Dzielna roślinka, uszanowanko

W 1982 moja ciocia Ewa, postać dość barwna, o tym może kiedyś, emigrowała do Australii. Dom sprzedała, rzeczy rozdała. Ja (lat 13) dostałam kwiatki doniczkowe. Mandarynkę i grejpfruta. Mandarynka dokonała żywota, dziś już wiem, że zżarły ją przędziorki, dość szybko. Z grejpfrutem mieszkamy już czwartą dekadę. Używam go czasami jako tła do robienia sobie selfiaczków.

20100425_IMG_7506

Mniej więcej w czasie, kiedy ja się dowiedziałam, że mam SM, któryś z kotów, a może remont albo przędziorki, skróciły grejpfruta do smętnego badyla. Tak zwyczajnie, z doniczki wystawał smętny, półmetrowy kijek. Wyniosłam go wtedy do ogrodu, chyba w marcu i dzielna roślina odbiła. Odbiła do tego stopnia, że obecnie każdej jesieni robimy losowanie, kto się wyprowadza, żeby mógł wjechać grejpfrut.

20171029_201536_DSC_0162
2017 jesień

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czy owocuje, a ja mówię, że nie i cieszę się, że przeżywa zimę w moim ciemnym, przesuszonym centralnym ogrzewaniem, mieszkaniu, gdzie kurwiesyny przędziorki nie biorą jeńców. Dbam o niego. Ma zimą swój nawilżacz, opryski, w tym roku planujemy zrobić mu sztuczne oświetlenie, ale zawsze zima to trudny czas i wiosną na taras wyjeżdża grejpfruta pół, albo ćwierć, które latem odrasta w dorodne drzewo.

20180710_115741_HDR
2018 lato, ogon kota Paprysia

I oto dzisiaj, kiedy robiłam mu jesienny oprysk, żeby, kurwiesyny, zabić na etapie jaj czy larw, czy czym one teraz są, o mało nie spadłam z krzesła ogrodowego… Pierwsza ofiara przędziorków w tym roku.

Otóż dzielne drzewo wydało owoce! Może liczba mnoga jest nie do końca uzasadniona, mimo starań nie znaleźliśmy drugiego, ale tego też przegapiliśmy codziennie chodząc koło niego.

Teraz czekamy, aż w Brisbane wzejdzie słońce i dzwonimy do cioci Ewy z radosną nowiną, że została babcią.

Przed Państwem: MAŁY ZIELONY GREJPFRUCIK!

2018-10-13 17.34.31

PS.
Serio, czerstwe przysłowie „emocje jak przy zbieraniu porzeczek” zyskało dla mnie nowy wymiar.

Nie przychodź chory do pracy

Naprawdę nie przychodź. Nawet jeśli wziąłeś cztery gripexy i jesteś naprany efedryną jak gimnazjalista po imprezie. Po prostu zostań w domu. Na pewno masz jakieś książki do przeczytania, seriale do obejrzenia, kocyk taki miękki i kot też tęskni.

Mamy sezon, jest zima, to musi być zimno, a przy okazji mamy katary, kaszle, infekcje wirusowe, anginy, grypy i ogólnie stanowimy dla siebie nawzajem zagrożenie biologiczne. Ale dla niektórych bardziej.

Kto może być szczególnie narażony? 

Taksówkarz i sprzedawczyni w ulubionym sklepie. Rodzice maluchów, szczególnie tych z problemami zdrowotnymi, wcześniaków i chorych. Obok Ciebie w open space może siedzieć koleżanka w ciąży. Może nawet jeszcze nie wiedzieć, że jest w ciąży, a stara się o nią od lat. I ostatnie co jej się w tej chwili przyda to Twoje wirusy. Każdy. Twój kolega z pracy, który leczy się na którąś z tych dziwnych autoimmunologicznych chorób. Pani w autobusie, ta taka blada. Może ta chuda z sąsiedniego pokoju, z która omawiasz najnowszy projekt, ma rodziców w takim wieku, że jeśli przyniesie im Twoją infekcję to umrą na zapalenie płuc. Może ten pyzaty z sąsiedniego biurka ma dziecko po chemioterapii. Może ta gadatliwa, z którą omawiasz ostatni projekt ma męża po przeszczepie nerki.

Oni wszyscy nie mogą zachorować. Jeśli ich zarazisz swoim “nie jestem chory”, może to mieć dla nich skutki znacznie poważniejsze niż dla Ciebie. I nie mów proszę, że ten gruźliczy kaszel, to alergia.

To nie są poważne choroby

Leci z nosa, boli gardło. Dzień jak co dzień jesienią, kiedy za oknem ciemno i błoto. Czasem trochę bardziej leci i boli, a dodatkowo boli głowa i masz lekki stan podgorączkowy. Zaraz przejdzie, nic poważnego. Dla zdrowego. Prawdopodobnie się z tego wygrzebiesz w trzy dni, najpóźniej w tydzień. Rozchodzisz. Dopóki się tego nie zabagni, nie ma sensu brać antybiotyków, bo to wirusy, a nie bakterie. Kłopot w tym, że zarażasz. Zawsze.

Katar leczony trwa tydzień, a nieleczony siedem dni. U zdrowego człowieka, ze sprawnym układem odpornościowym. U tych z osłabioną odpornością leczony trwa trzy tygodnie, a nieleczony trzy miesiące. I lubi się powikłać. Powikłania Twojej niewinnej grypki u osoby z obniżoną odpornością, to zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, zapalenie zatok, zapalenie mięśnia sercowego i osierdzia, zapalenie mózgu i opon mózgowo rdzeniowych. Brzmi kiepsko? Jest kiepskie. Czasami nawet śmiertelne. Starsza pani, którą spotykasz w windzie i świeżo urodzony synek kolegi mogą na to umrzeć.

Kilka pytań i szybkie odpowiedzi

Jesteś niezastąpiony? Nie. 

Naprawdę nikt nie jest niezastąpiony, dasz radę. Może umiesz pracować zdalnie? Zresztą pracoholizm jest szkodliwy też dla Ciebie, daj sobie prawo do chorowania. 

Nie stać cię na zwolnienie? Nie.

Być może tych, których właśnie pozarażałeś, nie stać bardziej niż Ciebie. A chorowali będą  dłużej. Zazwyczaj osłabiona odpornośc idzie w parze z jakąś poważniejszą dolegliwością. Poważniejsze dolegliwości mają to do siebie, że są bardzo drogie.

Nie przysługuje mi zwolnienie.

Tu mnie masz, bo nic mnie tak nie wkurza jak wykorzystywanie pracowników na tzw. śmieciówkach. Możesz z zemsty zainfekować całe biuro, ale może spróbuj szefowi powiedzieć, że trzy dni Twojej nieobecności vs zaraza w całej firmie, wybór należy do niego.

Doceniam Wasze poświęcenie, chęć do pracy z katarem, kaszlem i gorączką, ale bądźcie empatyczni, pomyślcie o innych i weźcie L4, kilka dni urlopu, chorujcie w domu. Wasze kilka dni nikogo nie uratuje, prawdopodobnie świat się nie zawali podczas waszej nieobecności, wasza zakatarzona wydajność i tak jest na pół gwizdka, więc premii nie będzie. Dla Was to kilka dni, dla nas to coś znacznie poważniejszego.

Dobrą metodą ochrony jest zaszczepienie się

Twoje. Zdrowego. Chorzy, słabi, ci z osłabioną odpornością, nie mogą się szczepić. Dla nich jedyną szansą jest odpornośc zbiorowa, czyli Twoja i innych dookoła. Szczepić się ich nie da, leczy się trudno, jedyną szansą jest nie zachorować. Pomóż im w tym.

I proszę — nie przychodź chory do pracy.
Dziękuję za pamięć, do niezobaczenia przy najbliższym katarze.

I wtedy ja z wrodzoną ekspresją mówię

— I jestem grzeczna, jak proponują mi chińskiego lekarza, który daje ziółka za ciężkie pieniądze i leczy wszystko, tylko, że nie, albo wszystko mające glony, które uzdrawiają z SM, i tylko ja i Pani Bozia wiemy ile mnie kosztuje uprzejme kiwanie głową, „aha, to bardzo ciekawe” oraz „wiesz, ja raczej leczę się medycyną konwencjonalną i JAK WIDAĆ działa”, bo mam ochotę tupać i krzyczeć SPIERDLAJ ZJEBIE.

I wtedy widzę, że koło kampera, tak ze dwa metry, a wszysko pootwierane, przechodzi pan wracający z cmentarza pod którym akuratnie parkowałam i jest absolutnie przekonany, że dwa ostatnie słowa są do niego, tylko nie wie dlaczego i zaczyna go to męczyć, bo tylko patrzył na kampera.

Może powinnnam go skontaktować z tym kurierem, któremu kiedyś otworzyłam drzwi i na schodach z uśmiechem bardzo uprzejmie powiedziałam:
— Dzień dobry. Gdzie leziesz kurwiu.

