Piątek, godzina 18. Poczta Polska

— Paczka ma być dostarczona w 24 godziny czy w 48?
Liczę. Naprawialnia butów wspinaczkowych do poniedziałku nieczynna. Jest piątek.
— 48 wystarczy — mówię.
— 48 to będzie na środę, 24 będzie na wtorek.
— Y. To poproszę jednak 24 — mamroczę i usiłuję w pamięci obliczyć godzinowy przelicznik pocztopolski, bo nijak mi te 24 nie wychodzi we wtorek, nawet odliczając dni wolne od pracy, a pani deklaruje, że Żoliborz opuści jutro.

Nauczyłam się już nie mówić: po samochód przyjedzie dziecko.

Nauczyłam się już nie mówić: po samochód przyjedzie dziecko.
— Ale dziecku mam wydać auto!?
Nauczyłam się nie mówić: mały, chodź, wnieś te kartony.
— To może ja wniosę, jak mały???
Ale wydawało mi się, że jak piszę „mnie nie będzie, przedpołudniem będzie SYN, pokaże panu ile tej tapicerki jest do prania”, to nie będzie tego pokazywał trzylatek?
— Yyyyy, a jutro pani będzie w domu? Może ja w sobotę przyjadę?
Ludzie, jestem stara, mam dorosłe dziecko. Nawet jeśli przez telefon brzmię jak piętnastolatka.

Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Gaff had been there, and let her live. Four years, he figured. He was wrong. Tyrell had told me Rachael was special. No termination date. I didn’t know how long we had together… Who does?

I didn’t know how long we had together. Who does?

Rick Deckard, Blade Runner

Powstanie Warszawskie, którego nie pamiętacie…

Nie byłam wychowana w kulcie Powstania. Raczej w żalu za zrujnowanym Miastem, w żałobie po Baczyńskim, po tych wszystkich ludziach, których powstanie zmiotło.

W domu mówiło się Powstanie. Nie Powstanie Warszawskie, nie powstanie, tylko Powstanie. Nie wiem, może to jednak w wodzie jest? Piję warszawską kranówkę od urodzenia.

To było przed Powstaniem, jak nas wyrzucili po Powstaniu. Nikt z rodziny nie walczył. Dziadek już leżał w katyńskim rowie, matka miała 5 lat i tylko babcię. Są dziury w deskach i framugach, opowieści babci, moja matka, która nie chce spisać tego, co pamięta. Zdanie dom ocalał. Wszystko w tym mieście jest nowe, a Starówka młodsza od mojej matki. Odtąd były Gruzy. Nie pamiętam ile miałam lat jak usłyszałam to zdanie idąc Dziennikarską. Dwa? Trzy?

Myślę o tych dzieciakach, w wieku mojego syna, które miały nadzieję i naprawdę myślały, że mają szanse wyzwolić miasto. Że ktoś ich oszukał, a teraz jeszcze, tych nielicznych żyjących, chcemy rozliczać z błędów dowództwa. Jest mi źle, jak widzę symbolikę Powstania, wielkiego grobu tego miasta i jego mieszkańców na zderzakach taksówek i tiszertach. Nie kupuję festyniarstwa. Nie pamiętacie. A jeśli pamiętacie, to się zastanówcie chwilę, zanim założycie biało-czerwoną opaskę z kotwicą Polski Walczącej. Zanim kupicie pościel z ruinami Miasta. Zanim na lodówkę przypniecie magnesik z małym powstańcem. Gloria Victis. Nie rozumiecie. Nie ma nawet murów, które to pamiętają. To nie żołnierze, to tysiące cywili, kobiet, dzieci, staruszków, których wymieciono z historii, wypalono ślad, rozsypano prochy po trawnikach.

Myślę o nich na przełomie lipca i sierpnia, kiedy warszawskie powietrze parzy i nie chce się wychodzić z chłodnych murów. Tych samych murów za którymi siedziała moja Babcia z matką. A na Starówce czy w Śródmieściu upał był jeszcze gorszy. Nie chcę myśleć o Woli. Nie chcę myśleć o kanałach. O płonącym mieście.

