. Tynku, którego położenie sprawdzał dziadek, którego nie znał nikt z żyjących. I cegły, które na budowie przekładała nieletnia siostra mojej matki, bo trudno mówić „ciotka” o kimś, kto zmarł, długo przed tym, zanim się ktokolwiek z nas urodził.

I niby wiem, że patrzyli na cały dom, chodzili po tej samej podłodze, siedzieli na tej samej kanapie…

Przepraszam, Babciu, na tej samej otomanie!

Żyję z moimi przodkami codziennie, za pan brat, krew z krwi i cegła w cegłę żoliborską. A, mimo to, jak co jakiś czas, pokaże się coś, czego nigdy nie widziałam: deska, od pięćdziesięciu lat pokryta linoleum, po której, oczywiście, kilka razy dziennie chodziłam albo, jak tym razem, przy okazji kładzenia nowych kabli, kawałek farby w moim pokoju, to podchodzę i delikatnie dotykam kawałeczka własnej historii. Trochę się tego wstydzę, dlatego, że to głupi sentymentalizm, a trochę dlatego, że ich podglądam, dotykam ich życia, niszczę coś, co oni zbudowali, wściubiam nos w nie swoje sprawy.

Dzisiaj przywitałam się z farbą w moim pokoju. W dziwnym ciemnomorelowym kolorze. Jutro zniknie skuta pod nowe kable zasilające. Bo poza romantyczną historią panien i wdów, mieszkam z osiemdziesięcioletnią instalacją elektryczną, przewidzianą na zasilanie lamp sufitowych (jedna żarówka, 40 W, to już jakieś szaleństwo) i jednej lampki przy łóżku lub na biurku. Obecnie te gniazdka, wymienione z pojedynczych na podwójne, po podłączaniu dwóch szyn i kilku rozgałęziaczy wyglądają, jak ilustracja filmu szkoleniowego na temat bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Do tego wszystkiego podpinane są przez rozszalałych zstępnych, takie ilości urządzeń elektronicznych, że prawdopodobnie dziennie zużywamy tyle prądu, co antenaci w rok.

A teraz, zanim zamienimy siedzibę rodową w malownicze zgliszcza, położymy nowe kable, że tak użyję pluralis maiestatis licząc na to , że AJS mojego bloga nie czyta, twierdząc, że jego potrzeby kontraktu w moją zawiłą erystyką zaspokaja kontaktami z oryginałem i jakby jeszcze czytał, to miałby nadmiar.

Wojna wszystkich ze wszystkimi

Nie wiem czemu zawdzięczam niechęć do komunikacji zbiorowej. Może matce która mnie jako podlotka ostrzegała przed grasującymi tam tłumami zboczeńców, może wielkopańskim (haha) manierom, a może trzeźwemu osądowi. Prawdą jest, że nie lubię, irytuje mnie i wprowadza niepokój w moje uporządkowane (haha) życie. Prawdą jest też, że odkąd pamiętam unikam zbiorkomu, podejmując rozpaczliwe, acz, co stwierdzam po latach, dość udane próby.

Wszystkie szkoły miałam w zasięgu spaceru, czasem dłuższego. Latem potrafiłam do szkoły jeździć rowerem, co w latach ’70 i ’80 było równie zdumiewające, jak to, że zamiast z tornistrem, chodziłam do szkoły z plecakiem. Z plecakiem i rowerem, to się na wycieczkę jechało, a nie do szkoły. I o ile rowerem jeździłam tylko latem i już w liceum, więc nie wzbudził specjalnych sensacji, tak plecak powodował uwagi, szyderstwa, a nawet rozmowy z nauczycielami. Wybroniłam się dość inteligentnie, że mam krzywy kręgosłup, a tornistrów, to akurat nie ma. W co akurat każdy bez wysiłku uwierzył, go czasy były takie, że ocet etc.

Skutek moich uników na widok komunikacji miejskiej jest taki, że w warszawskiej wielkiej wojnie wszystkich ze wszystkimi stoję dokładnie na środku i tłuką mnie ze wszystkich stron, bo jeżdżę rowerem, skuterem, samochodem osobowym i dostawczakiem. Niech będzie, że kamperem, nie dostawczakiem, ale zajmuje miejsce jak dostawczak, parkuje się jak dostawczak, szoferkę ma jak dostawczak, więc na potrzeby porównania może być dostawczakiem. A to wszystko w jednym pysznym prawie jazdy kategorii B. Możecie nie sięgać po telefony i nie dzwonić do drogówki — wszystko zgodnie z przepisami. Skuter ma 50 cm^3 a dostawczak nie waży trzech i pół tony.