Nie wiem, czy mi uwierzył, że ostatnie zdanie było do kotka, który usiłował na klatkę schodową.

Służba zdrowia (epizod dramatyczny), ortopedia

Część pierwsza – SOR

Czy wspominałam kiedyś, że jestem urazowa? Wspominałam, więc wspomnę jeszcze raz, bo źle mi się zeskoczyło ze ścianki wspinaczkowej. Nisko byłam, jeszcze nie zdążyłam się wpiąć. I spadłam z wysokości mniejszej niż wysokość stołu, tylko niefartownie i coś mi chrupnęło w kolanie. Prawym. Poczekałam do rana, ale jak się okazało, że nie bardzo mogę dojść do kibla i całkiem nie mogę z niego wstać, to wymiękłam, wyciągnęłam kule i pojechałam na SOR. I niech nikt nie mirmiłuje, to, że nie mogę chodzić wcale nie znaczy, że nie mogę prowadzić samochodu, bez więzadeł krzyżowych dojechałam z Warszawy do Rotterdamu.

SOR prawie pusty, godzina 9.  Kilku panów przywiezionych z okolicznych budów, z ładnym sąsiedzkim akcentem przepuszcza mnie w kolejce do rentgena „Pani idzie, nam się nie śpieszy”. Czekam, dobry człowiek pracujący nieopodal przywozi mi kawę.

37841056_10156541484655750_3394724180615233536_n

Na RTG z pewnym ociąganiem się zdejmuję odzież, bo to nie konkurs na najbardziej poharatane nogi, a przy szesnastej bliźnie przestałam liczyć. I nie są to jakieś delikatne zadrapania, tych nie liczę, to uczciwe, 10 cm sznyty pooperacyjne, niektóre jeszcze z lat ’70, zdążyłam z nimi urosnąć ze dwa razy.

– Tu była jakaś operacja?
– Nie, to sekator do gałęzi żyrafa. Trzy operacje mam na drugiej nodze.
– …
– Nie, to nie jest tak, jak pani myśli. Po prostu mam ciekawe życie. Ale nie będę opowiadała.
– ………

Patrzę sobie na swoje nogi i już nie mówię, że prawą kostkę skręcam średnio raz na pół roku. RTG, kości całe, chrupnęło miękkie. W ogóle mnie to nie dziwi, w życiu nie miałam nic złamanego, chociaż w gipsie spędziłam pół roku, kiedyś o tym napiszę.

Wreszcie badanie – w tą nie boli, w tą boli. Zgina się, a tu co było? Opowiadam co było. Pokazuję: Operatio m. Treuta femoris et tib. sin. Aponeurectomio plantare et transplantation m tib. post. cum m. peroneus long. et abreviatio m. tib. ant et decortilatio talo-calcaneo et Choport et repositio ossis narviculors aoc caput talii peovis sin.

Pan doktor gógla, a ja opowiadam, że przetłumaczyłam z pomocą moich przyjaciół filologów klasycznych, a Treuta to w czasach generała Franco eksperymentował i dzięki temu mam nogi mniej więcej tej samej długości, bo wymienili mi kawałek tibii na femura. Pan doktor, nieco starszy od Byśka patrzy na mnie jakby właśnie stracił nadzieje na spokojny dyżur.

Diagnoza: chyba łąkotka, łykać ketonal, przykładać lód, leżeć.  Kontrola w poradni za tydzień, wziąć skierowanie na rezonans.

Ustawiam się w kolejce do rejestracji. Patrzę proszalnie, znad tych kul na których stoję na kolejkę, i kolejka miłosiernie każe mi iść usiąść. Kontrola za tydzień? Zapiszemy za dwa, nie ma miejsc.

W miarę sprawnie po ponad trzech godzinach od przestąpienia progu szpitala wychodzę. No, przy poharatanej łąkotce i dwóch kulach, to sprawnie toi taki eufemizm i figura retoryczna, ale opuszczam szpital. I czekam grzecznie swoje dwa tygodnie na kontrolę, kulejąc niespiesznie i nie chodząc na ściankę. Boli i ciało i dusza.

Część druga – kontrola

Lekarz w poradni przyjmuje w godzinach 9-13, zapisują na dzień, nie na godzinę. Nie ma godzin przyjęcia dla pacjentów, nie ma numerków, obowiązuje kolejność przyjścia.
– Ja za panią, tu przed panem jeszcze dwie panie, a pan za kim, o ta pani tu jeszcze.
Część pacjentów wchodzi i wychodzi od razu, bo część kart nie jest wyjęta.

Krzeseł wystarcza dla połowy oczekujących (przypominam: ortopedia), o godzinie 8 jest 30 osób w kolejce, liczę. Lekarz po nocnym dyżurze, przyjmuje podobno od 7. Z szybkiego przeliczenia wychodzi mi, że pięćdziesiąt osób do tej trzynastej obsłuży.

Pacjenci chwalą, że lekarz kompetentny i konkretny. Dyskretnie odpalam stoper w telefonie – pacjent spędza w gabinecie 4-7 minut. Istotnie konkretny.

Mija sześćset strzałów znikąd, lecą procenty przeczytanych książek w Kindlu, nudzi mnie już podsłuchiwanie, bo po pierwszej godzinie znam poglądy polityczne połowy osób w kolejce (FYI: Trump to już niedługo, NIEDŁUGO). Zen, medytacja, mindfulness, oddychanie relaksacyjne, kawa w kubku Contigo.  Wchodzę.

W gabinecie nie ma klimy, jest 10 stopni więcej niż na korytarzu. Z lekarza leje się pot. Tak dosłownie, wyciera się ligniną. Wygląda jak pomnik zmęczonego człowieka.

Z drugiej strony biurka, tam gdzie zazwyczaj siada pacjent, siedzi równie zmęczona pielęgniarka wypełniająca karty i wystawiająca skierowania. Pokazują mi krzesło pod ścianą. W sumie zaczynam się cieszyć, że nie muszę stać.

Mojej karty nie ma, wypisują na szybko nową z danych w komputerze. Nie ma mojego RTG z SOR. Mam w kieszeni  wypis z SOR, ale nikt nie chce go oglądać. Czuję się nieco zagubiona, nieuporządkowany strumień myśli każe mi wyobrażać sobie siedzące na tym stołku starsze panie z plikiem dokumentacji, które spotkałam w korytarzu.

Jestem zdeterminowana, więc pokazuję, gdzie boli i dlaczego jeśli łąkotka, bo mam właśnie siniaka na całą łydkę i kostkę? A to wylew, z tego kolana.

– Pisz USG – mówi lekarz do pielęgniarki, poniekąd słusznie, bo z zewnątrz, poza tymi siniakami, to kolano, jak kolano, nawet już nie spuchnięte.
Protestuję nieśmiało, bo wolałabym, żeby ktoś mnie zbadał i po ludzku zajrzał w to kolano, więc może jednak rezonans, bo kolana planuję jeszcze poużywać intensywnie.
– Gdzie pani to kolano?
– Na ściance wspinaczkowej.
– Podrzyj USG, pisz rezonans.

Do widzenia. 3,5 minuty. Wychodzę ze skierowaniem.

W 2008 miałam zerwane więzadła krzyżowe w kolanie (tym drugim, nie tym, co teraz łąkotka) i lekarz mnie dokładnie odpytał do czego planuję używać kolana, bo tym, co nie planują nic poza wstawaniem po kawę do kuchni, to nie przeszczepiają, bo po co. To teraz na wszelki wypadek mówię, że rower, ścianka, narty i oddajcie mi moje kolano.

Epilog

A kiedy  kolano trochę odpuściło i jadę w Beskidy, to na MOP Brwinów, idąc do kibla, skręcam lewą kostkę, z chrupnięciem.
– Ja już nawet nie mam siły ci współczuć, już mnie to tylko śmieszy – kwiczy w telefon AJS, do którego dzwonię z trasy.
A tymczasem u teściów pełne obłożenie, goście i kolarki, a ty przecież i tak zawsze sypiasz na stryszku. No to sypiasz na stryszku, tylko będę miała dopakowane ręce po powrocie. Stryszek jest na zdjęciu.

Gdy nikt nie chodzi głodny, wszyscy potrafią czytać, bezdomnych prawie nie ma, a spracowane nogi nareperuje ortopeda, zaczynają się liczyć wartości. Na przykład godność. Mają nas szanować. Marek Belka 2018, GW

Rzucenie nałogu: nieśmiałość

To naprawdę wspaniałe święto… 33 rocznica. Jeśli macie nieśmiałe dzieci, powiedźcie im, że mogą, bo cioci siwej się udało.

