Przytuliła mnie „dobra zmiana”

Wiecie co? I w waszym życiu też przyjdzie moment, kiedy do piersi przytuli was „dobra zmiana”. Bo z tymi total(itar)nymi zmianami tak jest, że do pewnego momentu się ich nie zauważa, nie odczuwa. Coś jak z gotowaniem żaby, która nie ucieka z garnka, choćby mogła, o ile się jej temperaturę podnosi stopniowo. Tak samo gotuje się społeczeństwo. W sumie mało nas obchodzi Trybunał Konstytucyjny. Uniewinnienie jakiś panów, trudno. Wiadomości TVP wyglądają jak tania propagandówka, a TV Republika wydaje się niewinnym i obiektywnym medium? No, jakoś mnie to nie dotyczy. I ciebie nie dotyczy, masz inne stacje. Jeszcze. Ministerstwo wycofuje refundowanie in vitro? Przecież masz dzieci, a tylu ludzi żyje bezdzietnie, bez przesady. Ale poczekaj, przyjdzie coś, co poczujesz dotkliwie, co zaboli tak, że nie pomoże plaster za +500 zł miesięcznie.

Mam prawie 50. lat, chorobę przewlekłą i biorę teratogenne leki. Do tej pory gdybym zaszła w ciążę to te trzy czynniki byłyby wskazaniem do potencjalnej aborcji, ze względu na mój stan zdrowia i potencjalnego dziecka. Oczywiście środki, żeby do ciąży i aborcji nie dopuścić są dostępne. Na receptę. Bez refundacji. Dość drogo.

Jeśli dobra zmiana przegłosuje w Sejmie stanowisko Episkopatu, a mnie skończyłyby się pieniądze, albo w ramach dalszych kompromisów zostanie zdelegalizowana antykoncepcja, to pozostaną mi śluby czystości. W innym przypadku, o którym nawet nie chcę myśleć, jest wózek inwalidzki — ciąża w SM zazwyczaj gwałtownie pogarsza stan zdrowia, szczególnie w pewnym wieku i trzeba odstawić leki, które pomagają. Jest też ciężko uszkodzony płód. Są starzy ludzie.

Wszystkim mądralom polecającym „metody naturalne” po 45 roku życia — życzę powodzenia. Wasze zdrowie.

(28/365) Glass of water

Służba zdrowia. Level master.

Żeby zrobić kontrolny rezonans głowy, muszę mieć skierowanie od mojego neurologa, który mnie widuje raz na pół roku i kontroluje do podeszew stóp.
Żeby mi wydał skierowanie muszę się do tego samego neurologa udać do przychodni przyszpitalnej.
Żeby mnie przyjęto do przychodni przyszpitalnej, żebym dostała skierowanie od mojego lekarza prowadzącego, muszę mieć skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu, który mnie nigdy nie widział na oczy, bo jestem zdrowa (ha ha ha).

Czas tracą następujące osoby:
– ja (dwukrotnie — lekarz 1kontaktu + przychodnia SM)
– lekarz 1kontaktu traktowany jak biurwa, który wypisze co mu się powie
– lekarz-neurolog, który musi mnie przyjąć w poradni SM i wypisać skierowanie

Na rezonans może uda się nie czekać pół roku, w wyniku skorzystania ze znajomości w byłym miejscu pracy.

Ratunkeo.

Update…

Żeby wydobyć z internisty skierowanie do neurologa muszę odsterczeć swoje w rejonowej przychodni wśród ślurpających, kaszlących, zagrypionych bliźnich.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w końcu jestem w przychodni u internisty, gdyby nie to, że pracowicie obniżam swoją odporność.
That’s biutifull.

Panią doktor, na oko w wieku Byśka, przeprosiłam, że zawracam jej głowę i marnuję jej czas, a i mój przy okazji. Miała zegarek Suunto 3 i z pogodną rezygnacją stwierdziła takie procedury, wiem.

Wspinanie część 4 — a trzeciego dnia zmartwychwstał

Akurat wtedy kiedy moje dziecko zaczęło przepraszać się ze wspinaniem zaliczyłam zapaść zdrowotną. Najpierw zerwałam sobie więzadła kolanowe. Skutecznie mnie rehabilitowano, ale i tak przez rok przy większym obciążeniu, rozumianym jako podniesienie więcej niż pięć kilogramów, ewentualnie próbę podbiegnięcia, kolano zginało mi się w bok. Nie polecam. Na przeszczep czekałam rok, bo kolano musiało się wygoić, nowe więzadła dostałam swoje własne, wydłubane z tej nogi, której jak myślałam bardziej się zepsuć nie da. Nie doceniałam się. Poza bliznami z dzieciństwa mam teraz dziury po przeszczepianiu więzadeł.

Zaczęłam po raz drugi uczyć się jeździć na nartach. Elegancko się wyrehabilitowałam po raz drugi i po dwóch latach ratowania kolana okazało się (tadaaaaam), że mam stwardnienie rozsiane. Nie wiem, czy to nie złudzenie, ale mam wrażenie, że mam jakoś więcej farta w życiu niż statystyczny obywatel…
To jest moment, którego nie lubię, bo miny rozmówców tężeją, patrzą na mnie ze współczuciem, zażenowani bąkają bardzo mi przykro albo ojej, podczas, gdy historia dalej jest zabawna i jeśliby ojej i przykro, to raczej może nie opowiadałabym tego w nastroju ironicznie-rozrywkowym.
Zechciejcie więc, proszę, nie bąkać i nie tężeć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do wspinania.

SM rozwaliło mnie na kilka lat. Jeśli ktoś widział mnie teraz, to zapewne puka się w głowę, bo wyglądam na całkiem sprawnego człowieka, ale kilka lat chodziłam z laską, na przemian głuchłam i ślepłam. Miałam tak porażone dłonie, że nie mogłam się podpisać, co spowodowało cyrk w banku przy odtworzeniu wzoru podpisu, łyżką przestałam trafiać do gęby, co spowodowało wstyd w korporacyjnej stołówce, jak się zalałam zupą, okazjonalnie się zataczałam, co spowodowało, że w podróży na wschód miękko wtopiłam się w krajobraz, nie mogłam utrzymać równowagi, więc prawdopodobnie byłam permanentnie uważana za nawaloną.