W tym roku mija (a moze już minęła?) czterdziesta rocznica jak jeżdżę rowerem. Trochę to przerażające, bo świetnie pamiętam jak jechałam moim pierwszym rowerkiem marki Tyler, z wygiętą niczym w Harleyu kierownicą, pierwszy raz po mojej ulicy. Tylerem jeździłam zresztą długo, a do rodzinnych opowieści przeszłam jako rozczochrany kilkulatek z pluszowym niedźwiedziem w niemowlęcym sweterku przytroczonym paskami do kierownicy. Niedźwiedź nazywał się Bubcio.
Zaliczyłam potem krótki i raczej nieudany romans ze składakiem Flaming i przesiadłam się na pożyczoną kolarkę, która otworzyła przede mną szalone możliwości sprawnego i szybkiego przemieszczania się.

Komunikacją miejską jeździłam umiarkowanie regularnie do czasu studiów. A to jakieś kursy około maturalne, a tu wypad na angielski do Metodystów. Nic na stałe. Moim ulubionym miejscem był wtedy drugi wagon tramwaju, gdzie można było spokojnie przycupnąć w nieczynnej kabinie motorniczego i było to jedyne miejsce, którego nie trzeba było ustępować. Z ustępowaniem miejsca zresztą problemu nie miałam do czasu. Ostatnio poproszona o ustąpienie miejsca rozejrzałam się po pojeździe i powiedziałam do niewiele starszej ode mnie kobiety „Czy nie może sobie pani znaleźć kogoś młodszego?”. Ale po zastanowieniu nawet ją rozumiem, bo przecież nikt w poważnym wieku nie stuka w szklaną szybkę podczas jazdy ani nie czyta książki na kalkulatorze.

Na pierwszym roku studiów musiałam na uczelnię jeździć z przesiadkami, albo spacerować. W komunikacji tłok, trzeba swoje wystać. Spacery i stanie to dwie relatywnie najmniej lubiane formy aktywności. Może wynika to z faktu, że moja lewa noga, w wyniku wypadków losowych, jest raczej podporowa. Autobusy tradycyjnie spóźniały się, były zatłoczone i wypełnione umiarkowanie przyjaźnie nastawioną do mnie ludzkością.
Postanowiłam zacząć tą pożyczoną kolarką jeździć na wykłady. Tradycyjnie wywołałam sensację, ale też znalazłam kilku naśladowców. Rowerem jeździłam do czasu aż zaszłam w ciążę i ukradli mi rower. Bez związku przyczynowo skutkowego, ale udało mi się jeszcze w czwartym miesiącu ciąży przelecieć przez kierownicę[1]. A potem były pilniejsze wydatki niż rower.

Równolegle od siedemnastego roku życia jeżdżę samochodem. Własnym, cudzym, każdym. Lubię. Wolę prowadzić samochód niż pić alkohol, dzięki czemu mając w rodzinie jedynie maluchy nauczyłam się prowadzić wszystko, bo wielkodusznie oferowałam odwiezienie właścicieli ich własnymi samochodami, gdzie życzą. Zazwyczaj życzyli.
Kilka lat temu odziedziczyłam trzydziestoletniego kampera i ktoś musiał go odpalić i przyprowadzić pod dom. Zamiłowaniu moich kolegów do alkoholu zawdzięczam to, że wsiadłam i pojechałam.

W zeszłym roku, trochę zanim w Warszawie zawalił się tunel, kupiłam skuter dzięki czemu o ile temperatura o poranku jest powyżej siedmiu stopni [2] — nie jadę samochodem do pracy. Z ostatnich obliczeń wyszło mi, że oszczędzam na tym skuterze co najmniej godzinę dziennie, a jak się trafi rocznica powstania w getcie, długi weekend albo mecz na Łazienkowskiej, to i więcej. Że o kosztach paliwa nie wspomnę.

I tak patrząc z dwóch foteli i dwóch siodełek, jeżdżąc po najbardziej zakorkowanym mieście, po zaliczeniu kilkunastu krajów europejskich (licząc w tym te bździny jak Monako, Andora czy Liechtenstein) i po przejechaniu wielu tysięcy kilometrów, zastanawiam się dlaczego rowerzyści i skuterzyści nienawidzą blachosmrodów, czemu blachosmrody nienawidzą rowerzystów i jednośladów, rowerzyści ze skuterzystami patrzą na siebie nawzajem z pewną pogardą, a piesi, jak już przestaną się bać wszystkiego co ma koła, to ich nienawidzą.