Naprawdę byłam nieśmiałym dzieckiem. Może to moje traumatyczne medyczne przeżycia, miesiąc w szpitalu zakaźnym, dla czterolatka, to rok karceru. Może miałam cały czas coś w rodzaju fobii społecznej, a może zwyczajnie byłam strachliwa. Dość powiedzieć, że raczej się nie wychylałam. Najbardziej lubiłam siedzieć w lesie, na drzewie. Miałam swój świat i dosyć sobie nie radziłam społecznie. Takie „dziwne dziecko”, a z wyglądu skrzyżowanie Baby Jokera (uśmiech) z Dziwną Emilką (grzywka). No i mówiłam do siebie. Dalej mówię, zresztą. Jak się wspinam słychać to podobno do trzeciej wpinki. Miałam też skomplikowane klasowo społeczeństwo z klocków Lego. Okrutnie matriarchalne i całkowicie klasistowskie. Mężczyźni wykonywali wyłącznie role służebne i nie przysługiwały im lokale mieszkalne. Moja terapeutka była zachwycona tą historią,

Żyłam więc w moim skomplikowanym świecie i najkorzystniej dla mnie i dla świata było ograniczać kontakty wzajemne.

W lipcu 1985 roku pojechałyśmy z moja matką na tzw. Drugi ARPP czyli Anusiowy Rajd Po Polsce. Byłam już wtedy całkiem sprawną w układaniu tras i planowaniu noclegów nastolatką, więc pojechałyśmy w kolejną objazdówkę. Kraków, Wieliczka, Pieniny, nic nadzwyczajnego. Podróżowałyśmy Maluchem (rocznik 1980), a mieszkałyśmy z psem Puniem w namiocie Brda 3, na kempingach.

I właśnie na kempingu, 20 lipca 1985 roku, Sromowcach Niżnych, mając 16 lat zrobiłam pierwszą w życiu awanturę obcym ludziom. Pijącym, drącym się i śpiewającym pijackie piosenki.

Tutaj mam właśnie 16 lat i nie jestem już nieśmiała

Wybiegłam na pełnej furii z namiotu, w piżamie. Chyba chwilę krzyczałam, po czym się odwróciłam, wróciłam do namiotu i ciężko przestraszyłam tego, co zrobiłam. Zadziałało. A we mnie coś pękło.

Od tego czasu wiedziałam, że mam Straszliwą Moc, o ile wjeżdżam gdzieś na pełnej petardzie nie zastanawiając się przesadnie nad konsekwencjami.

To naprawdę wspaniałe święto… 33 rocznica. Jeśli macie nieśmiałe dzieci, powiedźcie im, że mogą, bo cioci siwej się udało.

Pani Prześcieradełko

Folklor, fundamentalizm, czy oba na raz?

Stoi gdzieś w widocznym miejscu samotna, posępna, skoncentrowana, z plakatem wielorazowego użytku, ręcznie namalowanym na kartkach podklejonych tekturą i zabezpieczonych folią, bo pogoda nie jest dla niej przeszkodą. Nie wiemy jak się nazywa, zaczęliśmy o niej mówić Pani Prześcieradełko.

Nie pamiętam, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy? 2008? 2006? Znacie ją na pewno, może się z niej już śmialiście. Jest od zawsze. Przy Paradach Równości, Manifach, na koncertach, na marszach KOD-u. Jak pracowałam w Gazecie Wyborczej widywałam ją stojącą samotnie na Czerskiej. Przy szczycie NATO miała plakat po angielsku. Podobno była widywana też przy Marszach Niepodległości. Jedyne czego jestem pewna – nie ma jej przy Marszu dla Życia i Rodziny.

Jednoosobowa wojna

Stoi gdzieś w widocznym miejscu samotna, posępna, skoncentrowana, z plakatem wielorazowego użytku, ręcznie namalowanym na kartkach podklejonych tekturą i zabezpieczonych folią, bo pogoda nie jest dla niej przeszkodą. Jestem pewna, że się w duchu modli. Nie wiem kim jest, jak się nazywa. Co roku sobie obiecuję, że zapytam czy ma rodzinę, z czego żyje. Czy sama maluje plakaty? Czy ma z kim o nich porozmawiać? Kiepska ze mnie dziennikarka, lepszy świata obserwator, ale jest mi głupio o to zapytać. Odkładam to z roku na rok i co roku się denerwuję, że już jej nie spotkam.

Hasła są dramatyczne, wojna jednoosobowa. Zwalcza aborcję, in vitro, nie lubi homoseksualistów, papieża Franciszka, Big Pharmy za zabijanie dzieci nienarodzonych antykoncepcją, szczególnie awaryjną, wzywa do pokuty, informuje, kto nie odziedziczy Królestwa Niebieskiego, ale Jezus kocha nawet ateistów i agnostyków i mamy na sumieniu duszę p. Czubaszek.

Z kamienną twarzą znosiła czerstwe żarty na temat zapewnienia sobie atrakcyjnego życia seksualnego przy pomocy trzonka od równościowego transparentu (srsly, panowie?). Nie reagowała na to, że na jej tle robiły sobie zdjęcia osoby wygryzające sobie migdałki i nie kopulujące tylko dlatego, że było zimno. Zastanawiałam się wtedy, czy każda większość uważa się za upoważnioną do przemocy.

Pani Prześcieradełko zaczyna się uśmiechać

Gdzieś tak w 2013, kiedy pogoda była naprawdę paskudna, a Manifa odbywała się w tej najgorszej części marcowego garnca, tradycyjnie podeszłam do niej z aparatem, uśmiechnęłam i zagadałam. Zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie (mogłam), czy tradycyjnie po drugiej stronie ma drugie hasło (miała, na żółtym tle), życzyłam miłego dnia i poszłam. Zaczęłam mówić: “Dzień dobry, cieszę się, że panią widzę, demonstracja bez pani się nie liczy”. Moja rodzina była zaskoczona, jak następnym razem to ona się uśmiechnęła i przywitała ze mną. Od tego czasu się poznajemy.

Gdzieś w 2015 zmienił się jej wyraz twarzy, a potem zaczęła się nawet delikatnie uśmiechać.

A moi znajomi, skąd mogli, słali do mnie jej zdjęcia.

Na Czarnym Proteście po raz pierwszy zobaczyłam, jak zwija ją policja. No, dobra, na Nowogrodzkiej usłyszałam w ich krótkofalówkach, gdzie stoi i poszłam za nimi. Wtedy lało, pamiętacie? I oczywiście stała. Policja ją spisała i kazała zwijać mokre płachty. Podeszłam. Serio, nie oczekiwałam, że dobra zmiana dotknie i jej, a jednak. Dowiedziałam się, że konfiskują jej plakaty, że jej przeszukali dom. Postałam z nią chwilę jak się pakowała i to wtedy ze smutkiem mi powiedziała, że tyle lat już się za nas modli, a (cytuję): “Te czarne panie się nadal nie nawracają”. Poczułam lekkie wyrzuty sumienia i życzyłam powodzenia w modlitwie.

Na Paradzie Równości, przy rondzie ONZ jej nie widziałam. Nie było jej też pod Dworcem Centralnym. Spotkałam ją dopiero przy Elektoralnej, bo z jednej z platform została serdecznie przywitana. Jak ją znalazłam była, tradycyjnie już, spisywana przez dwóch policjantów, którzy odgradzali ją od Parady. Przywitałam się z nią, ucieszyłam, że ją widzę, a policjantom powiedziałam, że pani jest przy Paradzie zawsze, Parada bez pani to pół parady, że my się PRZYJAŹNIMY i niech się zajmą kimś groźniejszym. Np. panami z ONR-u, którzy na pewno w okolicy gdzieś są ze swoim “Zakazem pedałowania”, który obraża nas zdecydowanie bardziej niż informacja, że współżyjący ze sobą mężczyźni nie odziedziczą Królestwa Bożego.

Najmniejsza z mniejszości

Czy Pani Prześcieradełko to radosny folklor czy szkodliwy fundamentalizm? Nigdy nie była agresywna, nie krzyczy nie wymachuje swoimi plakatami. Stoi nieruchomo. Może to moje myślenie życzeniowe (albo twarda ręka prokuratora), ale zniknęły z jej plakatów hasła antysemickie i już nie nazywa nas morderczyniami, tylko wzywa do modlitwy za dotkniętych syndromem poaborcyjnym.

Na pewno jest przekonana, że czeka nas wszystkich potępienie i trochę ją to martwi. Wspiera Kościół, ale już niekoniecznie obecnego papieża (plakat: Czy Bergoglio jest homoseksualistą?), ale czy jest jej po drodze z tymi, którzy ruch LGBT dyskryminują faktycznie? Nie jestem pewna. Myślę, że za posła Piętę nawet by się nie modliła. Potencjalni zwolennicy wiedzą, że ich ośmiesza, a od 10 lat, od kiedy ją fotografuję nie znalazł się wśród  nich fundamentalista chcący stanąć z nią i pomóc trzymać plakat

Czy utwierdza fundamentalizm z Polsce? Nie, płynie na jego fali. Fundamentalizm z Polsce utwierdzają przepisy, miliony złotych przeznaczane na Kościół, radio z Matką Boską w logotypie i kilka naprawdę szkodliwych organizacji, ale nie samotna starsza pani. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że życzliwość i humor znacznie lepiej działa niż ostracyzm. Pod Gazetą Wyborczą stała w deszczu i nie szyderstwo sprawiło, że zwinęła plakaty, ale to, że ktoś jej wyniósł kubeczek herbaty z korporacyjnego automatu. Powiedzieliśmy jej wtedy, że jeden z jej idoli kazał zło dobrem zwyciężać.