Zaciągam się głęboko zapachem Rzeki jadąc bulwarem, która pachnie pewnie tak samo jak wtedy, kiedy za nią stała Armia Czerwona. Mieszkamy na cmentarzu.

Kiedy za kilka dni zawyją syreny, nie odpalaj racy, nie skanduj o Wielkiej Polsce. Nie rób „oprawy stadionowej”. Pochyl głowę i pomyśl o Mieście, którego nie poznasz, o ludziach, którzy nie mieli szans. Wtedy może uwierzę, że pamiętasz.

Dziura po odłamku w dużym pokoju, którą chciałam szyć jako dziecko

Drzwi pokoju młodego, które się nie domykają od 1944, bo je wyłamał podmuch.

Jak nie wydać wszystkich pieniędzy

  1. Załóż najtańsze, najlepiej darmowe, konto w dowolnym banku, ale nie tym gdzie masz to na które wpływa pensja.
    Im dłużej będzie szedł na nie przelew tym lepiej.
  2. Wyrób do tego konta kartę. Na mojej musi być co miesiąc wydatek co najmniej 100 zł, żeby była darmowa.
  3. Tę kartę podepnij do wszystkich możliwych usług (paypali, allegrów, payu, sklepu GooglePlay i gdzie się da)
  4. Na karcie nic nie masz — PROFIT.
    Żeby kupić cokolwiek musisz przelać pieniądze na tę kartę, a to trwa i chwilę się księguje.
  5. Ustal miesięczny limit kasy na rozkurz. Patrz punkt 2.

Zawsze istnieje ryzyko, że zapłacisz przelewem z „dużego” konta. Ale wystarczy sobie wbić do głowy, że Z Tego Konta Nie Płacę Za Zabawki. Podobnie działa też podobno karta przedpłacona, ale jakoś nie miałam serca się tym zainteresować.

To pisałam ja, człowiek, który uwielbia kupować ciuchy w kolorach odlotowych w outletach sklepów górskich. Kota nie kupiłam, nazywa Mak i jest kotem ściankowym z Makaka. Nie wspina się, ale pozwala się wspinaczom miziać po brzuszku.

Pogoda to mnie dzisiaj prawie strollowała

Wstaję rano, a tu 21 stopni. Zasadę mam taką, żeby nie jechać rowerem, jeśli jest powyżej 20 stopni, ale kupiłam przewiewne gacie, to myślę — dam radę. Odczuwalna 27, pełne słońce, dramatu nie ma, uradzę. Gotuję się się przy odczuwalnej powyżej 30.

Wczoraj w związku z obowiązkami towarzyskimi (hura, hura, jadłam sushi, jestem jednak spożywczo europocentryczna) pojechałam skuterem, więc miałam troszkę moralniaka, że cały dzień bez roweru. Założyłam przewiewne fancy-ciuchy, wymazałam się filtrem i pojechałam. Wychodzę z pracy po 17, a tu wtem zachmurzenie i zimnawo.
Ależ bym była smutna, jeślibym pojechała czymś innym, bo w obie strony jechało się koncertowo.

Jutro też wam uciekniemy.

(I nie, nie będę już dzisiaj pracowała)

Misja: dowód rejestracyjny

W Urzędzie nie ma kolejek. Już od kilku lat nie ma. Jest czysto, luźno, przestronnie i widno. Nie dążyłam nawet wypełnić kwitka, zanim mnie pan do okienka nie zawezwał.
Wymiana dowodu — 54,50 zł. Wchodzisz, wychodzisz, tydzień czekasz. Jeździsz z karteczką od diagnosty.

Prokrastynacja nie popłaca. Przegląd techniczny kończy mi się jutro. Miałam plan, żeby stację diagnostyczną odwiedzić dzisiaj, ale w wyniku zwirowania zrobiłam to wczoraj. Dzień do przodu, ale dzięki temu nie musiałam wnioskować o tymczasowy dowód rejestracyjny (coś koło 30 zł ekstra). Bo miałam ważny przegląd, Gdybym u pana stawiła się jutro, z przeglądem nieważnym, czekałaby dłużej i zaliczała kolejne wizyty w Urzędzie.

Może ja jednak przestanę odkładać wszystko na ostatnią godzinę?