Czy nie moglibyśmy nienawidzić debili niezależnie czym jeżdżą? Jedną z podstawowych zasad o której pamiętam będąc użytkownikiem drogi, szczególnie publicznej, jest głębokie przeświadczenie, że wszyscy chcą mnie zabić. I nie od masy pojazdu zależy czy im się to uda, ale od moich zdolności przewidywania, gdzie czai się wróg. Prawidłowa odpowiedź — wszędzie.

I zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, nie rowerzyści to kretyni, nie motocykliści to kretyni i nie kierowcy. To nasze kochane społeczeństwo, które nastawione jest na walkę o przetrwanie i nie umie zachowywać się tak, żeby nawet nie tyle ułatwiać bliźnim, ale przynajmniej im nie utrudniać.

Nie umiem ocenić czym czuję się najbardziej. Kombatancko, od serca chyba najbardziej rowerzystą. Jeśli chodzi o ilość przejechanych kilometrów, to zdecydowanie kierowcą, a gorliwość neofity mam na skuterze. Umiem za to ocenić, że za każdą kierownicą siedzą zarówno ludzie jak i taborety.
Więc jak jeszcze raz gdzieś przeczytam, że źli są piesi/rowerzyści/motocykliści/kierowcy to nie ręczę za siebie i kogoś przejadę. A najlepiej któreś z moich wcieleń zamachnie się na pozostałe i wtedy wiarygodnie będę mogła ocenić, kto wygrał.

[1] Osobom oburzonym napiszę w tym miejscu to samo, co powiedziałam wtedy lekarzowi: gdyby to było takie proste, to nie byłoby problemu z ustawą antyaborcyjną, tylko popyt na rowery. Było to rok z kawałkiem po wejściu w życie ustawy o planowaniu rodziny, czyli tzw. kompromisu aborcyjnego, więc wszyscy mieli w miarę na świeżo. A ta ciąża z którą leciałam aktualnie zdaje maturę. Acz na wszelki wypadek — nie polecam.
[2] Sprawdzone empirycznie. Jak z tą trawą, której się można złapać wspinając. Musi to być siedem źdźbeł, ponieważ sześć nie utrzyma, a osiem nie mieści się w dłoni.

W domu wegetarian nie mówi się o sznurze

— I te koty mu mięso po kawałku przyniosły do pokoju? — dopytuje się moja mać, zdumiona przejawami kociej miłości.
— No, przyniosły. — odpowiadam trochę automatycznie, bo jestem zajęta neutralizowaniem wczorajszego kataklizmu, czyli przenosinami taboru o czterysta kilometrów.
— Ale jakie mięso!? — mać ma, odkąd pamiętam, zwyczaj nie odpuszczania po jednym pytaniu i strzelania seriami pytań pomocniczych.
— No, normalne. — odpowiadam już całkiem bezmyślnie spomiędzy spodni narciarskich a ortez neoprenowych — Ludzkie.
Lekko paniczna reakcja maci uświadamia mi, że „ludzkie mięso”, to, wbrew mojemu zamysłowi, nie jest to, co jedzą ludzie. I karmienie tym kotów może być nazbyt niekonwencjonalne.

Mistrzyni kuchni

Przeciąg. Przeciąg jest wtedy, kiedy nic mi nie wychodzi. Dotyczy różnych dziedzin. Najgorzej jest jak siądzie po całości, wtedy urywam plastikowe elementy od samochodu, kupuję najdroższą benzynę w okolicy, psuję hamulce, zapominam o spotkaniach, zasypiam. Przeciąg ma interwał zmienny, więc wiązanie go z kwadrami księżyca czy też fazami cyklu hormonalnego nie dało spodziewanych rezultatów. Może zadziałałoby przeliczenie wpływu tranzytu Alfy Małego Psa, czy też aktywności wybuchów na Słońcu

Chwilowo przeciąg przysiadł na kuchni. Nie, żebym była jakoś zaskoczona. Zaczął się wczoraj, kiedy zamiast zamówionego pełnotłustego jogurtu, który składa się (niespodzianka) z jogurtu i jest sprzedawany w butelkach z zakrętką (szansa wylania do torby maleje, nie pytajcie) pani leklerkowa dostarczyła mi najpodobniejszy produkt, czyli jogurt, który składa się z wody z wapnem. Zero procent tłuszczu. ZERO. Produkt mleczny, który nie zawiera tłuszczu budzi mój uzasadniony niepokój, gdyż mleko jest emulsją tłuszczu w białku. Poza tym zerem napisy końcowe wskazują na większą ilość substancji w proszku. Odtłuczonych oczywiście. O tym, że jest w plastikowym pojemniku z alu-dekielkiem nawet nie wspominam.