Unikam pokusy diagnozowania i oceniania. Trochę mnie śmieszy, a trochę mi jej żal. Jeśli bronimy mniejszości i jej prawa do wypowiadania się, to nie da się być mniejszą mniejszością niż jedna osoba z plakatem. I tak sobie myślę, że na następnej manifestacji zapytam ją o kilka rzeczy.

Doczekała się też wreszcie swojego fanpejdża na Facebooku.

https://www.facebook.com/PaniPrzescieradelko

#SposóbNaSM

Zostałam ambasadorką kampanii P.S. Mam SM. I gadam o swoim sposobie na problemy ruchowe, które są konsekwencją stwardnienia rozsianego. O wspinaniu, o tym, że jak się usiądzie, to się umrze i przy okazji pokazuję, że nie trzeba się wspinać dobrze, żeby to sprawiało przyjemność.

Może się komuś przyda.

Oddychanie relaksacyjne

Wszystkie wdechy robimy nosem i muszą być bardzo głębokie, przeponowe, ma się unosić brzuch, a nie klatka piersiowa. Na początku ćwiczyłam leżąc na znak, teraz umiem nawet za kierownicą.

Wszystkie wydechy bardzo wolne, lekko uchylonymi ustami, jakbyśmy nie chcieli zdmuchnąć świeczki dmuchając w nią.

Sekundy liczymy: 121, 122, 123…

1. Wdech przeponowy, wydech ustami
używam na co dzień, można liczyć wydechy.

2. Wdech przeponowy, zatrzymanie, dobranie powietrza z przepchnięciem do klatki zatrzymanie, wolny wydech ustami. 
na co dzień jak odpoczywam, można liczyć wydechy.

3. Wdech, wydech, na wydechu policzyć 3 sekundy
uspokajające, działa natychmiast

4. Wdech, wydech dzielony (3-5) — nie robić wydechu na raz, ale zatrzymywać w trakcie
używam do zasypiania

5. Wdech przez nos, przez jedną dziurkę, drugą zatkać palcem, wydech przez tą samą.
Potem zamiana dziurek, do relaksu. Tego nie lubię.

6. Wdech głęboki przeponowy, ale „szarpany” jak węszenie psa, długi wydech
używam żeby się obudzić i wstać spokojnie z łóżka

6. 478
4 sekundy głębokiego wdechu |  7 sekund zatrzymania |  8 sekund wydech

działa wybitnie uspokajająco.

Róż, brokat i aborcja

Ta okładka nigdy nie powinna się ukazać, bo zabija dyskusję i rozmowę o prawach kobiet. Jak można róż, brokat i aborcja. Aborcja to przecież czerń, kir i trumienka.

Przez tę okładkę zlikwidują nam swobodny dostęp do antykoncepcji awaryjnej. Okaż się, że legalnej aborcji ze względu na uszkodzenia płodu, w kilku województwach, praktycznie nie da się przeprowadzić, a w pozostałych będzie trudno. Leki antykoncepcyjne będą bardzo drogie i nierefundowane, a apteki będą odmawiały ich sprzedaży, bo klauzula sumienia jednej z religii.

Naszą rozrodczość będzie kontrolował jeden z bardziej restrykcyjnych systemów prawnych w Europie, nazywany kompromisem, a o ciąży i rozrodzie najwięcej będą mieli do powiedzenia faceci po 60 i księża. A najlepiej księża po 70.

Ciążę zaczniemy nazywać dzieckiem od momentu, kiedy plemnikowi przestanie się ruszać witka, zniknie pojęcie zarodka i embrionu, pojawi się do tej pory nieznane medycznie pojęcie dziecka nienarodzonego lub poczętego. Zabieg medyczny ratujący życie matki zaczniemy nazywać morderstwem, a kobiety będą zmuszane do donoszenia zagrożonych ciąż i rodzenia uszkodzonych płodów, tylko po to, żeby zaraz umarły. Lub żyły rok cierpiąc. Ważne, że ochrzczone.

A na koniec organizacja fanatyków o szemranym finansowaniu zagrozi, że będą nas wsadzali do więzienia nie tylko za poronienie, ale także za przesłanie koleżance linka do kliniki na Słowacji albo zawiezienie jej samochodem do Berlina.

I to wszystko przez tę okładkę.
A nie, zaczekaj…

https://www.facebook.com/plugins/post.php?href=https%3A%2F%2Fwww.facebook.com%2Fwysokieobcasy%2Fphotos%2Fa.10150978980819882.482985.228168274881%2F10156057541554882%2F%3Ftype%3D3&width=500

Z cyklu: sny, które warto pamiętać

Śniło mi się, że wyklułam smoka z jajka. Był bladoróżowy i miał skrzydełka. Chyba był skoligacony z Falkorem z The Neverending Story. A potem przyszli źli ludzie i go ukradli w papierowej torbie z Ikei, razem z kotem Paprysiem.

Pół nocy chodziłam po mokradłach w daczowisku pod Warszawą szukając Paprysia i usiłując zmusić złych ludzi do zwrotu. Udowadniałam im niską wartość handlową Paprysia, a smok mnie mniej interesował. Zresztą zaraz im uciekł i latał za mną siadając na rynnach domków letniskowych w których szukałam torby z Paprysiem.

Aleksander obiecał mi zrobić portret pamięciowy smoczka. Twierdzi, że to był diabłosmoczek, jak mu opowiedziałam dokładnie jak wyglądał.

Jako ilustracja tylko Papryś.

2018-02-05 22.53.25

Podróże w czasie i inne zalety gorączki

Od czasu kiedy obejrzałam dwa odcinki polskiego serialu o lekarzach, uznałam go za niesłychanie fascynujący, ciekawy i dobrze zagrany, a potem okazało się, że mam 39 stopni gorączki, nie mam do siebie zaufania.

Mam impostor syndrom, ale na czym, jak na czym, ale na kinematografii to ja się nie znam naprawdę. Niemniej z racji grania gam, napiszę, co w kolejnej malignie obejrzałam i co mi się podobało. Kilka filmów oraz jedna książka.

Jak zawsze, Dark, Przeznaczenie, Ghost in the Shell, Alias Grace, Biała Królowa
Uwaga, mogą być spoilery

Czytaj dalej „Podróże w czasie i inne zalety gorączki”

Procedura odbioru leków refundowanych jakiej się nie spodziewacie

Pamiętacie jak opisywałam wesołe przygody Anny-Marii w NFZcie zaraz po tym jak zgodziliście się zafundować mi leczenie za dwie średnie krajowe?

Więc się leczę. Nawet skutecznie, bo odporności nie mam (właśnie drugi tydzień usiłuję przestać mieć grypę, katar i zapalenie oskrzeli), ale poza tym nie jest gorzej. A brak zmian w mojej sytuacji, to jest bardzo dobra wiadomość. Taką mam nadzieję na najbliższe dwadzieścia lat.

Refundacja rządzi się swoimi prawami. O tym jak rozrywkowe jest dopełnianie formalności NFZu pisałam tu i jeszcze tu. Kłopot w tym, że opakowanie leków wystarcza na 28 dni. I NFZ uważa, że jak da pacjentowi więcej, to pacjent zje wszystko na raz i zejdzie. Więc w dzień, kiedy łykam ostatnia kapsułkę z blistra, wiążę buty i wychodzę po nowe opakowanie leków. Harmonogram wydawania leków mam rozpisany na dwa lata, serio.

W wyjątkowych przypadkach można dostać dwa opakowania po 28 dni, ale trzeba to zaanonsować dwa miesiące wcześniej. Oczywiście nie ma możliwości upoważnienia kogoś do odbioru leku, bo opisana poniżej procedura traktowana jest jako wizyta lekarska w przychodni. Dwa dni temu leżałam ugotowana gorączką prawie 40 stopni i zastanawiałam się, jak u diabła zwlokę się po leki. Reanimowałam się antybiotykami, gripexem, apapem i kawą, opakowałam w szalik i samochód i dałam radę. Ale jakbym nie dała, bym nie dała. Tak w skrócie. Miałam maskę na twarzy, bo stwierdziłam, że zlituję się nad tymi pacjentami po bypassach i przeszczepach nerek z niższych pięter na Banacha i oszczędzę im bomby biologicznej.

Jak zatem wygląda procedura odbioru leków? 

Myślałam, że wygląda tak, że mnie rejestrują, zapisują, ja podaję aptekę w której chcę odbierać. Tę najbliższą. Teraz skręca mnie ze śmiechu, jak o tym pomyślę.