Bobeczek king

Zawsze jestem bardzo dumna, jak Bobeczek to tak, pyk, przechodzi badanie techniczne. I przyznam, więcej problemów miewam z trzy razy młodszą osobówką. A Bobeczek pyk.
Dzisiaj pan zasugerował, że drążki kierownicze warto by. I światło biegu wstecznego, coś nie bardzo, ale może to żarówka. Zanotowałam pilnie i nie przyznałam się, że ni diabła nie wiem czym są drążki kierownicze i co z nimi można robić.

Poza tym pan pochwalił mały przebieg (213 tysięcy, co to jest?) i lekceważąco powiedział — bo ile to jeździ rocznie? Dwa tysiące?
Obruszyłam się, bo dwa tysiące, proszę pana to ja wykręcam w długi weekend, a rocznie to tak ze dwanaście tysięcy.

— Dwa? Proszę pana! Ja nim już 60 tysięcy własnoręcznie przejechałam!

Panowie popatrzyli na mnie z uznaniem, wymieliliśmy opinie na temat miejsc w dowodzie rejestracyjnym, dowiedziałam się, że za wstęplowanie przeglądu w adnotacje urzędowe dostają srogie kary i rozeszliśmy się w przyjaźni na najbliższy rok.

Cena 98 zł. Teraz wymiana dowodu.

Cyfryzacja Państwa

Skończyło mi się miejsce na stempelki w dowodzie rejestracyjnym. Usiłuję oszczędzić czas, przekopuję stronę urzędu i ePUAP, żeby ustalić ile mnie to będzie kosztowało. Znajduję. To tylko 80 zł, bo dwie strony w dowodzie rejestracyjnym muszą być puste, na „adnotacje urzędowe”, których jest dwie linijki plus pieczątka (patrz zdjęcie). Ale miejsce jest na sześć pieczątek. Przecież nikt normalny nie jeździ samochodem dłużej niż sześć lat.

Więc badam teren, czy i gdzie mogę online złożyć wniosek o wymianę dowodu. Ręka w ładownicy długo i głęboko, szukała, nie znalazła i żołnierz pobladnął. I napisał do Urzędu Dzielnicy Żoliborz m.st. Warszawy via formularz kontaktowy maila:

Nadawca: AMS
Telefon nadawcy:
Typ Sprawy: komunikacja – prawa jazdy, rejestracja pojazdów
Temat wiadomości: Wymiana dowodu rejestracyjnego
Treść wiadomości: Witam, skończyło mi się miejsce na przeglądy w dowodzie rejestracyjnym. Czy mogę on line złożyć wniosek o wymianę dowodu? Jeśli tak to gdzie? Mam konto ePUAP. ams

I wtedy odpisała mi pani Bogusława z Urzędu:

Witam
Uprzejmie proszę o kontakt telefoniczny lub podanie nr telefonu.

TAK. TAK.
Właśnie po to noram po ePUAPach, kopię w źle zaprojektowanej stronie urzędu, właśnie po to piszę maile, żeby DZWONIĆ.

Nie, Pani Bogusławo. Nie jestem zainteresowana rozmową telefoniczną. Jakbym była, to bym zadzwoniła.
Poza tym nie mam pomysłu jak mi Pani przez telefon poda linka.

Nie będę rozsądna

Nie palę. Dzięki temu, że nie palę planuję wydawać miesięcznie równowartość nie wypalonych pieniędzy na swoje przyjemności. I kupiłam sobie kilka fajnych ciuchów. W sklepie ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym, żeby nie było wątpliwości.

U progu pięćdziesiątych urodzin uznałam, że mam prawo wydawać własne pieniądze na rzeczy głupie, a ładne i kolorowe. I tak się stanie.

2016-07-19 14.08.05

W ramach rozsądku przyjechałam dzisiaj do pracy rowerem w ortezie, bo moje nawykowe skręcenie kostki nie lubi gwałtownych uderzeń.

A potem planuję sprawdzić skąd mam geny.

Spróbuję się nie zestarzeć przed śmiercią.

PS. Już działa. Może się przewaliło.