Generalnie nie wyglądało to specjalnie różowo. Szczęśliwie zaczęli mnie skutecznie leczyć i pomalutku zaczęłam z tej zapaści wychodzić. Naprawdę pomalutku, bo nie jestem w stanie złapać momentu w którym zrobiło mi się lepiej. Po prostu, jak teraz sięgam pamięcią wstecz — kiedyś było gorzej.

Pewnego dnia uświadomiłam sobie , że całe wakacje przechodziłam bez laski, że znowu mogę jeździć rowerem, że mogę tym rowerem jeździć po górach i, że owszem kulejąc, ale przejdę Orlą Perć. I wtedy zrobiło mi się jakoś raźniej, jakbym wróciła sama do siebie. Całkiem nie wierzę, że cierpienie ma jakąkolwiek wartość, ani nigdy nie zadawałam sobie pytania „dlaczego akurat ja”, natomiast jeśli chodzi o zdrowotne zapaści, to mogę polecić chorobę remisyjno-rzutową. Warto choć raz w życiu przeżyć zmartwychwstanie.

Którąś jesienią młody uznał, że jednak będzie się wspinał regularnie i zaczął mnie ciągać po warszawskich ściankach jako samobieżny przyrząd asekuracyjny. Asekurować zawsze lubiłam, robię to w miarę dobrze i nie straszne mi asekurowanie cięższych od siebie. W sumie nie bardzo mam wyjście, większość ludzi jest cięższa ode mnie. Zaczęłam chodzić na ścianki. Młody, dziecko trudne, wobec którego należało stosować liczne wybiegi wychowawcze opanował je do perfekcji.
— A może weźmiesz swoje korkery na ściankę? — zagajał.
— Nie nudzisz się może, bo zobacz tutaj taka bardzo łatwa droga, to może byś na wędkę weszła?
— O RANY, JAKĄ TY MASZ WSPANIAŁĄ TECHNIKĘ!!!
Absolutne wszystkie chwyty zdesperowanego rodzica zostały wykorzystane przeciwko mnie. Usłyszałam każde, absolutnie każde motywujące zdanie, jakie wypowiedziałam przez kilkanaście lat. Byłam chwalona, zachęcana i oblewana wiadrami pozytywnych wzmocnień.
Zadziałało. Polubiłam ścianki.

Moja pani neurolog przepytana na okoliczność wspinania, lekko się zdziwiła, dopytała czy umiem i czy na pewno robiłam to przed diagnozą i machnęła ręką. Jak potem gdzieś przeczytałam: każda aktywność fizyczna jest przy SM wskazana. Może niekoniecznie polecamy sporty ekstremalne, ale jeśli pacjent czuje się na siłach, to nie ma przeciwskazań.
Uznałam to za błogosławieństwo, kupiłam sobie buty i uprząż i zaczęłam się rehabilitować na poważnie.

Okazało się, że regularne wizyty na ściankach i wyjazdy w skałki sprawiły, że zaczęłam robić postępy! Strasznie mnie to zaskoczyło, bo zawsze wydawało mi się, że o tej regularności treningów to takie rzewne bujdy są, żeby brutalniej nie powiedzieć i ok, jak się poruszam to będę wyglądała nieco mniej rozpaczliwie. A tu niespodzianka, po dwudziestu latach przerwy wspinam się lepiej niż kiedykolwiek. Szok i niedowierzanie.

Po dwudziestu latach przerwy okazało się, że wspinanie jest rewelacyjną rehabilitacją. Ćwiczy wszystkie partie mięśni. Rozciąga. Wzmacnia. Relaksuje. Ćwiczy psyche. Naprawdę, lepiej się nie dało. A poza tym integruje rodzinnie i jest fajne.

Jakby cotygodniowej rodzinnej wizyty w kościele na ściance było mało, zapisałam się na sekcję wspinaczkową dla początkujących, bo potrzebuję regularnej motywacji i rehabilituje się dalej. I mam nadzieję, że jeszcze chwilę się powspinam. I o wspinaniu popiszę.

Teraz chciałam Wam tylko powiedzieć, że wspinanie jest takie super :)

Rzewne story

Chwilę przed czterdziestką okazało się, że wszystkie moje dziwne odczucia, zmęczenie, drętwienia i problemy ze wzrokiem, to stwardnienie rozsiane. Choroba neurologiczna, która w różnym stopniu upośledza czynności życiowe. Chorzy na SM nie żyją krócej, tylko zdecydowanie trudniej, przeczytałam w internecie.

Paskudne choróbsko. Można stracić wzrok, czucie, władzę w rękach, nogach, mowę, kontrolę nad podstawowymi czynnościami fizjologicznymi. Jedyne, co jest w tej chorobie jest pewne, to że jest absolutnie nieprzewidywalna, przeczytałam w internecie. Ujawniła się późno? To masz dwie możliwości – albo się rozwinie szybko albo wolno. Ujawniła się wcześnie? Albo w ciągu trzech lat wylądujesz na wózku albo po dwóch rzutach przeżyjesz kolejne 60 lat siedząc na bombie, ale bez objawów.

Stwardnienie rozsiane jest nieuleczalne, ale daje się zahamować postęp choroby. Już zawsze będę mieć SM, ale walczę o to, żeby kolejne 50 lat nie było go widać. A do tego potrzebne są leki. Nie ma takich leków, które wyleczą mnie z SM, ale są takie, które powstrzymają chorobę. Jest ich kilka rodzajów. Łączy je jedno — są bardzo drogie. Średnia miesięczna kuracja to między kilka a kilkanaście tysięcy złotych, w zależności od preparatu, apteki i kursu euro.

Systematycznie brane powodują, że SM się zatrzymuje albo przynajmniej objawy postępują bardzo wolno. A to zapewnia w miarę komfortowe życie, możliwość pracy, wychowywania dzieci, nie skazuje nas na rentę, utrzymanie państwa, rodziny.