Przyjeżdżam rano na Banacha. Szukam pół godziny miejsca do zaparkowania na płatnym parkingu, który wydaje nieograniczona ilość biletów. Płacę za 15 minut jeżdżenia w kółko, bo pierwsze 15 minut można pojeździć za darmo, a ja nigdy nie pamiętam ile minęło, jadę zaparkować pod Instytut Geologii lub Wydział Matematyki i Fizyki.

Czekam 12 minut na windę. Winda się trzęsie i zatrzymuje na każdym piętrze. Wjeżdżam na 8 piętro do Kliniki Neurologii. Tamże w dyżurce okazuję dowód osobisty po raz pierwszy.

Siadam, czekam. Razem z tymi osobami, które odbiór leku też mają na wtorek. Pani Basia wręcza dwie kartki A4 i receptę. Nie wiem, które to ksero, ale pamięta chyba czasy, jak na Banacha pracowałam przed studiami i ile razy tam jestem, to myślę, że złamię im to jakoś ładnie i wydrukuję. Recepta jest prawie taka jak te na antybiotyki, tylko inna. Pani Basia szczęśliwie zna mnie z twarzy i wierzy na słowo, że się nazywam, tak jak się nazywam, wystarczy, że podyktuję PESEL w miarę bez błędu.

Z trzema kartkami zjeżdżam z 8 piętra na parter. Idę kilkaset metrów do apteki przyszpitalnej, tak bardziej już na Trojdena. Tamże stoję w kolejce (patrz ci, którzy też mają odbiór leków na wtorek).

Pani w aptece okazujesz dowód po raz drugi. Nic to, że na trzech kartkach jest moje imię nazwisko i PESEL, jeszcze ktoś mi po drodze te papierzyska podmienił.

Podpisuję się czytelnie (data, nazwisko) w trzech miejscach na obu kserówkach i recepcie.

Pani wyciąga z szafy pancernej opakowanie Tecfidery.
Wkładam do plecaka.
Wychodzę.
Idę pod Instytut Geologii, odjeżdżam.

Serio, nie dało się tego zrobić prościej?

Moje ciało, moja sprawa. Chyba, że biust. Wtedy nie.

Ten wpis pisał się dwadzieścia cztery lata i nie ma na celu wywołania dyskusji, czy karmienie jest zdrowe.

Jest zdrowe, tanie i dla niektórych wygodne. Tyle, że nie dla wszystkich. Ten wpis na przypomnieć, że walczymy o WYBÓR. A to, jak karmimy swoje dzieci jest wyborem.

Mam dorosłe dziecko, ale mam młode koleżanki, które właśnie rodzą dzieci i wchodzą w czas, kiedy podejmują decyzje – modele wychowania, karmienia, życia.

Mam też deżawi i chyba lekką traumę po wojnach, które toczyłam

Środowisko w którym żyję i obracam się w internecie jest nowoczesne i postępowe, liberalne a czasem nawet „lewackie” (widać cudzysłów? to dobrze). Mam też wśród znajomych osoby pro-life, ale oni mają swoją opowieść. Ich tym razem pomijamy. Mówimy o ludziach z poglądami pro-choice, choć często nie zgadzamy się, gdzie się ten wybór zaczyna i dyskutujemy czy aborcja na życzenie jest ok, to na aborcję czy sterylizację w szczególnych warunkach zgodzi się większość. A na trzy wyjątki występujące w polskim prawie, z niezrozumiałych względów nazywane „kompromisem”, pewnie wszyscy.

Część z nich, również ta deklarująca się jako wierząca, nie potępia antykoncepcji i nie sprawia im trudności zaakceptowanie faktu, że nie którzy ludzie nie chcą mieć dzieci teraz, a jeszcze inni w ogóle. Zgadzają się też na to, że jeśli chcą, a nie mogą, to korzystają z dobrodziejstw współczesnej medycyny, czyli technologi in vitro. Dyskutujemy dopiero przy mrożeniu zarodków, ale zgadzamy się, że to wszystko jest kwestią indywidualnych wyborów.

Tymczasem, to już dwudziesty czwarty rok, kiedy ciśnienie mi skacze, jak zaczyna się rozmowa o karmieniu piersią, a raczej o niekarmieniu. Chcesz był buntowniczką? Nie musisz wzorem Natalii Przybysz robić aborcyjnego coming outu. Nie musisz opowiadać o poliamorii czy niebinarności. Spróbuj powiedzieć: mam dzieci, karmiłam je butelką od urodzenia, bo nie chciałam karmić piersią. Mówienia „nie karmię, bo nie lubię” matkom aktualnych niemowląt zdecydowanie nie polecam, bo jest to wstęp do wielogodzinnej dyskusji o wyborach. Twoich wyborach, które tu nagle zaczynają przeszkadzać wszystkim, niezależnie od proweniencji . Już twoje ciało już nie jest twoją sprawą, bo twoja decyzja krzywdzi dzieciątko, nasze polskie dobro narodowe, uwspólnioną przyszłość narodu.

– Karmi pani?
– Nie.
– Oooo, dlaczego?
– Nie chciałam.
– DLACZEGO?
– BO NIE LUBIĘ.

Hallelujah. Ktoś powiedział Jehowa? Nie chcecie tego słuchać dalej. Dopuszczalne są odpowiedzi: „nie mogę”, „zdrowie mi nie pozwala”, „dziecko nie chciało ssać”. Ale nie to, że nie chcesz. I nie ważne czy jesteś pustą zdzirą i nie chcesz mieć brzydkiego, dużego i obwisłego biustu. Czy może psychicznie nie umiesz karmić małego człowieka własną wydzieliną.  Czy źle znosisz ból i ponadrywane brodawki. Zapewne nie cenisz leczenia kanałowego na żywca. Możesz nawet żądać znieczulenia przy porodzie. Możesz nawet zdecydować się na cesarkę na życzenie. Ale karmić musisz. Mało tego, że musisz –  musisz chcieć.

Tylko, że nie. Mieszanka mleczna i butelka nie jest szkodliwa. Nie zabijasz swojego dziecka odmawiając mu odgryzania swojej brodawki. Twoje dziecko nie będzie głupsze, a to, czy będzie bardziej chorowite i pouczulane na wszystko zależy od znacznie większej ilości czynników, niż międlenie twojego biustu. To czym karmisz dziecko to tylko twój wybór i nie daj go sobie odebrać.

24 lata temu nazwałam to terrorem laktacyjnym i postanowiłam się zbuntować.

Są badania, że mleko matki jest najlepiej dopasowane do dziecka. Zdrowy rozsądek, poparty podstawową wiedzą z biologii, też tak podpowiada. Ale nie ma badań, że mieszanka szkodzi. Gdyby były, mieszanka nie byłaby dopuszczona do użytku. I opowiadanie o spisku producentów mleka humanizowanego jest tak samo głupie, jak chemitrailsy, leczenie raka witaminą C i opowiadanie o spisku bigfarmy. Zdrowemu, nieuczulonemu, zadbanemu, kochanemu dziecku nie zaszkodzi butelka czy mleko modyfikowane, a relacje z dzieckiem poprzez dotyk i kontakt można realizować karmiąc butelką. Tylko, że najłatwiej o tym mówić jeśli anegdotyczne dziecko jest zdrowe, silne, pozbawione jakichkolwiek alergii i emocjonalnie stabilne. Jeśli dziecko jest noworodkiem, jest wielką niewiadomą i z tego, co słyszysz wybierzesz to, co najgorsze.

Musisz karmic piersią – śpiewa chór

I wpędza kolejne pokolenia w poczucie winy. Odbiera prawo do decydowania o sobie. Zamienia młode dziewczyny w chodzące, niewyspane laktatory. A tymczasem dzieci karmione butelką liczy się setkami, jakoś im (nam?) te butelki na pierwszy rzut oka nie zaszkodziły. Za to kolejnym pokoleniom matek, które nie chcą karmić z dowolnego powodu, zdecydowanie szkodzi wpędzanie w poczucie winy.  Ja mam tyle szczęścia, że moje dziecko zdążyło urosnąć, dostać się na studia i wiele razy udowodnić, że nie jest ani cherlawe, ani chorowite, ani głupie i specjalnie poczucia winy związanego z karmieniem go mlekiem krowim nie mam. Ale doskonale pamiętam ile siły musiałam w sobie znaleźć wtedy, kiedy nikt mi nie powiedział: dziewczyno, masz wybór. I do dzisiaj ten wybór każda z nas musi sobie wyrąbać między lasem doradców i besserwisserów.

Na miłym spotkaniu 25-lecia matka bliźniaków-wcześniaków, bez odruchu ssania powiedziała: nie wiem po co ja się tak męczyłam. I ja i dzieci. One były głodne, ja nie spałam trzy lata. Nie wiem po co. Za to ja wiem dlaczego – bo nikt wtedy nie powiedział, że można inaczej. Że karmiąc mlekiem humanizowanym nie stajesz się gorszą i wyrodną matką.