Kolejne spotkanie ze służbą zdrowia

W neolicie było lepiej, bo człowiek 40-letni był zgrzybiałym starcem, trzykroć jadłem maliny, a raz gruszkę (sorry za demotywatory). A dzisiaj 40. to nowe 20., kurczowo trzymamy się życia i leczymy na coraz to nowe dolegliwości. Jako i ja się trzymam, mimo buńczucznych nastoletnich deklaracji, że wiek chrystusowy to maksymalny wynik, jaki chciałabym osiągnąć, że geniusze umierają młodo, emo, drama i flower-power. Nieelegancko powiem — gówno prawda, mili państwo.

Tymczasem za trzy pięćdziesiątka, jednak się leczę i nie bardzo mam ochotę konwertować materię w energię, czy tam odwrotnie.
Walczę więc z moim SM, walczę ze skłonnościami do złośliwienia znamion, mam kolana emeryta, a ostatnio walczę z siatkówką. Walczę w znacznej mierze prywatnie, bo nie mam zdrowia na szukanie placówki w której są miejsca w tym roku. Nie mam zdrowia siedzieć w poczekalniach. Dentysty państwowego nie widziałam nigdy w życiu. A nie, skłamałam. Rwał mi mleczaki. Dermatologa, który mnie regularnie skanuje dermatoskopem (jak macie znamiona też idźcie się przeskanować, szczególnie jak lubicie się opalać) mam prywatnego. Raz na rok 300 zł za skanowanie mogę dać. No i jeszcze czasami 500 za wycięcie i zbadanie jakiejś nowalijki.

Moje SM jest niby pod kontrolą dużej akademickiej placówki, ale zapisał mnie tam lata temu brat znajomej, pracujący tamże, a za moje przeglądy płaci Big Pharma, która testuje na mnie nowy lek, więc też nie jest to do końca szlak bojowy NFZu. NFZ raz na czas wyciąga mnie z rzutu. Ostatnio 2012, nie narzekam.

Czasami usiłuję wskoczyć w tory państwowej służby zdrowia i zazwyczaj kończy się to spektakularną porażką. Państwowy dermatolog obejrzał mnie z daleka. Dosłownie. Może ma fobię społeczną. Do państwowego okulisty nie udało mi się zapisać (nie ma terminów). Skierowanie na RTG dostałam tylko na jedną nogę. A po co pani RTG obu kolan? Bolą? A, to sprawdzimy najpierw lewe. Lewe jest owszem zoperowane, ale jak jest zoperowane, to statystycznie teraz większą szansę na strzelić prawe. Ortopeda w mojej lokalnej przychodni mówi głównie o tym jaka PO jest straszna i jak to on nienawidzi Kopacz i Arłukowicza, a z układu kostnego najbardziej go interesuje kręgosłup moralny. Pani od rehabilitacji zapisała mnie na jedyne zabiegi, które im zostały pod koniec roku. Przynajmniej się nauczyłam kilku bardzo lajtowych ćwiczeń typu prostuj nogę na piłce, a pomógł mi bardziej fitness w lokalnym klubie, po którym przynajmniej czułam, że mam mięśnie. I ścianka wspinaczkowa z chłopakami.

Sprawdziłam ile kosztuje myzianie laserem po siatkówce i wymiękłam. Jestem pracownikiem etatowym, ZUS płacę grzecznie i systematycznie. Marzy mi się, że mi państwowa służba zdrowia oczko naprawi. Jest tylko jeden mały szkopuł — skierowanie do pracowni laserowej mam z prywatnego gabinetu. Mogę więc iść dalej prywatnie, na co jednak już przestaję mieć wolne zasoby. Dzisiaj więc postanowiłam zdobyć skierowanie do okulisty i wzruszyć go moją historią. Nie wiem jaki szatan zamienił lekarzy pierwszego kontaktu w automaty do wypisywania skierowań, ale jeśli planował zatkać system, to nieźle mu to wyszło.