Rok po diagnozie zaczęłam brać leki. Początkowo brałam udział w programie badawczym BRAVO. Najpierw trafiłam do grupy kontrolnej i dwa lata brałam co tydzień zastrzyki z interferonu. Preparat nazywa się AVONEX i jest jednym z tańszych interferonów. Znosiłam go makabrycznie. Co tydzień zaliczałam dwudniową pseudogrypę z gorączką +39 stopni, a potem coś co wyglądało jak skrzyżowanie kaca z malarią. Dwa lata nie miałam weekendów, a życie było podporządkowane rytmowi zastrzyków. Twarda jestem, to właśnie wtedy pojechałam na 4 tygodnie do Norwegii. Interferon znosiłam fatalnie i wolałabym do niego nie wracać.

Po dwóch latach, zakończyła się ślepa próba i dostałam testowany specyfik. Nazywał się LAQUINIMOD i miał być nowym doustnym lekiem wprowadzonym przez TEVA. Brałam go pięć lat, dobrze się prowadząc i stopniowo zapominając, że choruję. Ale program Bravo się skończył. I leki też. Zapanowała panika.

Na szczęście mam Klinikę Neurologii na Banacha i panią doktor APP. Pani doktor jest konkretna i skuteczna. I naprawdę chce leczyć swoich pacjentów.  Dwa tygodnie po zakończeniu programu i leków byłam już zaokrętowana w szpitalu jako pacjent objęty refundacją leków w programie lekowym Tecfidera.

Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni

Ckliwy wpis, jak to po piętnastu latach trudnego macierzyństwa i pięciu latach totalnej zapaści zdrowotnej, wróciłam do wspinania jeszcze kiedyś napiszę.
I w ogóle może jednak zacznę pisać (tak, tak, ha, ha, ponieważ nie pisałam dawno i zapewne zostały tu smętne niedobitki, to pozwolę sobie na niegramatyczne didaskalia).

Postanowiłam sobie, że do lata poprowadzę 6A+ na ściance. To na razie dla mnie trudność totalnie zaporowa, bo łatwe 6 przechodzę nie zawsze, ale za to zawsze z górną asekuracją. (Jak ktoś to czyta to w komciu wyjaśnię OCB, a jak nikt nie czyta, to potraktuję jako wprawkę aka granie gamy)
I obiecałam sobie, że pojadę w Tatry, żeby się wspiąć w granicie. Zabrałam się do tego zaskakująco metodycznie, jak na mnie. Pytanie na ile mi cierpliwości wystarczy. Testowo postanowiłam się zajeździć, bo tradycyjnie nie wiadomo ile mi tej rozpusty jeszcze zostało.

Od początku roku staram się ćwiczyć codziennie. Ozyrysie, jakie to nudne. Po 1,5 miesiąca udało mi się usystematyzować ćwiczenia i dowiedzieć się co mogę, co umiem i co daję radę.

Poniedziałek — Pilates (godzina)
Wtorek — sekcja wspinaczkowa (dwie godziny wspinania z obcymi, pracuję nad sobą)
Środa — mięśnie brzucha (godzina)
Czwartek — TBC (godzina)
Piątek — stretching (godzina, próbowałam dwie, ale to niepotrzebne)
Sobota — power bar (machanie sztangą, nie pytajcie, godzina) + stretching (godzina)
Niedziela — ścianka z rodziną (rekreacyjne dwie, trzy godziny).

To prawdopodobnie zaawansowany kryzys wieku średniego, bo ośmiu godzin pracy dziennie nie liczę jako treningu. A niech no przestanie padać, to wracam do jeżdżenia rowerem do pracy.
Nawet mnie to śmieszy. Pocieszam się, że ja się szczęśliwie szybko nudzę, więc może znudzi mi się, zanim wyciągnę kopyta.

A jakby co, to posadźcie mi kaktus.

Rozumiem mechanizm

Czytam blogi ludzi chorych. Czytam gazety. Czytam www i materiały wydawane przez stowarzyszenia. Choruję już ponad sześć lat. To relatywnie długo w dobrej formie (co zawdzięczam i Wam), bo po trzech latach, przy niesprzyjających wiatrach, można zasiąść na wózku, a ja od diagnozy trzymam się zadziwiająco dobrze, a moja neurolog na widok wyników rezonansu mojej czaszki mówi następny etap, to musiałby być cud.

Trzymam się więc nieźle. Na nartach jeżdżę, nie ukrywajmy, gorzej. Życie nie zawsze jest całkiem bezproblemowe. Tu i ówdzie czuję, że układ nerwowy jest kąsany, a w ryzach trzyma go potężna Big Farma. Tak, wierzę, że stan choroby nie pogarsza mi się, bo regularnie od pięciu lat podlewam organizm interferonem.

Najpierw koszmarnymi, cotygodniowymi, zastrzykami, po których miałam wszystkie możliwe objawy uboczne — gorączkę pod 40 stopni, objawy „grypopodobne” (niech ich jama zawali, w życiu nie miałam takiej grypy) i przeciętnie póltora dnia wyjętego z życiorysu, bo po zastrzyku mogłam w zasadzie tylko leżeć. Tak wygląda piekło. Pięć dni pracy, zastrzyk, dwa dni zgonu, pięć dni pracy. I tak dwa lata, Wysoki Sądzie. Nie płakałam, wytrzymałam. Po dwóch latach zmienili mi leki na eksperymentalne tabsy. Tabsy łyka się raz dziennie, regularnie. Nie mają żadnych skutków ubocznych i internet podejrzewa, że nie działają. Ja tam nie wiem, na mnie działają. I nawet jeśli to zaawansowane placebo to będę się trzymać wersji, że działają.

I teraz nie wiem, czy zawdzięczam to niezłemu, mimo wszystko stanowi zdrowia czy też charakterowi, ale mam wrażenie, że na nie osób chorujących na stwardnienie rozsiane jestem jakimś cholernym endemitem. Bo wraz z diagnozą i postępem choroby znakomita większość chorych gwałtownie się nawraca. Jak głosi tytuł notki — rozumiem mechanizm. Wiem, że jesli się wierzy, że choroba ma sens (moja nie ma), że Ktoś za chorobę odpowiada i zesłał ją w jakimś celu (za moją odpowiadają moje limfocyty T), że jeśli będzie się klepać odpowiednią ilość zdrowasiek, to można wyzdrowieć (ja nie wyzdrowieję, z tego się nie zdrowieje, ja mogę się jedynie nie sypać dalej), jeśli się w to wszystko wierzy, to naprawdę jest łatwiej. Mnie by, wprawdzie, było trochę głupio, że jak medycyna okazała się bezsilna, to nie dość, że NAHLE przypominam sobie o czynnikach wyższych, to dodatkowo zaprzeczam połowie swojego życia.