Odchudzać się nie planuję. Spożycia chyba nie zaryzykuję, acz stają mi (nomen omen) przed oczami moi koledzy, którzy w zamierzchłych czasach, kiedy viagra nie była jeszcze wynaleziona, na problemy, które nie dotyczą redaktora Lisa, polecali sobie wodę z gipsem. Spróbowałam z zerowego produktu zrobić dip, ale w związku z obecnością w nim soli nie kwalifikuje się on nawet na kompost, a czipsy zjadłam na sucho. Kot Papryś, który jest kotem spożywczo mało sceptycznym i przyłapałam go kiedyś na próbie konsumpcji pomidora, a pudełeczka po produktach nabiałowych to jego najlepsi przyjaciele, popatrzył na mnie z politowaniem, kiedy z zachęcającym uśmiechem podsunąć mu miseczkę.
Jestem więc szczęśliwą posiadaczką czterech i pół półlitrowych pojemników paskudztwa i jestem nieco w kropce, bo zupy mlecznej się z tego zrobić nie da, na chłodnik za zimno, wyrzucać jedzenia nie lubię, a Caritasu w okolicy nie mam.

Żeby nie było nudno, moją sobotnią wycieczkę do kuchni, czyli w środowisko mi skrajnie nieprzyjazne, umaiłam sobie: wyrzuceniem z lodówki, z rozmachem na podłogę, jednego jajka od szczęśliwej kury, wywaleniem na siebie, z górnej, pudełka z proszkami do pieczenia i przyprawami, spaleniem pestek dyni i słonecznika (ten co powiedział mi, żeby to robić w piekarniku, niech wystąpi teraz lub zamilknie na zawsze).

Wieczór jeszcze młody, a ja mam na gazie smak na zupę-krem z pomidorów. Ostatni w tym sezonie…

Chyba uruchomię jednak sekcję kulinarną bloga… Szkoda, że nie poczyniła fotografii jajka, autoportretu po obsypania proszkiem do pieczenia (#samoblip?) ani pożegnalnego zdjęcia, na porcelankę, pestek dyni.

Mistrzyni suspensu

Korpo. Południe. Dzwoni telefon i mówi, że to mama serdecznego kolegi młodego.
Dawno nie dzwoniła, odbieram z ufnością.

mama kolegi:
— Cześć, przepraszam… ble… ble…

ja (optymistycznie):
— No, co tam?

mama kolegi:
— Bo Jurek i Kuba pojechali razem rowerami na miasto…

ja:
zastygam i odpędzam natrętną wizję autobusu.

mama kolegi:
— I nie mogę się do Jurka dodzwonić…

ja, myślę:
Bielański czy dalej?

mama kolegi:
— I czy mogłabyś mi dać telefon do Kuby…

ja, myślę:
O Jezu, jest Jurek nieprzytomny…

mama kolegi:
— Bo Jurek zgubił telefon, jakiś facet go znalazł i muszą podjechać odebrać.

ja:
Wypuszczam powietrze

Podaję telefon, żegnam się uprzejmie, opadam na krzesło, przeczekuję tachykardię, uspokajam oddech.
I tak sobie myślę, że jakby pierwszy komunikat brzmiał „Jurek zgubił telefon i nie mogę się do niego dodzwonić”, to mój żołądek byłby w lepszym stanie…
Ludzie, redagujcie komunikaty do bliźnich. Szczególnie te dotyczące ich dzieci.

Czas

— A ty pamiętasz czasy, jak nie było w domu pralki automatycznej?
— W miarę nieźle. Byłam starsza niż ty teraz jak kupiłyśmy pralkę.
Do osiemnastego roku życia prałaś w ręku!?

Żyliśmy w innych światach, które nagle się spotkały.