Swojego lekarza pierwszego kontaktu dalej na oczy nie widziałam, bo zawsze jak coś (skierowanie) potrzebuję, to okazuje się, że jej nie ma. Chodzę więc do przypadkowych lekarzy i streszczam im moją historię choroby, czując się trochę jak hipochondryk-symulant. A to potrzebuję skierowanie do przychodni SM do mojego lekarza, a to może jednak pójdę do ortopedy. A to może w zasadzie ktoś mi tę siatkówkę przyklei na amen. Panie w rejestracji mnie znają, bo nie dość, że mam dziwne imię i umiem o nim opowiedzieć kilka barwnych historii, to jeszcze reaguję w sposób niekonwencjonalny na niepowodzenia:

— No i co? Przyjmie doktor panią?
— Nie!
— A co powiedziała?
— Żebym się w dupę pocałowała!!!
— Aaaa! To ja pani zaraz znajdę numerek do innego lekarza, pani zaczeka!

Pani doktor ma powszechną opinię bucery, więc moje emocjonalne reakcje spotkały się z aprobatą pań rejestratorek. A życzliwe panie rejestratorki, to klucz do sukcesu. W dwadzieścia minut od wyjścia z domu zdążyłam dotrzeć do przychodni, zapisać się, wejść do lekarza, wyjść ze skierowaniem i wrócić do domu. No, w jakimż zdumiewającym kraju żyję, jeśli brawurowy rajd na lekarza pierwszego kontaktu, pozyskanie skierowania i bezproblemowe załatwienie prostej rzeczy zdaje mi się spektakularnym sukcesem. Przechytrzyłam system.

Na środę jestem zapisana do bardzo dobrej lekarki, z doktoratem z siatkówek. Miłej i opiekuńczej. Chciała mnie od razu operować, ale nieśmiało zaprotestowałam, bo okazało się, że nie ma takiej potrzeby i kilka dni wytrzymam. Po rozmowie telefonicznej z nią po raz pierwszy od diagnozy siatkówkowej się uspokoiłam i bez stresu czekam na badanie. Nawet się cieszę, że będę miała to z głowy.

Gdzie jest haczyk?  Pani doktor jest mamą znajomej młodego, która w kryzysie mnie zaopiekowała błyskawicznie, bo się młody pożalił, że matka nie dość, że kulawa, to jeszcze ślepnie.

Panią X. wyzwoliło chodzenie codziennie w tych samych ciuchach…

Strasznie zabawny tekst, polecam:

Otóż chodząc mniej więcej w tym samym od (policzmy…) 35 lat* odpowiadam tej, jakże zabawnej, pani.

Zaczyna się maj, dziewczyny odsłaniają nogi w wyczekiwanych letnich sukienkach, a ja zamykam szafę na klucz i postanawiam sprawdzić, czy da się chodzić dzień w dzień w tym samym.

— Tak, da się.

Zastanawiam się za to, jak na mój eksperyment zareagują inni.

— Otóż nie zareagują. Ludzie naprawdę nie widzą co masz na sobie o ile nie są to strusie pióra, albo radykalna zmiana. Ok, jakbym przyszła w szpilkach i małej czarnej zapewne by zauważono, ale wymiany czarnej bluzy na granatową nie widzi nikt.

Przed eksperymentem miałam problem z przychodzeniem do pracy dzień po dniu w tym samym.

— Serdecznie współczuję, bo przed eksperymentem też nikt tego nie widział.

* bluza, tiszert, jeansy/bojówki, trampki/treki
Tak serio mniej więcej od końca podstawówki.

Kot Gucio i sąsiadka z pierwszego piętra

Sąsiadka z frakcji ‪#‎PsyGórą‬. Mąż uczulony na koty. Kotów nie zna. I nie chce znać bliżej. Jedyny kontakt — moje koty przebiegające przez ogród z wróblem w pysku. I kot Gucio — stworzenie osobliwie życzliwe dla wszystkich. Oprócz wróbli.

Sąsiadka siedzi na huśtawce u siebie w ogrodzie i czyta. Przychodzi kot Gucio, wskakuje na huśtawkę, siada koło sąsiadki. I siedzi. Ogród od mojego niewygrodzony, kot Gucio towarzyski. I tak sobie siedzą. Sąsiadka zdziwiona. Gucio nie.

Wtem, ‪#‎mucha‬! Kot Gucio w guciowych podskokach udaje się upolować muchę, co zajmuje mu chwilę. W tym czasie sąsiadka zaczyna się bujać na huśtawce. Gucio kończy z muchą i wraca.