Trwam więc niczym samotny, biały żagiel, niewierzący, niemodlący się, a obdarzony nieuleczalną chorobą. I zaczynam mieć podejrzenie, że jestem jedyna.

Dziękuję. Ludzie są dobrzy.

Jeśli jesteś w grupie osób, które w tym roku, przy wypełnianiu PITa, w pole „Jeden procent” wpisały moje nazwisko, to zawdzięczam Ci leczenie na kolejne kilka miesięcy i prawdopodobnie parę neuronów.

Nie wiem komu dziękuję. W rozliczeniu dostaję tylko kwoty. Ale wiem, że jestem Wam naprawdę wdzięczna, że jesteście i pomagacie. Dostarczacie mi niebagatelnych wzruszeń i przywracacie wiarę w ludzi, świat, wszechświat i całą resztę.

Obiecuję, że dalej będę się upierała, że mogę więcej niż zdrowy, będę jeździła na nartach, rowerem po górach, kamperem po wykrotach, będę prowadziła samochód przez dwanaście godzin, łaziła na pielgrzymki piesze po starożytnych gruzach, wspinała się na cementownie i wyjeżdżała w Tatry.

To, że nie daję się przekonać, że jestem chora, zawdzięczam również Wam.

Nie umiem pisać podziękowań, ale dziękuję Wam za wszystko. Świat nie jest takim złym miejscem.

Pewnego roku na pewnej Polanie…

Siedzę przy stole z legendą polskiego alpinizmu, człowiekiem, który jako pierwszy przeszedł filar Kazalnicy Mięguszowieckiej. Jeśli ktoś nie wie, to tak, jakby Jimmy Hendrix wpadł na kawkę. Że o drobiazgach jak pierwsze wejścia w Himalajach, nie wspomnę. Mówicie, że mnie trudno dobić? To posłuchajcie o 74-letnim Pomurniku, który się Parkinsonowi nie kłania, potrafi się trzy razy przewrócić na dwóch metrach, co nie przeszkadza mu wchodzić z Doliny Kościeliskiej na Ciemniaka (sześć godzin podejścia, dla zdrowego). Telefonu nie nosi i zabrania dzwonić po GOPR, jeśli nie wróci na noc. Zasypia w kosówce i wraca następnego dnia.

Ożywia się, jak zaczynamy snuć nasze, żałośnie ubogie w porównaniu z jego światem, taternickie wspomnienia. Nie sponiewierała go wspinaczka, nie sponiewierały ośmiotysięczniki, nie sponiewierała Arktyka. Walczy ze starością. I to jest jedyna droga, kiedy nie ma się z kim związać. Tędy trzeba na żywca. Wspomina Wandzię, której się udało zostać na Kanczendzandze i teraz nie musi czekać na powolną śmierć w dolinach.

I zrobiło mi się głupio, że uważam się za osobę starą i niesprawną, że z powodu jakiś drobnych niedogodności olałam wspinanie, latanie, downhill. Bo nagle przy stole ktoś do mnie mówi „dziecko” i posyła po wrzątek. Zawstydziłam się i przestałam przejmować. Tak, jak AJS nie przyjmuje do wiadomości, że pewne moje umiejętności można uznać za przeterminowane i mówi z pewną irytacją: skakałaś po tych górach jak koza, to teraz nie dasz rady? I chyba mnie przekonał.

Wiosną przyszło mi do głowy, że mój organizm szprycowany wysokokalorycznymi produktami Big Pharmy odpuścił. I może jednak (aż mi oddechu zabrakło, jak to pomyślałam), wejdę jeszcze kiedyś do Pięciu Stawów. Roztoką się dowlokę. Miało być pomalutku, ale jak dotarłam do podnóża Tatr, jakoś tak wyszło, że nie Roztoką, tylko wyjedźmy pierwszą kolejką na Kasprowy i przez Świnicę… Jak nie dam rady, to zawsze można uciec albo z powrotem do kolejki albo wycofać się przez Pojezierze. Pierwsza kolejka startuje zanim wystartują PKSy w Zakopanem. Samochodem jechać — bez sensu, wracamy inną drogą. Później jechać — bez sensu, kolejka do kolejki na Kasprowy skończy się w Kuźnicach. Zamówiliśmy taksówkę na Polanę Rogoźniczańską. No, dalibóg, jakby mi ktoś ćwierć wieku temu powiedział, że do kolejki na Kasprowy będę jechała przez Zakopane taksówką, niechybnie umarłabym ze śmiechu. Ale bohaterowie są zmęczeni i kawaleryjska fantazja już też nie ta. Albo może właśnie trzeba mieć fantazję dziadku?

I tak oto, Pojezierze obejrzałam z góry, na Świnicę weszłam. Łańcuchy i drobne przełojenia okazały się łatwiejsze niż trawers Arkadii, z kluczowymi trudnościami w Leroy Merlin. W sumie patrząc na Krywań, na Mięguszowieckie, na Czerwone Wierchy, byłam bardziej wzruszona niż zmęczona. I siedząc na kamieniu czułam się jak właściwy człowiek, we właściwym miejscu. Jakby tych 25. lat nigdy nie było.

Zawrat okazał się całkiem blisko, motto moich ostatnich pięciu lat, jakże aktualne, godzina wczesna. Poszliśmy na Mały Kozi, a potem na Kozią Przełęcz. Z Koziej zeszłam bez żalu, bo droga do 5SP prowadzi przez Dolinkę Pustą, z widokiem na szczerzące żądne krwi kły przepaście Zamarłej. Och, jak ja lubiłam nagrzane płońcem granitowe słyty. I Pustą też lubiłam, jak przed ścigającymi nas, za notoryczne noclegi bez meldunku, WOPistami, trzeba było ze śpiworem i całym majątkiem w kolebach się chować.

Bysiek po Tatrach nie chodził, mimo, że wśród miliona miejsc w które musi dotrzeć, Tatry są w pierwszej piątce. Trójce? Jedynce. Niech będzie, że to najważniejsze miejsce w jakie chciałam go zaprowadzić. Że Pięć Stawów Polskich to legenda, mit założycielski, korzenie, najbardziej kawaleryjska przeszłość, miejsce gdzie poznałam wszystkich najważniejszych ludzi, miejsce gdzie wszystko się zaczęło i wydarzyło.