Jakiś czas po tym jak zaczęłam kleić ten tekst przeczytałam, że istnieje D-MER (dysphoric milk ejection reflex) – wypływ mleka z dysforią, czyli obniżeniem nastroju. Czytałam i wiele rzeczy mi się wyjaśniło. Aż doszłam do wyjaśnień ile czasu trwa ów d-mer. Otóż łagodny utrzymuje się 3 miesiące KARMIENIA, a najsilniejszy powyżej roku KARMIENIA. W całym empatycznym tekście nie ma słowa o ratowaniu matki, która właśnie zapada się w depresji i coraz bardziej nienawidzi swojego dziecka. Uzupełnię – D-MER mija jak ręką odjął w momencie podjęcia decyzji – nie karmię, bo nie lubię. Nie będę dobra dla dziecka, jeśli wcześniej nie będę dobra dla siebie.

Jak się przed D-MER bronić wg zaleceń? Oczywiście nie wspominając o przyczynie. Należy karmić myśląc o czymś przyjemnym. Nie żartuję, naprawdę to jedyna rada. Jeśli masz depresję, furia cię ogarnia na samą myśl o nakarmieniu dziecka, to karm myśląc o czymś przyjemnym. Doskonały pomysł dla osób z depresją, niekoniecznie tą związaną z dzieckiem czy karmieniem. Czemu nasz depresję, pomyśl o czymś przyjemnym! Genialne!  Wspomniana w tekście jest pomoc farmakologiczna, jak rozumiem antydepresanty. Tyle, że w większości karmienie jest przeciwwskazaniem do przyjmowania antydepów. Ani słowem nie jest wspomniane, że problem można rozwiązać w pierwszym lepszym supermarkecie kupując mleko w proszku. Dowiemy się jeszcze, że to nie jest tak, że nie chcesz karmić (no skąd, jak to możliwe!) to „hormony oszukują twój mózg”.

Szanowne panie i szanowni panowie, bo przez internet kroczy armia facetów opowiadających o tym, jak wspaniałe jest karmienie piersią, nie mając o tym zielonego pojęcia, pozwólcie młodym matkom decydować. Nie mówcie im, że dzieci karmione butelką są głupsze i niezwiązane z matką. Nie pytajcie ich po kilka razy DLACZEGO nie chcą karmić.

Mój biust, pierś czy cycek, to też moje ciało – mój wybór. Nawet jeśli uważasz, że karmienie piersią jest lepsze, to nie oceniaj czyjejś decyzji.

Karmienie piersią jest dobre, ale karmienie butelką nie jest złe. Jest inne. Pozwólcie decydować. Pozwólcie im decydować, odpieprzcie się od cudzych biustów.

Spacyfikuj to

— Spacyfikuj to — mówi moja polska przyjaciółka do męża Holendra, półkrwi Niemca, który mówi w sześciu językach europejskich, poza polskim.
— Szpaczyfikuj? It’s from Pacific?
— From pacification by Nazi!

— Everyone pacificated polish villages! — włączam się do rozmowy, zanim zdążę się zastanowić, czy pacyfikacja ma angielski czasownik, a Holender robi wrażenie solidnie zaskoczonego przebiegiem konwersacji.
— Dlaczego opowiadacie mu o pacyfikacji polskich wsi? — do pomieszczenia wchodzi Bysiek z oczami jak spodeczki.

Mam stwardnienie rozsiane i postanowiłam nie zachorować

– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę. Miałam już SM i właśnie wychodziłam z zapaści po zaburzeniach równowagi, porażeniu nóg i rąk…

Anna-Maria Siwińska była specjalistką ds. mediów społecznościowych w
Gazeta.pl i „Wyborczej”. Obecnie ekscentryczna freelancerka. W 2007 roku dowiedziała się, że ma SM. O wspinaniu i kamperach pisze na facebook.com/wyrypy i wyrypy.pl

Miałam prawie 40 lat, gdy się dowiedziałam, że mam stwardnienie rozsiane. Wiedziałam, że jest to choroba nieuleczalna. Poza tym wiedziałam niewiele. „Jedyne, co w tej chorobie można przewidzieć, to to, że jest całkowicie nieprzewidywalna” – to najmądrzejsze, co przeczytałam w internecie, reszty dowiedziałam się od mojej lekarki.

Okazało się, że mam rzutowo-remisyjną postać choroby. Nie brzmi to najlepiej, ale miałam szczęście – to najlepsza z dostępnych wersji. Pozostałe formy – pierwotnie postępująca i wtórnie postępująca – znacznie trudniej poddają się leczeniu. I szybciej prowadzą do trwałej niepełnosprawności.

Mam stwardnienie rozsiane, ale jednocześnie postanowiłam jak najpóźniej zachorować.

Bo stwardnienia nie można wyleczyć, ale jeśli odpowiednio wcześnie zacznie się bronić, postęp choroby i drogę na wózek można spowolnić.

Bić się trzeba na trzech frontach – leczenie i opieka lekarska, styl życia i aktywność fizyczna.

Ja mam szczęście – po trudnych pierwszych trzech latach okazało się, że moja choroba reaguje na leczenie i jej postęp się spowolnił, a po dziewięciu latach już wiem, że ma przebieg dość łagodny. Lubię też myśleć, że postanowiłam być zdrowa.

Na SM potrzebny dobry lekarz

Nie ma alternatywnych metod „leczenia” stwardnienia. Jeśli czytacie o cudownym wywarze z zapłodnionego jajka w dziewiątym dniu inkubacji i macie za to zapłacić 3 tys. zł miesięcznie, to ktoś was oszukuje i bardzo drogo sprzedaje nadzieję.

Medycyna oferuje chorym pomoc. Ważne jest zarówno znalezienie dobrego lekarza, do którego się ma zaufanie, jak i przyjmowanie leków. 10 lat temu leki były dwa, a maksymalny czas refundowania terapii wynosił dwa lata. Przy wysokich cenach leków (zazwyczaj kilka tysięcy miesięcznie) dla większości chorych był to koniec leczenia. A ponieważ choroba dotyka zazwyczaj ludzi młodych – był to dla nich bilet do niepełnosprawności. Wózek inwalidzki był refundowany.

W tej chwili zarejestrowanych i refundowanych leków jest kilka, z każdym rokiem ich przybywa, a dostęp do refundacji jest łatwiejszy. To skutek zwiększania wiedzy o SM i działalności organizacji pacjenckich.

W dokumencie Ministerstwa Zdrowia dotyczącym leków pojawił się długo oczekiwany przez chorych zapis: „Leczenie powinno być stosowane tak długo, jak osiągana jest skuteczność kliniczna oraz nie wystąpią kryteria wyłączenia”. To w praktyce oznacza dostęp do leczenia „dopóki działa”.

Wiadomo, najlepiej leczyć zdrowych. Osoby świeżo po diagnozie, zakwalifikowane do leczenia i od razu przyjmujące leki mają duże szanse na w pełni komfortowe życie.

Zdrowe już nie będą, bo w tej chorobie jeszcze nie umiemy znaleźć przyczyn, ale umiemy opanować objawy i spowolnić jej przebieg. Z SM nie żyje się krócej, ale znacznie trudniej. Przyjmując leki, można sobie życie ułatwić.

Od ośmiu lat przyjmuję leki. Mam na tyle niewielkie objawy kliniczne choroby, że mogę z dużym powodzeniem udawać osobę nie tylko całkiem zdrową, ale też sprawniejszą, niż wskazywałaby średnia dla wieku.

Przy stwardnieniu rozsianym bez złudzeń

We wczesnej fazie remisyjno-rzutowej formy SM łatwo można ulec złudnemu wrażeniu, że „wyzdrowiałam”, że „może to się już nie powtórzy”, a „po lekach czuję się gorzej”. Ja jestem pesymistką. Nie wyzdrowiałam, wynik mojego rezonansu magnetycznego jest bezlitosny, pan Murphy w swoim prawie radził zakładać, że jeśli coś może się powtórzyć, to zapewne się powtórzy, a bez leków, podczas rzutu, czyli nawrotu choroby, czuję się znacznie gorzej.

Systematycznie przyjmowane leki skutecznie hamują postęp choroby, czynią ją mniej agresywną i w efekcie sprawiają, że dłużej jesteśmy sprawni.

Stwardnienie to choroba, która stopniowo upośledza nerwy obwodowe. To znaczy, że wyłącza kolejno nogi, ręce, twarz (mowa i połykanie), a na koniec mięśnie międzyżebrowe przydatne do oddychania. Ten proces przebiega w różnym czasie u różnych osób. U niektórych może przebiegać niezauważalnie, innych po dwóch latach agresywnej choroby posadzi na wózku.

Mózg, w którym „twardnieją” nam osłonki mielinowe, jest bardzo tajemniczym kłębkiem nerwów i skutecznie stymulowany potrafi współpracować. Ratuje nas neuroplastyczność, czyli zdolność mózgu do reorganizacji w wyniku działania bodźców, między innymi czuciowych.

Ćwiczenia sprawiają, że może utworzyć obejścia uszkodzonych nerwów i po rzucie, który poraził mi ręce tak, że miałam kłopot z podpisaniem się, po kilku tygodniach zaczęłam znów normalnie posługiwać się rękami.