Huśtawka się buja. Gucio niekontent. Miau? MIAU!? pyta Gucio. Sąsiadka nie rozumie. MIIAAAUUU!!! Gucio nalega. Sąsiadka przestaje się bujać. Gucio wskakuje na huśtawkę i uprzejmie pozwala się bujać dalej.

W kwestii obiegowej opinii koty nie umieją nawiązać kontaktu z człowiekiem kot Gucio może dostać Ambasadorem Marki.

Call me Nelson

Za czasów komuny głębokiej kursował dowcip, jak to Chruszczow konferował z Breżniewem o sukcesach armii Związku Radzieckiego. Czy też może raczej braku sukcesów.

— Jak się nazywał ten angielski admirał, co oka nie miał?
— Nelson.
— A ten co Napoleona tłukł? Oka nie miał.
— Kutuzow. Czemu pytasz?
— Bo może byśmy Greczce oko wyłupili?

Wspomniałam dowcip ciepło jak mojemu ojcu, znanemu jak Fuhrer odkleiła się siatkówka. Fuhrer nie był miętki i jedynym odczuwalnym efektem było regularne obcieranie samochodu. Stereoskopia jednak mu nawaliła. Dożył bez tej siatkówki wieku sędziwego, prowadząc do ostatniej chwili.

Kolejną ofiarą karmy-suki okazał się mój teść, za młodu pan od PO, trenujący młodzież w strzelaniu z KBKS, obeznany z bronią wszelaką i prawem jazdy wszystkich kategorii. Otóż pewnego sylwestra wystrzelił sobie petardę w oko. Klasycznie. Nie odpaliła, to zajrzał dlaczego. Nigdzie więcej już tym okiem nie zajrzał.
Opowiedziałam teściowi dowcip o Greczce. Śmiał się. Prowadzi. Widocznie mniej mu nawaliło, bo samochodu, w przeciwieństwie do Fuhrera, nie obciera.

Jak już żeśmy się pośmiali, to okazało się, że jak nie urok to sraczka, że tak pozwolę sobie nieelegancko skomentować. Nie wiem czy wyprodukowano mnie z wadliwego materiału, czy źle odżywiali w dzieciństwie, czy też mam złe geny, ale w zasadzie moja zapadalność na upierdliwe choroby zaczyna mnie, delikatnie mówiąc, irytować. Moja rodzina mać kwituje to jednym zdaniem, pełnym obrzydzenia:
Czy ty we wszystkim musisz być podobna do ojca?

Kurwa, madames et monsieurs, ladies and geltelmans. Przede mną walka o siatkówkę albo przyszłość jako jednooki żeglarz, bardziej podobny do tatusia niż by chciał. Zaczynam być zwolenniczką teorii, że jednak w neolicie było fajniej, bo wymierało się koło trzydziestki.
No i w neolicie nie było lasera i nikt bym go nie chciał pakować w oko.

Nienawidzę opowiadać o swoim zdrowiu, ale kiedyś chyba usiądę i spiszę gdzieś na karteczce, najpierw wszystkie dolegliwości na które od trzeciego roku życia próbowałam umierać. Jak widać nieskutecznie. Potem liczne wypadki, choroby i wydarzenia losowe, które złamały mi świetlaną karierę i zmusiły do zweryfikowania planów życiowych.  A na wszelki wypadek przestanę chodzić do lekarzy, bo gdzie nie pójdę, gdzie mi nie zajrzą, to na bank coś znajdą. To zaczyna być męczące.

Znam kilku osób, które ochoczo zmyślają sobie choroby, przerysowują istniejące i generalnie lubią chodzić po lekarzach. A w chwilach wolnych od opowiadania o swoich dolegliwościach, przekopują internet w poszukiwaniu nowych metod leczenia. Czy któryś z nich nie chciałby może mojej karty zdrowia? Naprawdę, może obsłużyć pluton hipochondryków.

Oddam chętnie, ja akurat nienawidzę lekarzy i nienawidzę się leczyć.

