
Siedzę przy stole z legendą polskiego alpinizmu, człowiekiem, który jako pierwszy przeszedł filar Kazalnicy Mięguszowieckiej. Jeśli ktoś nie wie, to tak, jakby Jimmy Hendrix wpadł na kawkę. Że o drobiazgach jak pierwsze wejścia w Himalajach, nie wspomnę. Mówicie, że mnie trudno dobić? To posłuchajcie o 74-letnim Pomurniku, który się Parkinsonowi nie kłania, potrafi się trzy razy przewrócić na dwóch metrach, co nie przeszkadza mu wchodzić z Doliny Kościeliskiej na Ciemniaka (sześć godzin podejścia, dla zdrowego). Telefonu nie nosi i zabrania dzwonić po GOPR, jeśli nie wróci na noc. Zasypia w kosówce i wraca następnego dnia.
Ożywia się, jak zaczynamy snuć nasze, żałośnie ubogie w porównaniu z jego światem, taternickie wspomnienia. Nie sponiewierała go wspinaczka, nie sponiewierały ośmiotysięczniki, nie sponiewierała Arktyka. Walczy ze starością. I to jest jedyna droga, kiedy nie ma się z kim związać. Tędy trzeba na żywca. Wspomina Wandzię, której się udało zostać na Kanczendzandze i teraz nie musi czekać na powolną śmierć w dolinach.
I zrobiło mi się głupio, że uważam się za osobę starą i niesprawną, że z powodu jakiś drobnych niedogodności olałam wspinanie, latanie, downhill. Bo nagle przy stole ktoś do mnie mówi „dziecko” i posyła po wrzątek. Zawstydziłam się i przestałam przejmować. Tak, jak AJS nie przyjmuje do wiadomości, że pewne moje umiejętności można uznać za przeterminowane i mówi z pewną irytacją: skakałaś po tych górach jak koza, to teraz nie dasz rady? I chyba mnie przekonał.
Wiosną przyszło mi do głowy, że mój organizm szprycowany wysokokalorycznymi produktami Big Pharmy odpuścił. I może jednak (aż mi oddechu zabrakło, jak to pomyślałam), wejdę jeszcze kiedyś do Pięciu Stawów. Roztoką się dowlokę. Miało być pomalutku, ale jak dotarłam do podnóża Tatr, jakoś tak wyszło, że nie Roztoką, tylko wyjedźmy pierwszą kolejką na Kasprowy i przez Świnicę… Jak nie dam rady, to zawsze można uciec albo z powrotem do kolejki albo wycofać się przez Pojezierze. Pierwsza kolejka startuje zanim wystartują PKSy w Zakopanem. Samochodem jechać — bez sensu, wracamy inną drogą. Później jechać — bez sensu, kolejka do kolejki na Kasprowy skończy się w Kuźnicach. Zamówiliśmy taksówkę na Polanę Rogoźniczańską. No, dalibóg, jakby mi ktoś ćwierć wieku temu powiedział, że do kolejki na Kasprowy będę jechała przez Zakopane taksówką, niechybnie umarłabym ze śmiechu. Ale bohaterowie są zmęczeni i kawaleryjska fantazja już też nie ta. Albo może właśnie trzeba mieć fantazję dziadku?
I tak oto, Pojezierze obejrzałam z góry, na Świnicę weszłam. Łańcuchy i drobne przełojenia okazały się łatwiejsze niż trawers Arkadii, z kluczowymi trudnościami w Leroy Merlin. W sumie patrząc na Krywań, na Mięguszowieckie, na Czerwone Wierchy, byłam bardziej wzruszona niż zmęczona. I siedząc na kamieniu czułam się jak właściwy człowiek, we właściwym miejscu. Jakby tych 25. lat nigdy nie było.
Zawrat okazał się całkiem blisko, motto moich ostatnich pięciu lat, jakże aktualne, godzina wczesna. Poszliśmy na Mały Kozi, a potem na Kozią Przełęcz. Z Koziej zeszłam bez żalu, bo droga do 5SP prowadzi przez Dolinkę Pustą, z widokiem na szczerzące żądne krwi kły przepaście Zamarłej. Och, jak ja lubiłam nagrzane płońcem granitowe słyty. I Pustą też lubiłam, jak przed ścigającymi nas, za notoryczne noclegi bez meldunku, WOPistami, trzeba było ze śpiworem i całym majątkiem w kolebach się chować.
Bysiek po Tatrach nie chodził, mimo, że wśród miliona miejsc w które musi dotrzeć, Tatry są w pierwszej piątce. Trójce? Jedynce. Niech będzie, że to najważniejsze miejsce w jakie chciałam go zaprowadzić. Że Pięć Stawów Polskich to legenda, mit założycielski, korzenie, najbardziej kawaleryjska przeszłość, miejsce gdzie poznałam wszystkich najważniejszych ludzi, miejsce gdzie wszystko się zaczęło i wydarzyło.
Bysiek jako markowy produkt turystyki górskiej musiał zostać tam zaprowadzony przez nas. Wejść do Piątki z nami. Chciałam mu pokazać te miejsca o których opowiadałam, w o których historie dały mi sławę mołojecką, status największego łobuza w tej rodzinie i szacunek następnych pokoleń. Historie, z których połowy matka nie powinna opowiadać dziecku, ale które są tak zabawne, że nie mogę się powstrzymać.
Circle of life. Stanęliśmy z AJSem w miejscu, gdzie się poznaliśmy, pod okapem, gdzie wisiały nasze hamaki. Jesteś synu dorosły.
A miesiąc później na przeglądzie gwarancyjnym Big Pharmy, odpytywana ze stanu zdrowia, spowiadałam się ze wszystkich szaleństw ostatniego pół roku. Badająca mnie pani doktor wyraziła swoje zdumienie, dopytała o szczegóły, przeegzaminowała na okoliczność zaburzeń równowagi (no, nie mam! mówiłam, że nie mam!) i poleciała ze skargą do mojej lekarki prowadzącej. Że jak to, ona młodsza, zdrowa, a na Mały Kozi to się bała. I tam trudno. Wysoko. Przepaście. I lekkomyślnie może nawet. I w ogóle. Moja pani doktor jest moją panią doktor prowadzącą od lat. I już wypisywała mnie wcześniej ze szpitala, bo musiałam jechać na narty. Co roku śledzi moje szaleństwa i plany wakacyjne, chwaląc upodobanie do zimnych krajów i ciesząc się ze zrównoważenie lekceważącego stosunku do stanu własnego zdrowia. Pochwaliła wyczyn, pośmiała się z pani doktor, której nadepnęłam na ambicję i zapowiedziała, że będzie o mnie opowiadać innym pacjentom. Bo da się. No, da się, co się ma nie dać.
Przeszłam Orlą Perć. Rozwaliłam Scarpy. Wróciłam, żyję. Pomurnik wrócił z Wołowca.