Francuskie wychowanie

Rodzinny tydzień francuski można oficjalnie uznać za zakończony. Młody człowiek mówiący dużo i dobrze po francusku, za to nie mówiący w żadnym innym języku, który w ramach szkolnej wymiany mieszkał w naszej rodowej siedzibie przez tydzień — wyjechał.
Tydzień był trudny i męczący, dlatego pod koniec byłam już zmęczona, drażliwa i łatwo wpadałam w ton którego nawet ja u siebie nie lubię.
— Gdzie ty leziesz? — syczę jadowicie do młodego, który (dla odmiany) po angielsku oddala się w stronę Facebooka między zupą a drugim daniem.
— Nie zostawiaj gościa samego, już podajemy — eskaluję coraz głośniej, plącząc się AJSowi pod nogami, bo przy przygotowywaniu posiłków, najlepsze co mogę zrobić to nie przeszkadzać.
— Jak Ty się zachowujesz!!!! Przecież to straszne chamstwo! — wchodzę na niebezpiecznie wysokie Ce. — Ja cię mam wychowywać!!!???? — rozpędzam się.
Młody patrzy na mnie łagodnym spojrzeniem niebieskich ócz i z pewną dezaprobatą, ni to pyta, ni to stwierdza z pewnością niezachwianą:
— No? A kto inny?

Wentyl gwałtownie wypada, a ja składam się w pół, zgięta paroksyzmem diabolicznego rechotu wobec nieubłaganej słuszności tego pytania. Drugie podano.

AJS radośnie sprzed jednego ze swoich ulubionych programów telewizyjnych o fantastycznych odkryciach:
— O! Naukowcy zbadali mózg zrzęd i wyobraź sobie… Ich hipokamp jest DUŻO większy!
Ja ponuro zza strony z doładowaniem niemieckiej karty SIM, po niemiecku:
— Odwal się od mojego hipokampu, dobrze?

Zalety pracy małoletnich

Nie miałam przekonania. Praca przyszła do młodego niejako przeze mnie, dzięki Arkadiuszowi Protasiukowi i została. Miałam mieszane uczucia, bo nie mogłam się uwolnić od wizji małych chińskich rączek, a mały zaczynając był silnie nieletni. Po prawie dwóch latach mogę stwierdzić, że była to naprawdę dobra decyzja i każdemu rodzicowi nastolatka polecam wysłanie młodzieży do pracy zarobkowej.

  • małoletni jest w stanie dorobić do kieszonkowego, podczas gdy rodzina nie jest w stanie zapewnić mu kieszonkowego porównywalnego z tym, które mają koledzy ze szkoły (dla zainteresowanych 500 zł, to nie jest wysokie kieszonkowe) i jest konieczne do spełniania podstawowych potrzeb małoletniego (koncerty, imprezy, raz na czas kanapki w Subwayu)
  • jak wojsko nie maszeruje to się nudzi, a małoletni jest częściej w zasięgu rodzicielskiej kontroli. Małoletni i tak siedzi przy komputerze, dobrze jest więc ten czas w pożyteczny sposób zagospodarować
  • małoletni w sposób zorganizowany uczy się dysponować i zarządzać swoimi pieniędzmi, które w przeciwieństwie do pieniędzy rodziców, mają tę cechę, że się kończą. I to odczuwalnie, boleśnie i nieoczekiwanie. Pieniądze rodziców mają to do siebie, że są mentalnym perpetuum mobile.
  • wychowawczych metod przymusu w przypadku prawie pełnoletniego człowieka jest niewiele. Metoda łagodnej perswazji z drobnymi elementami szantażu powoli przestaje być skuteczna, argumentów ad pośladkas nie używam i nie używałam nigdy. A swoją drogą nie mam pomysłu jak mogłabym zastosować przemoc fizyczną i środki przymusu bezpośredniego na człowieku większym ode mnie o dobre dziesięć centymetrów i cięższym o prawie 10 kg. A dziecko mam drobne. Czy zwolennicy bicia dzieci biją je do pełnoletności, niektóre ze stołka, czy z czasem role się odwracają i dzieci zaczynają bić rodziców? Metoda zawsze wydawała mi się ryzykowna.Doskonale sprawdza się więc: jak nie będziesz się uczył i zacznie to być widać na koniec semestru, to nie zgodzę się na pracę. Z powodu o którym wspomniałam na samym początku — działa doskonale, a prawo pracy wymaga, żeby do każdego zlecenia dla nieletniego była dołączona pisemna zgoda prawnego opiekuna.