Bysiek jako markowy produkt turystyki górskiej musiał zostać tam zaprowadzony przez nas. Wejść do Piątki z nami. Chciałam mu pokazać te miejsca o których opowiadałam, w o których historie dały mi sławę mołojecką, status największego łobuza w tej rodzinie i szacunek następnych pokoleń. Historie, z których połowy matka nie powinna opowiadać dziecku, ale które są tak zabawne, że nie mogę się powstrzymać.

Circle of life. Stanęliśmy z AJSem w miejscu, gdzie się poznaliśmy, pod okapem, gdzie wisiały nasze hamaki. Jesteś synu dorosły.

A miesiąc później na przeglądzie gwarancyjnym Big Pharmy, odpytywana ze stanu zdrowia, spowiadałam się ze wszystkich szaleństw ostatniego pół roku. Badająca mnie pani doktor wyraziła swoje zdumienie, dopytała o szczegóły, przeegzaminowała na okoliczność zaburzeń równowagi (no, nie mam! mówiłam, że nie mam!) i poleciała ze skargą do mojej lekarki prowadzącej. Że jak to, ona młodsza, zdrowa, a na Mały Kozi to się bała. I tam trudno. Wysoko. Przepaście. I lekkomyślnie może nawet. I w ogóle. Moja pani doktor jest moją panią doktor prowadzącą od lat. I już wypisywała mnie wcześniej ze szpitala, bo musiałam jechać na narty. Co roku śledzi moje szaleństwa i plany wakacyjne, chwaląc upodobanie do zimnych krajów i ciesząc się ze zrównoważenie lekceważącego stosunku do stanu własnego zdrowia. Pochwaliła wyczyn, pośmiała się z pani doktor, której nadepnęłam na ambicję i zapowiedziała, że będzie o mnie opowiadać innym pacjentom. Bo da się. No, da się, co się ma nie dać.

Przeszłam Orlą Perć. Rozwaliłam Scarpy. Wróciłam, żyję. Pomurnik wrócił z Wołowca.

Nadchodzi sezon katarków…

… pozwolę sobie wyemitować moją frustrację.

Szanowni moi współpracownicy, towarzysze doli i niedoli, współużytkownicy korporacyjnej klimatyzacji.

Zwracam się do Was z gorącym apelem/prośbą — jesteście chorzy? Siedźcie w domu. Doceniam Wasze poświęcenie, chęć do pracy z katarem, kaszlem i gorączką, ale bądźcie uprzejmi, empatyczni, pomyślcie o innych i weźcie L4, kilka dni urlopu, chorujcie w domu. Wasze kilka dni nikogo w korporacji nie uratuje, prawdopodobnie świat się nie zawali podczas waszej nieobecności, wasza wydajność i tak jest na pół gwizdka, więc zasłużonej premii i tak nie będzie. Dla Was to kilka dni, dla mnie to coś znacznie poważniejszego.

I nie mów proszę, że ten gruźliczy kaszel, to alergia.

Mam leczone SM i chemicznie obniżoną odporność. Katar, który u Was trwa leczony trwa tydzień, a nie leczony siedem dni, u mnie trwa miesiąc i zazwyczaj kończy się poważnymi powikłaniami, nie tylko od strony układu oddechowego, to da się wytrzymać, ale również neurologicznymi. A to wiąże się ze szpitalem, kroplówkami, sterydami i innymi przykrościami.

Przez jeden głupi katar nie wyląduję na wózku, to tak nie działa. Ale imię Wasze milijon, a ja każdy katar od Was złapię, każdy katar przechoruję i każda infekcja ugryzie mój układ nerwowy, który niemałym trudem moim i lekarzy, niemałymi nakładami finansowymi, pracowicie odbudowuję. Nie widać? To dobrze, tak ma być.

Uwierzcie, łatwiej Wam wziąć tydzień zwolnienia lekarskiego, niż mnie brać zwolnienie za każdym razem jak ktoś z Was choruje. Dlatego następnym razem, kiedy chorzy będziecie się pakować do pracy, pomyślcie, że być może w pomieszczeniu w którym pracujecie, w openspace, w zasięgu klimatyzacji nad którą właśnie kaszlecie, siedzi ktoś, dla którego Twoje poświęcenie dla pracodawcy ma zupełnie inny wymiar. I całkiem tego nie widać.

Proszę — nie przychodź chory do pracy.

Dziękuję za pamięć, do niezobaczenia przy najbliższym katarze.

ams

Fajnie jest móc

Nawet powoli, z przelotowym czasem równie imponującym, jak szybszy marsz. Pocieszam się tym, że naprawdę lubię siedzieć w trawie, patrząc na beskidzkie bałuchy.

Tyle, że nieważne, czy te 20 km dziennie przechodzę uwieszona, z wywieszonym językiem, na rowerze, czy przejeżdżam po asfalcie. Ważne jest, że od wielu lat nie udało mi się wyjechać na rower z poczuciem, że to był sensowny pomysł, bo dałam radę pojeździć, a nie tylko przewiozłam rower na tyle samochodu.

Oficjalna wersja jest taka, że jestem dobrze leczona, a mój sfochowany organizm dobrze reaguje na aplikowaną chemię. Ale ja i tak mam wrażenie, że się po prostu uparłam i nie dam się zakopać za wcześnie.

Mogę stwierdzić z absolutną pewnością, to, że nic tak dobrze człowiekowi nie robi jak dobre zmęczenie.
I może jednak kupić sobie lepszy rower…?

Różne rocznice…

Jutro mija pięć lat jak mnie neurologia znienacka kopnęła w zadek. Ze zdrowej, sprawnej, prawie czterdziestki zamieniłam się w, delikatnie rzecz ujmując, w zgrzybiałą staruszkę kątem oka zerkającą na księżą oborę.
Nic dziwnego. Stwardnienie rozsiane (Sclerosis multiplex, nie mów przy mnie SM na social media) kojarzy się z robiącymi pod siebie ludźmi na wózku. Mnie się też tak kojarzyło.
W dużym skrócie moje leukocyty T atakują osłonki nerwów i szlag trafia przewodzenie. W czarnym scenariuszu przestaje się chodzić, mieć władzę w rękach. Wyleczyć się nie da, mielina się nie odbudowuje. Jeśli się wcześnie zainterweniuje, można lekami powstrzymać postęp choroby. Jak się ma szczęście w nieszczęściu, to choroba postępuje wolno, a leki działają.