Ćwiczenie i aktywność fizyczna to podstawa zachowania sprawności. Zapadnięcie się w fotelu z książką, kocem i kotem bywa kuszące, ale warto je zamienić na matę treningową, rower albo cokolwiek, co lubisz.

Lubię się wspinać

Nie znoszę biegać, nudzi mnie siłownia, youtube’owe trenerki krzyczące na mnie, że jestem wspaniała i dam radę więcej, tylko mnie wkurzają. Lubię rower, ale tylko wtedy, gdy jest ciepło. No i się wspinam.

Wspinać się zaczęłam, gdy miałam 18 lat. Robiłam to w czasie wolnym, z przyjaciółmi, z ogromną przyjemnością, satysfakcją i bez jakichkolwiek sportowych sukcesów. Mimo że ciąża, a potem choroby na wiele lat wykluczyły mnie ze wspinania – dalej czułam się wspinaczem. Takim chwilowo urlopowanym, bardzo z tego powodu nieszczęśliwym, ale jeszcze nie na emeryturze.

Gdy kilka lat temu podnosiłam się z zapaści po kolejnym rzucie (a był solidny: poważne zaburzenia równowagi, porażenie nóg, chodzenie o lasce, brak czucia skórnego od żeber w dół, porażenie rąk, zapalenie nerwu wzrokowego), swoją wspinaczkową przygodę zaczynał mój nastoletni syn. Miał znacznie łatwiej, bo Warszawa zapełniła się sztucznymi ściankami wspinaczkowymi.

– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub któregoś sobotniego poranka. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę.

Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem
Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem Fot. archiwum rodzinne

Nie zapomniałam oczywiście, wspinanie jest naturalne, rodzimy się z tą umiejętnością, o czym świetnie wiedzą wszystkie matki zdejmujące swoje dzieci z regałów. Nie zapomniałam też operacji sprzętowych i okazałam się bardzo przydatnym, samobieżnym przyrządem asekuracyjnym. Poczułam się młodsza o 20 lat i bawiłam się lepiej, niż myślałam, że będę.

Mój syn delikatnie mnie motywował: „A może jednak się gdzieś wespniesz?”, „Zobacz, tu całkiem łatwo”, „Ooo, świetnie ci idzie!”. To były moje własne słowa, którymi go motywowałam, gdy był kilkulatkiem!

Motywacja działała, ale Jakub kłamał, wspinałam się bardzo źle. Szło mi opornie, ciało nie współpracowało. Zaczynały się u mnie pierwsze objawy spastyczności, czyli tonicznego napięcia mięśni. Ale wspinanie było dalej tak samo fajne jak dwadzieścia lat wcześniej i sprawiało mi przyjemność.

Kompleksowa rehabilitacja stwardnienia rozsianego

Nazwałam to wspinaniem geriatrycznym, kategorycznie odmówiłam trenowania pod wynik, kompletnie mnie nie obchodziło, że wspinałam się po drogach przygotowanych dla dzieci. Ale robiłam to regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Przy okazji wypiłam hektolitry kawy z moimi kolegami sprzed 20 lat, bo okazało się, że oni cały czas tu byli.

Oczywiście, pierwsze, co zrobiłam, to konsultacja z moją neurolożką, która podeszła do mojego pomysłu sceptycznie: „A umie to pani?”. Odpytała ze szkoleń, które zrobiłam w młodości, pochwaliła za aktywność i kazała na siebie uważać. „Tylko niech pani nie spadnie” – rzuciła na pożegnanie, co uznałam za błogosławieństwo na nowej drodze rehabilitacji.

Po pół roku okazało się, że jednak robię postępy. Po roku zaczęłam mówić, że „wspinanie leczy stwardnienie”. To oczywiście żart, ale prawdopodobnie faktycznie jest znacznie skuteczniejsze od chrząstek rekina i fermentowanego grochu.

Anna-Maria Siwińska
Anna-Maria Siwińska Fot. Jakub Siwiński

Wspinaczka to forma aktywności, która angażuje wszystkie możliwe mięśnie. Nie tylko ręce i nogi, co jest oczywiste, ale przede wszystkim mięśnie brzucha, pleców, pas barkowy, mięśnie głębokie. Działa też lepiej niż stretching na poszczególne partie ciała. Ćwiczy ruchy precyzyjne, bo węzły na linach muszę wiązać, a linę w karabinki wpinać. Ćwiczy mięśnie karku, bo gdy asekuruję, muszę patrzeć do góry. Poza mięśniami rewelacyjnie wspomaga równowagę i uczy czucia głębokiego.

Znalazłam idealną dla siebie formę rehabilitacji. Nie zdziwiło mnie, że ktoś sięgnął po ten rodzaj aktywności i od zeszłego roku chorzy mogą brać udział w warsztatach wspinaczki terapeutycznej organizowanych w Łodzi i Warszawie.

Po trzech latach treningów już wiem, że mam szansę wspinać się „normalnie”, nie „geriatrycznie”, i wróciłam do wspinania w górach. Ale jak powiedział Rick Deckard w zakończeniu „Blade Runnera”: Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Wspinaczka terapeutyczna

– Wspinanie się po różnych strukturach pozytywnie oddziałuje na umiejętność oceny ryzyka i samoasekuracji, świadomość swoich możliwości, angażuje do pracy zarówno czynny, jak i bierny aparat ruchowy – mówi Ewa Świątek, fizjoterapeutka z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego im. M. Kopernika w Łodzi, która prowadzi zajęcia dla osób z SM.

Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek
Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek

Zalety wspinaczki:

* Trening koordynacji
* Trening równowagi
* Lepsza stabilność stawów
* Dynamiczne rozciąganie
* Trening motoryki małej
* Terapia ręki
* Odtworzenie funkcjonalnych wzorców ruchowych
* Zaangażowanie dużych zespołów mięśniowych
* Wzmocnienie siły mięśniowej
* Trening propriocepcji (czucia głębokiego)
* Trening zmysłu orientacji ułożenia ciała w przestrzeni
* Angażowanie odpowiednich partii mięśniowych
* Ćwiczenia mięśni dna miednicy
* Dodatkowe wsparcie przy standardowej terapii bólów kręgosłupa

(Na podstawie materiałów Ewy Świątek)

Tekst pierwotnie ukazał się w serwisie Tylko Zdrowie Gazety Wyborczej

23 lata temu

Kalkulator dat wyliczył że pomiędzy datą 3 kwietnia 1969 r. (czwartek) a datą 6 listopada 1994 r. (niedziela) jest 9348 dni co stanowi 25 lat, 7 miesięcy i 3 dni. Między mną a Jakubem jest 9348 dni różnicy.

 To znaczy, że osoby urodzone po 19 stycznia 1982 r. (wtorek) są dokładnie tyle samo młodsze ode mnie, co starsze od niego.
Ta informacja ułatwi nam ustalenie kto jest czyim znajomym, bo miewamy z tym problemy…

Połowa to 4674 dni.

Najlepszego, synku.

Jerzy Zięba debunk

Wyleczy raka i powiększy biust, czyli Zięba na uniwersytecie

Ukryte terapie czy ukryte ściemy – czyli jak szarlatani zarabiają miliony

Jerzy Zięba, kosmici i cenzorzy PubMedu

Jerzy Zięba i ukryte terapie

Szczególnie polecani w kręgach altmedu byli lekarze: Czerniak i Jaśkowski.
Dane z rejestru Naczelnej Izby Lekarskiej

I niech mi Wprost wybaczy, ale ten tekst jest naprawdę doskonały:

Mam na imię Anna-Maria i jestem nudna

A teraz sobie uleję trochę jadu, bo to mój blogasek i mi wolno.

Na imię mam Anna-Maria. Tak, jak jest napisane. Anna kreska Maria. Anna Maria z kreską. Anna Maria z myślnikiem. Tam proszę wbić dywiz… TĘ KRESKĘ. Może pan/i dokładnie przepisać? Tak, tam jest kreska. Tak, to jedno imię. Tak, z kreską. Siwińska się nazywam, nie Skresko, Anna-Maria jest z kreską, Siwińska na nazwisko. Nie, nie Skresko-Siwińska, samo Siwińska. Anna-Maria z kre.., a nie ważne. Nie, nie Anna, proszę mi wpisać całe imię, tak to całe imię, jedno. No wiem, że dziwne, ale tak właśnie się nazywam. Tak, to jest moje jedno, jedyne, pierwsze imię. Drugiego nie mam. Nie Maria to nie jest drugie imię.
Śmiechom i żartom nie ma końca.

Takie imię mam we wszystkich dokumentach. Znaczy, już mam, bo ujednolicenie fantazji osób wystawiających mi oficjalne papiery chwilę trwało. Konkurs wygrała pani w paszportach, które najpierw obelżywymi słowami określiła osobę która wystawiała mi paszport w 1988, żeby zawstydzona powiedzieć „o, to ja”.