Początkowe ustalenia warto zacząć od precyzyjnego zdefiniowania pakietu „SYN”. Przykładowo szkoła absolutnie tak, ale prezenty na urodziny dla znajomych — nie. Niezbędna odzież — tak, zabawny tiszert za 30 zł, raz na czas tak, tiszert z Metallicą za 120 zł — nie. Narty — tak, playstation — nie. Wakacje we Francji — tak, wyjazd na Woodstock — nie. Buty na zimę (czytaj glany) — tak, kurtka skórzana — nie. Ekstrasy podlegają negocjacjom i istnieje możliwość częściowego dofinansowania czegoś z czym się nie końca utożsamiam, np. imprezy sylwestrowej.

Metody wychowawcze sprawdza się w praktyce, a to czy były skutecznie będzie można ocenić, jak nasze dzieci będą dorosłe. Po owocach nas poznacie. To, jakie relacje będą nasze dzieci miały ze światem, ludźmi, partnerami, rodziną będzie argumentem za albo przeciw. Do tego przeciw zapewne się nigdy nie przyznamy. Niemniej patrząc na całkiem dużego człowieka, tę metodę mogę spokojnie polecić, sprawdza się. A materiał na którym pracuję nie jest łatwy.

Biblijny internet

W ramach poświątecznego zapinania spraw pojechaliśmy odebrać zamówione karty darmowego internetu AERO2. Ku mojemu zdziwieniu na blacie biurka leżały startery telefonii W Rodzinie, która kojarzy mi się nie z wąsem Solorza, ale z miłościwie panującym ojcem Rydzykiem.
— Przecież oni padli chyba? — mruczę nieufnie. — Polsat to reaktywował?
— Gdyż nie wzejdzie ziarno, które padnie na skałę — zabuczał głębokim, biblijnym basem młody za moimi plecami, wzbudzając pewną konsternację wśród panienek z okienka i niewiele wyjaśniając.
Niestety wytworzył u mnie trwałe połączenie synaptyczne i z Przypowieścią o siewcy będzie mi się teraz kojarzyła nie tylko sieć „W Rodzinie”, ale też Aero2.

Przedświąteczna gorączka

Moje drugie imię i pseudonim sceniczny to Mrs LastMoment. Nigdy nie zdążam, wszystko robię w absolutnie ostatniej chwili, nigdy nie mam tekstu napisanego w terminie, kupionych prezentów, sprzątniętego lokalu. Znaczy w efekcie mam i jednak życie się toczy utartym torem, ale zazwyczaj wszystko robię w noc poprzedzającą, dzień wcześniej, w ostatni możliwy weekend, jednym słowem w terminie, kiedy osoby rozsądne i zorganizowane delektują się już perfekcyjnie wykończonymi detalami.

Oczywiście na tydzień przed Wigilią nigdy nie mam żadnych prezentów, że nie wspomnę o ich spakowaniu. Często nawet nie mam pomysłu i z obłędem w oczach biegam po zatłoczonych centrach handlowych złorzecząc, że nie mam na tyle zasobów, żeby każdemu kupić porządny, nowy komputer, tablet albo przynajmniej smartfona. Nie wspominając o tym, że nie wyobrażam sobie, że są osoby, które nowego komputera, tabletu albo przynajmniej smartfona wcale nie potrzebują.
Czeka mnie więc dramatyczny, pełen nagłych ataczków paniczki i spektakularnych eksplozji furii przelot przez najbliższe centrum handlowe, gdzie już z zaparkowaniem jest problem, a z każdym krokiem mam bliżej do krawędzi piekielnych czeluści.

W końcu obrażam się na cały świat, kupuję to co potrzebne, drogie i lekko odbiegające od standardu „prezent pod choinkę”. Bo dodatkowo w tym obłędzie nie lubię prezentów dla prezentów. Nie kupuję pamiątek, durnostojek, gipsowych aniołków, książek, które po jednorazowym przeczytaniu zajmą cenne trzy centymetry na półce (od tego mam biblioteki, oprzyj się pokusie wpisywania w gógle site:chomikuj.pl), notesików dla ludzi, którzy jedyne co piszą ręcznie to podpis na potwierdzeniu transakcji z karty kredytowej, pięćdziesiątych rękawiczek, krawatu dla człowieka, który nie ma koszuli, skarpetek dla kogokolwiek i wielu, wielu innych rzeczy, które widywałam w Boże Narodzenie. Wniosek z tego jest taki, że umiem kupować prezenty jedynie najbliższej rodzinie i to nie zawsze. I naprawdę szczerze tego nienawidzę.