Od tego czasu przeszłam chyba wszystkie etapy godzenia się z nieuleczalną chorobą. Najpierw postanowiłam się nie zgodzić i obraziłam na lekarza, który jako pierwszy postawił mi diagnozę. Potem lekko się załamałam, ale nie na długo, bo to było nudne. Następnym etapem było udawanie, że nic mi nie jest i ukrywanie się przed światem, pracą, znajomymi. Trochę nie wyszło, bo albo kulałam, albo ślepłam, albo głuchłam. Gdzieś w tak zwanym międzyczasie byłam wkurzona na los, świat i zdrowych ludzi, którzy bardziej niż ja zasłużyli na manto od karmy. Wtedy też przestałam wierzyć w karmę.
A na koniec machnęłam ręką, uznałam, że to nie syfilis, dokonałam kilku spektakularnych coming outów i, nie bez porażek, nauczyłam się z tym żyć.

Najgorsze było wysypianie się. Dość szybko zorientowałam się, że muszę być wyspana i wypoczęta. I wyspana nie znaczy już minimum cztery, że wyspana to znaczy co najmniej siedem, osiem godzin na dobę, bo w przeciwnym wypadku wyglądam jak okulałe zombie. Oraz niedowidzę. I nie wystarcza już zbiorcze odespanie raz w tygodniu, bo po dziesięciu godzinach snu dla odmiany wstaję połamana. Że praca powinna zajmować całego dnia i całkiem nieźle mi wychodzi jak rozpoczynam ją o ósmej rano, a kończę w przepisowych godzinach. Teraz połącz kropki. Praca od ósmej i osiem godzin snu daje w efekcie konieczność kładzenia się o godzinie, o której ostatnio kładłam się pod koniec podstawówki. Jestem-starym-człowiekiem. Całkiem nieźle robi mi też niedenerwowanie się. To jest moment, kiedy mój wewnętrzny troll umiera ze śmiechu. Nie denerwuj się mając nastoletnie dziecko w fazie burzy i naporu, pracę w mediach i paskudny charakter. Tego, przyznam, nie opanowałam, ale hoduję w ogrodzie melisę.

Stan rodzinny mi się nie zmienił, dziecko nie zaczęło mnie traktować inaczej, tylko dlatego, że od czasu do czasu, jak robię zdjęcia pełzając przy ziemi, drę się rozpaczliwie, żeby ktoś mi pomógł się spionizować. Duże jest, umie mnie podnieść.
AJS uznał, że z całego dobrodziejstwa inwentarza, jakie dostał wraz ze mną na wyposażeniu, to, że od czasu do czasu wyłącza mi się jakaś część ciała, nie jest wcale najgorsze. Tylko czy mógłby to być na przykład narząd mowy.

Nie nawróciłam się. W żadną stronę. Nie zaczęłam się modlić o zdrowie i tłumaczyć sobie, że kara boska i wszystko w rękach Pana, co jest powszechne i w sumie zrozumiałe. Historie spektakularnych nawróceń można poczytać na blogach osób chorych, nie tylko na SM.
Mnie takie ułatwienie nie było dane, nie mam na kogo zwalić winy, szukać pociechy i mieć nadziei na cudowne uleczenie. Ale też nie szukam bioenergoterapeuty, który oskrobaną korą i sproszkowanymi nogami pająka przywróci moim neuronom zdolność przewodzenia impulsów. Wierzę za to, że są leki, które moje leukocyty utemperują, że katowanie się pilatesem i ogólnie rozumianym utrzymywaniem organizmu w formie zrobię więcej niż homeopatią. No i zanim się rozsypię postanowiłam zrobić kilka głupich rzeczy.

Zdumiewającym zrządzeniem losu po wszystkich zrywach układu immunologicznego podnosiłam się do względnego pionu i patrząc obiektywnie jestem w lepszej kondycji niż większość ludzi w połowie piątego krzyżyka. Nie powiem, czerpię z tego przewrotne schadenfreude, szczególnie, że z tyłu liceum, z przodu muzeum. Też zabawne.

Zrobiłam też a priori założenie, że fajne rzeczy będę robić dopóki mogę. I dopóki mnie te aktywności nie rzucą. Obawiam się, że rzuciło mnie już chodzenie po górach, chociaż mam plan, żeby mnie chłopcy w tym roku do Pięciu Stawów zawlekli. Za to ciągle mogę jeździć rowerem i na nartach. I tego się trzymam. Podejrzewam, że jazda rowerem po Beskidach może mi nie wyjść ze względów kondycyjnych, ale po nizinach radę daję. Na nartach też ciągle jeżdżę szybko.

Mam szczęście. Powtarzam sobie, że mam fajniejsze życie, niż większość zdrowych. I nawet jeśli to nie jest prawda, to tej wersji będę się trzymała.
Można stwierdzić śmiało, że wyciągnęłam dłuższą zapałkę. Po pięciu latach niektórzy już siedzą na wózku. Nie wiem, czy to wynika z genotypu i zaprogramowanego przebiegu choroby, czy z tego, że od czterech lat non-stop walę interferonem mój system immunologiczny, czy z tego, że wbrew sobie pracuję nad sprawnością fizyczną, czy z ogólnego nastawienia, które nie pozwoliło mi, wbrew posiadanym zaświadczeniom, uznać się za osobę niepełnosprawną. A może i jedno, i drugie i trzecie.

Mam tylko nadzieję, że za kolejne pięć lat, podejdę do własnego biurka, wpakuję nogi na stół i własnymi palcami wklepię: jutro mija dziesięć lat jak mnie neurologia znienacka kopnęła w zadek.

Za każdym razem…

… kiedy idę na to cholerne pilates jestem z siebie dumna. A kiedy udaje mi się pójść na to nudziarstwo, nie raz, a trzy razy w tygodniu, mam wrażenie, że zwichnę sobie rękę od poklepywania się po ramieniu z zachwytu.