Jak wszystko było papierowe, był względny spokój, tylko nikt nie wiedział jak się nazywam. Matka twierdziła, że Anna-Maria, ale już dla żadnej szkoły to nie było oczywiste.  Wprowadzenie systemów komputerowych tchnęło w moje nudne życie z kreską ożywczy powiew. Otóż część z nich nie przyjmowała żadnych znaków poza literami. Nie można się było nazywać Ludwik 14 ani Anna-Maria. Ludwikowi było wszystko jedno, ale ja poczułam przyjemny dreszczyk, jak się okazało, że jednym z programów nie przyjmujących dywizu jest Program Płatnika ZUS. Figurowałam więc w ZUSie jako 1. Anna 2. Maria, jako AnnaMaria, Anna, Annamaria. Nie wiem jakim cudem nie ogarnęli tego po PESELu. W PESELu kreski nie mam, słowo honoru, nie urodziłam się nocą 3/4 tylko w samo południe trzeciego.

Przy wymianie dowodu osobistego na plastikowy do urzędu ściągano moją metrykę. Nie wystarczył skrócony odpis aktu urodzenia (kreska obecna), trzeba było dosyłać oryginał. Prawo jazdy wyrabiano mi dwa razy, za pierwszym byłam dwojga imion. W dowodzie rejestracyjnym ciągle jest błąd, bo jak poprawią, to muszę wymienić wszystkie dowody rejestracyjne, jakie mam. A mam ich chyba cztery. Zmiana w księdze wieczystej domu musi się odbyć taką samą droga jak zmiana sądowa zmiana nazwiska. Muszę złożyć podanie, znaczek skarbowy, dowód osobisty, metrykę, udokumentować, że ktoś się u nich kiedyś pierdolnął i jeszcze za to zapłacić.

Ile razy ktoś przepisuje moje personalia z dokumentów, zawsze wpisuje Anna. Ja rozumiem, że to strasznie męczące i trzeba napisać sześć liter więcej, ale jakoś Katarzyny, Małgorzaty i Aleksandry nikt nie urywa w połowie, a Anna-Maria jest za długa.

Od czasu do czasu wypowiadam się w jakiejś prasie. Zawsze staranie i grzecznie informuję jak się nazywam i jakie, liczne zagrożenia niosą ze sobą moje personalia.
Rozmówcy przyjmują, obiecują i ZAWSZE dywiz gdzieś w ostatecznej wersji wypada.
Mówiłam brzydkie rzeczy o rozmówcach. Niesłusznie. W końcu wypowiadając się dla alma-korpo, mateczki Agory, dla Gazety Wyborczej, w której już wtedy pracowałam postanowiłam zgłębić zagadkę i udałam się tropem tekstu. I wyobraźcie sobie, znalazłam!

Otóż, to korekta. Korekta lepiej wie, jak się nazywam, wie, że podpisałam się źle, wie, że w języku polskim nie występują imiona z myślnikiem/dywizem, gdyż JEST TO BŁĄD, który należy poprawić. Nie zaskakuje mnie to specjalnie, mój ojciec popełnił w życiu znacznie większe błędy niż mój dywiz. Poprawki w danych osobowych zawdzięczam profesorowi Bralczykowi *, autorytetowi niepodważalnemu, który uznał moje personalia za nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji. No, papa Siwiński, zwany w rodzinie Fuhrerem, istotnie nie był entuzjastą tradycji i raczej nie uważał ich za godne kultywowania. Acz przyznam, jak czytam o tej pretensjonalności, to mi jednak trochę przykro.

* Tekst o moim pretensjonalnym imieniu zniknął z www, ale na szczęście web archive nie płonie, zatem zapraszam:

imiona dwuczłonowe

21.01.2002

Czy możliwe jest nadanie dziecku imienia dwuczłonowego, pisanego z łącznikiem (np. Hubert-Jan)? Zauważyłam, że pisownia taka jest przyjęta w krajach Unii Europejskiej. Czy w Polsce inne zasady dotyczą pisowni nazwisk dwuczłonowych (np. Świda-Zięba), czy też można te zasady zastosować także dla imion? W jakich słownikach szukać informacji na ten temat?

Będę ogromnie wdzięczna za odpowiedź.

Z poważaniem

W różnych krajach (językach) różne są zwyczaje używania imion. Niektórzy imiona łączą (Gianpaolo, Annemarie), inni używają kreski (Anna-Maria). W polskiej tradycji przyjęło się np., że można używać imienia „rozszerzonego” (Jan Kanty, Andrzej Bobola). Nie jest jednak w polskim zwyczaju używanie imion rozdzielonych kreską (tzw. dywizem). Stąd też imię (imiona?) typu Hubert-Jan uznałbym za co najmniej dziwaczne, nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji.

Z poważaniem,
Jerzy Bralczyk

Zastanawia mnie tylko, czy korekta poza usuwaniem dywizów poprawia również takie nazwiska jak: Świerzy, Grzegrzółka, Prószyński, Xięski. Wszystkie są nieregulaminowe i sprzeczne z tradycją. Jestem grzeczna i udaję, że nawet miła. Poszłam, pogadałam. Pokazałam dowód osobisty, prawo jazdy i legitymację klubową. Pośmiałyśmy się i dostałam obietnicę, że dywiza już mi nikt nie zabierze. Aż przyszło nowe pokolenie do korekty i okazało się, że nawet jeśli można poprawić komuś personalia, to jeśli się bardzo chce, to wolno…

Update 2022: wywalimy ci dywiz bo „ludzie beda sie czepiac, bo tak sie nie pisze”.
Skupmy się: nie pisze się tak jak masz w dowodzie osobistym. Bo ludzie będą się czepiać. Twoja korekta.

wasza Anna-Maria

Linki:

Zalecenia dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej

Po raz kolejny spytano Radę, czy można połączyć łącznikiem dwa imiona: Anna i Maria. Odpowiedź przewodniczącego Rady była taka jak wszystkie poprzednie w podobnej sprawie:

[…] wyrażam opinię, że połączenie Anna Maria należy traktować w naszym języku jako dwa imiona, pisane bez łącznika. W „Zaleceniach dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej” […] czytamy w p. IV: „Podtrzymuje się zakaz nadawania więcej niż dwóch imion, pisanych osobno, bez łącznika, żeńskich dla dziewczynek, męskich dla chłopców”.

Zalecenia nadawania, nie poprawiania imion już nadanych, cholerna korekto.


Osoby noszące imię Anna-Maria

#metoo

Akcja #metoo jest najlepszą akcją socjalową jaką widziałam. Pokazuje skalę. I może kogoś czegoś nauczy.
Jeden pan z drugim dowiedzą się, że „żartobliwe” teksty nie są dowcipne, ale przemocowe. Że nie należy dotykać ludzi, jeśli nie chcą oni być dotykani. Że „nie” nie znaczy „nie wiem”, „może” ani „w sumie tak”, tylko nie.

Więc #metoo, ale… chłopczyca. babochłop, niedotykalska, „iron maiden”, wredna baba, DZIWNA. Mam zły PR. Dlaczego?

Jak byłam dzieckiem (12 lat), leżałam z nogą w gipsie w szpitalu. Powszechne było, że chłopcy przychodzili na telewizję, przytulali się do dziewczynek i każdy miał „narzeczoną”. Działo to się przy aprobacie personelu medycznego („no już nie przesadzaj, co ci przeszkadza, on sobie tu posiedzi”). No, więc przeszkadzało. Kopałam z gipsu, tłukłam kulami. Byłam „dziwna”. Byłam „niegrzeczna”, bo pobiłam Stefanka, który tylko chciał się przytulić.

Nie zliczę ile razy potem powiedziałam soczyste SPIERDALAJ. Nie zliczę ile razy powiedziałam „won z łapami”, ile razy samo „won”. Ile razy „paszoł” i ile razy „precz”. W środkach komunikacji miejskiej zawsze stałam tak, żeby być bezpieczna. Jak się nie dało — szłam piechotą. Bardzo szybko zaczęłam jeździć po mieście rowerem, a potem samochodem, bo nienawidzę komunikacji miejskiej. Między innymi dlatego, że nie jest bezpieczna.

Chodziłam po ulicach z młotkiem i prętem zbrojeniowym przyciętym na wymiar, żeby mi się mieścił w rękawie. Raz powiedziałam „gdzie z tym ryjem”. Raz skopałam po ryju (z półobrotu, do dziś nie wiem jak to zrobiłam). Raz wyrwałam kępę włosów. Raz wyciągnęłam nóż i panu okazującemu przyrodzenie i onanizującemu się przy Dworcu Gdańskim powiedziałam „SŁUCHAM?”.

Obroniłam się i sporo zrobiłam, żeby na mój zły PR solidnie zapracować. I wiecie co? Jestem z tego dumna. I mam nadzieję, że #metoo, jest po to żeby nie było już dziwnych, niegrzecznych dziewczynek, które muszą się umieć bić, żeby nie musieć „żartować” z kolegami.