Pod koniec ciężkiego dnia, kiedy wreszcie przeorałam się przez stada zakupowiczów, pozyskałam nawet kilka prezentów, zdążyły rozboleć mnie nogi, a mój mózg skurczył się do rozmiarów orzecha włoskiego dotarłam do RTV EURO AGD, czy tak to się pisze. I tu dygresja od dygresji. Wobec wszechobecnej inwazji smartfonów w wielu sklepach nie wolno teraz robić zdjęć. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego, aplikacje porównujące ceny są coraz popularniejsze. Można taki towar sfotografować, porównać i pojechać tam, gdzie taniej. Zakaz fotografowania ma nieco krótkie nogi, bo żeby porównać ceny zdjęcie nie jest potrzebne, zakazu wnoszenia telefonu raczej sobie nie wyobrażam, a już na pewno nie zakazu zapamiętywania modelu i produktu. Przynajmniej nie w tym stuleciu. Efekt wymierny jest taki, że posiadam listę sklepów w których nie kupuję. Na prominentnym miejscu znajduje się Bata, gdzie chciałam kiedyś młodemu kupić wytworne obuwie, a że młody w chodzeniu po sklepach i wybieraniu odzieży, ukontentowania nie znajduje, to ja chodząc pstrykam części garderoby, okazuję w domu i jedziemy, niejako, na gotowe. I tak oto Bata straciła wdzięcznego klienta, bo panienka zrobić zdjęcia nie pozwoliła, a ja w uczuciach, również negatywnych, stała jestem, w kwestii doznanych krzywd pamięć mam jak słonica i więcej tam nie pójdę, trwając w przekonaniu, że jedyne co mogę zrobić, to zagłosować na buty, nomen, omen, nogami. A raczej w tym przypadku brakiem nóg.

Tak więc pod koniec drogi krzyżowej udaliśmy się rodzinnie do EURO, celem sprawdzenia, czy może chcemy nowy telewizor (nie chcemy), czy może są pokrowce na tablecik (nie było) i czy kupiliśmy dobry blender (tak). Przy blenderach młody niepokojąco się ożywił, gdyż przy małym AGD zawsze osypywała się z niego skrystalizowana nuda, wyciągnął telefon i radośnie zabrał się do skanowania QR kodów na mikserach. Symultanicznie, niepokojąco ożywił się ochroniarz i zaczął krzyczeć przez kosze z promocjami:
— Nie wolno robić zdjęć! Nie wolno robić zdjęć!!
Byłam, mimo wszystko, w jakimś życzliwym nastroju i zmilczałam, że owszem wolno, a gwarantuje mi to Konstytucja. Zamiast tego powiedziałam grzecznie i zdumiewająco mało agresywnie:
— On nie robi zdjęć, proszę pana.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!! — upierał się liniowo pan ochroniarz.
— On nie robi zdjęć, proszę pana. — moje opanowanie zaczęło ulatywać.
— Producent zamieścił tu kod. Kod służy do zeskanowania. Producent, czyli państwa klient, za to zapłacił.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!!! — w głosie pana ochroniarza zadźwięczało trudne dzieciństwo.
— Nie robi zdjęć. — z nosa powoli zaczął mi sie wydobywać dym. — Zechce się pan douczyć o tych kodach, bo kompromituje pan pracodawcę.
— Ja jestem douczony!! — okazało się, że pan ochroniarz zna więcej niż jedno zdanie. I postanowił się odgryźć: — Pani jest niedouczona!!!
Tego młodemu było już za wiele, wiele może znieść, ale deprecjonowania własnej matki nie, zwłaszcza, że kod już zeskanował i powoli zaczynał się nudzić. Popatrzył na pana ochroniarza chłodnym, błękitnym spojrzeniem i wycedził:
— Ona jest douczona, proszę pana. I dlatego ona tu kupuje, a pan tu pilnuje.
Ochroniarz dyskusji zaprzestał, sądząc z objawów na dłuższy czas, a ja wyszłam ze sklepu z niejasnym wrażeniem, że ten czas reakcji, poziom bezczelności i trafność oceny sytuacji gdzieś już widziałam. I dlatego lubiłam w głuchej komunie chodzić do sklepów z moim ojcem.

Pomost międzypokoleniowy

— To jest Siwa, moja matka — kurtuazyjnie przedstawia mnie młody licznie zgromadzonej w jego pokoju gawiedzi.
— O! Cześć Siwa! — mówi radośnie serdeczny kolega młodego, który zna mnie od wczesnej podstawówki, wywołując wśród rówieśników lekką panikę.
— Cześć, ja jestem Siwa — mówię bardzo uprzejmie i litościwie dodaję — możecie do mnie mówić proszę pani.