Ze wszystkich szkolnych lekcji najbardziej nienawidziłam WF-u. Szatni. Przebierania się.
I tak oto złośliwy los podarował mi w pakiecie konieczność trzymania się z formie większej niż średnia krajowa i potrzebę nieustającej rehabilitacji, do których nie wystarcza już jeżdżenie rowerem w miesiącach letnich i dwa tygodnie na nartach w miesiącach zimowych.
Dodatkowo ograniczenie aktywności fizycznej do ćwiczenia dwóch palców na myszy, a potem jeżdżenie na nartach, okazało się nie najlepszym pomysłem i skończyło się całkiem nowym więzadłem krzyżowym.

Moje nowe więzadło działa, wprawdzie działa trochę inaczej niż to stare, ale już się nawet do niego przyzwyczaiłam. Co gorsza poza nowym więzadłem mam też coś, co w dużym skrócie można określić jako Zespół Stresu Pourazowego, z którym walczę dzielnie. Już się prawie nie boję, bo wprawdzie ciągle jeżdżę w dwóch neoprenowych ortezach kolanowych, ale już mi się czasami udaje zjechać tak szybko jak kiedyś. Bo ZSP obejmuje lęk przed wywaleniem się i przed rozpędzeniem. Wiem, że to sprzeczne. Bezpieczniej jest się wywalić z dużą prędkością, bo wiązania się wypinają, a moje lewe kolano stało się cudzym lewym kolanem, zginającym się również na boki, własnie po spokojnym zjeździe z Czantorii. I po pozornie niewinnym upadku.

Postanowiłam sobie kiedyś nie pisać o stanie zdrowia. Nawet mnie to nudzi. Pewnie dlatego, że somę dostałam od dowcipnej Bozi dość fanaberyjną, wątłą i skłonną do zachowań ekstremalnych. Dodatkowo dostałam psyche będące nie tyle z wewnętrznym konflikcie, co w całkowitej czynnej opozycji do somy.
Tak więc po operacji w której zdemolowano mi staw skokowy postanowiłam zająć się wspinaniem, a po przeszczepie więzadeł krzyżowych upieram się, żeby jeździć na nartach, a po zdiagnozowaniu całkiem uczciwej choroby neurologicznej z upodobaniem zwiedzam opuszczone budynki grożące zawaleniem.

Kiedyś spiszę sobie to wszystko kiedyś w dokumencie jak-na-wrak-czlowieka-to-jestem-w-swietnej-formie.txt
Ale może to na emeryturze. Bo teraz jadę na narty.

Zima

Jest we mnie jakaś panika, obezwładniający lęk, że to ostatnia zima. Znajduję żałośnie głupim rozważanie, że może już za rok nie zapnę nart, że nie dam rady, że pozostanie, w najlepszym wypadku, picie kawy pod wyciągiem, czterokołowy rower z kierownicą z tyłu. Że nogi przestaną mnie słuchać, że to ostatni taki skręt. Jak zwykle za szybko, na wariata. Przełykam strach razem z niebieską tabletką. Kretyńskie poczucie ostateczności, determinizm zimowy. Dwutygodniowe złudzenie oszukania losu.

Śmieję się z tego głośniej niż powinnam. Słucham mojej rodziny, która ma uroczy w swojej bezpretensjonalności zwyczaj przypominania mi, że jestem ładna i głupia. I, że zawiozą mnie i zaniosą gdzie tylko będę chciała. Wierzę im i mam nadzieję, że jak najpóźniej powiem „sprawdzam”.

Męczy to, że za dobrze pamiętam ten czas, kiedy z trudem, z laską, dochodziłam do samochodu. Zbytnim optymizmem byłoby stwierdzenie, że to se ne vrati. Gdyż vrati, vrati, czeka, siedzi gdzieś za moimi plecami. Bomba atomowa w osłonkach mielinowych, przypudrowana interferonem. Z pełną pokorą uznaję jej wyższość. Żyjąc w miarę normalnie mam poczucie zaciągania kredytu w Providencie. Oddać będę musiała zapewne znacznie więcej i na pewno przyjdzie do mnie windykator.

Wiosna szczurów

Szpony Służby Zdrowia mnie oswobodziły, lewe oko już prawie odzyskałam, stereoskopia nie jest przereklamowana. Nocą szpital wydaje dźwięki jak pobierające krew maszyny obcych w „Wojnie Światów”. W dzień płaszczymy się przed wszechmocnym personelem. Na siłę, z odwagą straceńca stoisz przy kantorku, żeby pielęgniarce, która już ósmą minutę ignoruje twoją obecność, delikatnie przypominasz, że miałaś donieść ubezpieczenie, odebrać badanie, postawić słoiczek. Na odpowiedź poczekasz jeszcze kilka minut. Spojrzenia się nie doczekasz. Im niższy status personelu, tym bardziej czekasz, tym mniej uwagi ci się należy. Tym większa pogarda. Zaciskam zęby, jestem twardzielem, nie boję się, mam kręgosłup, płacę ZUS, nie schylę głowy, nie odejdę, wyczekam tutaj…

Zapach choroby, strachu, nieludzkości, z bardzo dalekim światem za oknem do którego nawet nie chcesz zaglądać, bo zanim go dotkniesz minie kilka cholernie długich dni. Relatywny upływ czasu.

A koło ciebie, za blisko, dużo za blisko, chrapiący, śmierdzący, nie myjący się, używający twojego papieru toaletowego, zajęci swoimi sprawami ludzie, którzy o godzinie dwudziestej wypijają słodzoną herbatkę, gaszą światło i śpią.
Z osłupieniem, patrzysz na człowieka, który przez trzy dni, od rana do wieczora nie przeczytał ani jednej litery, nie włączył telewizora. Człowiek, który trzy dni patrzy w biały, szpitalny sufit i dzwoni do męża, żeby pozyskać wiedzę, czy Misio zjadł rosołek i ubrał rajstopki.