Psychopaci i wrażliwcy

Mój wegetarianizm nie jest taki całkiem bez sensu*. Nigdy w życiu nie męczyłam żywego stworzenia, nie wyrywałam muchom skrzydełek, nie topiłam mrówek, nie obcinałam osom odwłoków. Kwestię dwunożnych hominidów pozostawię otwartą, bo tutaj chyba taka całkiem bez skazy nie jestem, bo zdarzyło się odwinąć w afekcie na odlew, co pozostawię wątkiem nierozwiniętym.
Tak więc dżinistą nie jestem, ale jedyne stworzenia, które świadomie uśmierciłam, to komary i pająki. I to też te mniejsze, bo większe łapię w szklankę i wynoszę. Raz w życiu przejechałam szczura. Więcej grzechów nie pamiętam, z zabijaniem nie jest u mnie najlepiej, bo wbrew pozorom wrażliwa i delikatna jestem. (Dobra, też się roześmiałam).
Jako osoba wrażliwa na miękkie futerka mruczących ssaków posiadam dwa koty. Koty są miłe. KOTY SĄ MIŁE. O ile nie jest się ptakiem albo gryzoniem, o czym co jakiś czas boleśnie się przekonuję. Zazwyczaj nocą albo o świcie.

Tym razem była noc. Głucha i burzliwa, południe kraju pod wodzą TVN24 ogłosiło Armaggedon, a za oknem przelatywały drobne przedmioty. Niestety nie przelatywały małe zwierzęta gospodarskie, bo te najpierw udały, że się boją burzy, potem udały na zewnątrz. A potem się zaczęło…
Pod fotelem w stołowym**, na dywanie zamiast kota znalazłam zmasakrowaną srokę. Sroka ptaszysko duże. Nie mam pomysłu jak moim ślicznym, domowym kotkom udało się w nocy, w wicher i deszcz, tę srokę złapać, solidnie wytarmosić i wnieść przez lufcik do domu. Ale im się udało.

Niestety sroka nie została wytarmoszona na śmierć i kiedy ją znalazłam dogorywała pod moim fotelem. W stołowym. I tu zaczął się problem, gdyż ptaszyna, jako żywo (a to naprawdę nie jest najlepsze określenie), robiła wrażenie, że skrócenie jej cierpień jest jedynym humanitarnym posunięciem, w sytuacji zastanej pod fotelem. Antenatka zaoferowała się do wyniesienia i zakopania sroki, ale martwej. Młody, wytypowany w funkcji płci do ostatecznego rozwiązania kwestii sroki pod fotelem dostał wyraźnego ataku paniczki i poinformował nas, że za późno, żeby teraz został psychopatą i odmawia. A ja się zaoferowałam, że jedyny sposób w jaki mogę cokolwiek życia pozbawić, to przejechanie samochodem, ale ktoś mi musi ofiarę pod koło włożyć. Chętnych nie było.
Uznaliśmy, że musimy zasięgnąć pomocy specjalisty. Wspólnym, niemałym wysiłkiem, zapakowaliśmy srokę w karton i z pojechaliśmy do najbliższej kliniki weterynaryjnej. Tam dowiedzieliśmy się, że azyl dla ptaków działa przy warszawskim ZOO, ale temu konkretnemu ptaku to raczej spokój wieczny i azyl u Pana naszego i ptasiego już pozostał. Pożyczyłam od młodego dychę, zapłaciłam 20 zł za skrócenie ptakowi cierpień i odjechałam w dżdżystą noc, pozostawiając panią weterynarz w lekkiej zadumie nad złożonością świata, który wydaje osoby niezdolne do wyrzucenia dogorywającej sroki na najbliższym trawniku.

W domu spektakularnie obraziłam się na koty, przysięgłam kupować im tańszą karmę i podziękowałam miłościwej Bogini, że psychopaty wprawdzie nie wychowałam, ale za to mam z kim w środku nocy jeździć do weterynarza i drobne kwoty pożyczać.

* Uprasza się o nie podejmowanie dyskusji na temat krzywdy, jaką ponoszą krowy w wyniku mojego picia mleka, bo wiem. Różnica jest ilościowa, a nie jakościowa.
* * Ach, gdzie te czasy kiedy antenatka wzdychała z oburzeniem „nie chcesz powiedzieć, że będziemy mieć teraz serwer w STOŁOWYM„. Teraz wifi z ruterka lata po całej chałupie.