Kiedyś myślałam, że rekordem jest czytanie Twojego Imperium, TeleTygodnia, oglądanie seriali na Polsacie. Ale to był pierwszy raz, kiedy na własne oczy widziałam człowieka, któremu podczas trzech dni, ani razu nie zderzyły się dwie komórki w mózgu. Myślałam, że w moim wieku miałam okazję spotkać już dowolne antypody krzywej Gaussa, dowolne dopełnienie do 200. A tutaj po raz pierwszy spotkałam nie krzywą Gaussa, nie ubogie życie wewnętrzne, spotkałam pustkę, życia brak i kompletną nicość…

Królestwo

A teraz, wiosenne zakupy w Leroyu zaliczone, kaktusy wielkości małego drzewa do ogrodu wyniesione, siewki kaktusiane wysiane. Znalazłam mój ulubiony sekator Fiskarsa. W zasadzie żywioł jest opanowany.
Jeśli pociągnę najbliższe dwa tygodnie, a szczególnie ten około świąteczny, można zimę uznać oficjalnie za zakończoną.

Dramatyczne podwyżki cen leków…

Doprowadza mnie do białej furii labidzenie biedactw, którym podwyższono ceny za leki z 3,20 do 26 zł. Niektórym nawet do 120 zł (ojezu, niemam, niemam!!!111 Laboga).
A ja chciałabym płacić za leki nawet 400 zł miesięcznie. Pewnie dałabym radę z pomocą najbliższej rodziny płacić nawet 1400. Niestety przyszło mi nieść na karku ekskluzywną chorobę wykształconych, białych kobiet z północy. Koszt leczenia — od 3500 zł miesięcznie w górę. Co wy, (…), wiecie o cenach leków?

Krajowy Konsultant ds. Neurologii udał się zapewne na narty, gdyż nie widziałam go walczącego o prawa swoich pacjentów, których nie stać na leczenie.
Całkiem niedawno uchwalono nowe zasady refundowania. Chorzy na stwardnienie rozsiane mało nie wyzdrowieli ze szczęścia klaszcząc w sztywne rączki, bo ustawodawcy zgodzili się (łaskawcy) na refundowanie leków osobom powyżej 40 roku życia. Do tej pory, jeśli przekroczyłeś czterdziestkę, to pozostawało ci zbierać 1% [1], prostytuować się (niezagospodarowany rynek wielbicieli paraplegików) albo czekać spokojnie na wózek (jest refundowany bez ograniczeń wiekowych) i rentę (to się państwu bardziej opłaca niż moje PKB).

Postanowili też wydłużyć czas refundacji z trzech do pięciu lat. Jak wiadomo stwardnienie jako nieuleczalna choroba ma szansę cofnąć się po dwóch latach. Mamy taką ilość polskich kandydatów na świętych, że mogli by się wreszcie zabrać do roboty z tymi cudami. Ułatwiłoby to procesy beatyfikacyjne, usprawniło służbę zdrowia i współpraca ze świętymi jest łatwiejsza niż z NFZem, a skuteczna porównywalnie. O tym, że w cywilizowanym świecie całkiem nieodległej Europy Zachodniej refundują leki „dopóki pomagają”, możemy zapomnieć albo zorganizować jakąś turystykę zdrowotno-matrymonialną.

Tak więc, walczmy o diabetyków, onkologicznych, osoby po transplantacjach. Są efektowni. Umierają. Cukrzyków jest w Polsce 120 razy więcej niż SMowców. To 120 razy więcej wyborców, do tego takich co mają mniejsze trudności z dostaniem się do urny. To, ze bez leczenia umiera się na jedno i drugie nie ma, jak widać, specjalnego znaczenia. Na SM, niestety, umiera się wolniej i w między czasie zalicza nieinwazyjny etap robienia pod siebie. Pampersy są refundowane.

Dla ciekawych małe podsumowanie cen leków:

Avonex – interferon beta 1a produkowany przez firmę Biogen , zaakceptowany w 1996 r.
Podaje się przez zastrzyki domięśniowe jeden raz w tygodniu. Z objawów ubocznych objawy grypo podobne u części przyjmujących. Rzadziej niedokrwistość i podwyższone enzymy wątrobowe. Koszt roczny 10.400 dolarów.

Betaseron – interferon beta 1 b wytwarzany przez firmę Berlex, zaakceptowany od 1993 r. Wstrzykiwanie co drugi dzień podskórnie.
Objawy uboczne grypo podobne występujące po jakimś czasie. Miejscowa reakcja u 5 %, rzadko podwyższone enzymy wątrobowe. Roczny koszt – 12.544 dolarów.

Copaxone – gratilameracetate zaakceptowany od 1996 r., produkowany przez firmę Teva. Wstrzykiwanie codziennie, podskórnie. Uboczne działanie – reakcja miejscowa i rzadko reakcja bezpośrednio po iniekcji występująca jako niepokój, ucisk w klatce piersiowej, krótki oddech i zaczerwienienie co trwa 15-30 min. i potem ustępuje.
Koszt – 11.280 dolarów rocznie.

Rebif – interferon beta 1 a produkowany przez Serono, zaakceptowany w 2002 r.
Podawanie – 3 x w tygodniu w iniekcji podskórnej. Działanie uboczne – objawy pseudogrypowe, objawy w miejscu wstrzyknięcia i rzadziej spotykane nieprawidłowości enzymów wątrobowych i czasami zmniejszenie liczby czerwonych i białych krwinek
Roczny koszt – 13.875 dolarów.

Powyższe leki nie leczą. SM się nie leczy, można tylko trzema metodami powstrzymywać postęp choroby. Pierwsza to powyższe leki, które negocjują z moimi limfocytami T pakt o nieagresji. Druga to sprawność fizyczna, tu szczęśliwie spadam z wysokiego konia, ale zawdzięczam to burzliwej młodości i własnej rodzinie, a nie NFZowi. A trzecia to pilnowanie własnej głowy, żeby nie uznać się za nieuleczalnie chorą kalekę, czyli aktywność zawodowa, normalne życie i nieużalanie się nad sobą. Trzecie jest tanie, ale chyba najtrudniejsze.

[1] Tak korzystając z okazji, jakby ktoś ma ochotę dołożyć mi do pampersa, to tutaj są dane do mojego 1%:
Numer KRS
0000083356

[pole dodatkowe]
Mam Szansę – Anna-Maria Siwińska

Osobom, które mnie poratowały w zeszłym roku — dziękuję. Trzymam się również dzięki Wam.