Dookoła tarasu

Słońce, zacieniony fotel, laptop na kolanach, relaks, sielanka. Dziecko sąsiadów nie zaczęło się jeszcze drzeć, dzień święty więc pokurwieniec z podkaszarką ma wolne.
Pijesz kawę, klikasz nieśpiesznie. Wtedy wychodzi twoje potomstwo i mówi:

— Dlaczego siedzisz koło zwłok?

Dziękuję wam, moje koty za ptaka, mysz i to nieokreślone coś pod agrestem.

Dlaczego Most Krasińskiego powstanie?

Sto metrów od miejsca w którym mieszkam od urodzenia ma powstać most. Most, który jest definicją naszych rodzimych stosunków dobrosąsiedzkich i społecznych.

W wyniku czegoś, co nazwano konsultacjami społecznymi ma to być wąski, jednopasmowy most z pasem tramwajowym i ścieżką rowerową. Tyle dobrego. Kłopot w tym, że  Targówek, czyli nas sąsiedzi przez Rzekę, nie potrzebują tramwaju — potrzebują mostu dla samochodów. Nie wydaje mi się, by wraz z infrastrukturą rowerowo-tramwajową malały korki. Jak jadę całkiem niezłą ścieżką rowerową wzdłuż nadwiślańskiego bulwaru i Wisłostrady, to dzień w dzień, niezależnie od pogody, Wisłostrada jest caluteńka zaspawana samochodami. Zimą sama pokornie stoję w tym korku, ale do głowy by mi nie przyszło postulować wybudowania drugiej Wisłostrady, bo nie mam jak dojechać do pracy.

Mieszkańcy Żoliborza tego mostu nie chcą. Twierdzą, że jest niepotrzebny. Że oszpeci dzielnicę, że zakorkuje jeszcze bardziej plac Wilsona, że zniszczy klimat. Mieszkańcy Targówka i okolic twierdzą, że nie mają się jak przedostawać na lewą stronę Wisły i most jest im niezbędny.
Tyle, że Żoliborz jest jeden i nawet jeśli ktoś uważa, że zadziera nosa i każe się traktować wyjątkowo, to prawda jest taka, że obiektywnie jest to wyjątkowo ładna dzielnica, a między istniejącymi mostami jest 3 km. Więc chyba nie warto jej niszczyć. W projekcie półtora kilometra dzieli Most Grota  (pięć pasów plus ścieżka rowerowa) i Most Gdański — dwukondygnacyjny, dwa pasy, tramwaj, ścieżka rowerowa. Po co między nimi trzeci most? Ano po to, żeby się tym z Żoliborza we łbach nie poprzewracało z dobrobytu.

Nie jest też dla mnie argumentem, że ten most był na przedwojennych planach, bo na nich, dla odmiany, nie było ani mostu Grota, ani trasy Mostu Północnego. Ani wielu innych rzeczy.

Więc dlaczego nie chcę mostu poza tym, że egoistycznie nie chcę koło niego mieszkać i nie chcę mieszkać przez kilka lat na placu budowy w najbardziej zakorkowanym kawałku miasta? Otóż nie chcę mostu, bo w zasięgu spaceru, nie mówiąc o samochodzie czy rowerze są dwa inne. Nie chcę mostu, bo mieszkam w mieście, które nie cierpi ani na nadmiar mostów, ani na nadmiar pieniędzy, a na północy Warszawy są dwa ogromne mosty (Grota i Północny zwany też Kurią). A na południu za Mostem Siekierkowskim, następny jest dopiero w Górze Kalwarii. Tyle, że tam nie ma czego zepsuć.

Słuchając obu stron, czytając co zwolennicy mościa lub bezmościa mają do powiedzenia dotarło do mnie, że tu nie chodzi o most, nie chodzi o dojazd i nie chodzi o korki. Chodzi o zasadę. Uważacie, że wasz Żoliborz jest ładny i nie należy go niszczyć? Hahaha, o niedoczekanie. Skoro musimy mieszkać w brzydkiej dzielnicy, to przynajmniej zażądajmy zbudowania czegoś, co oszpeci inne.

Nie może być tak, że dzielnice są ładne i ładniejsze. Więc będzie most. Bo tak.

 

Książki drogi

W głębokim dzieciństwie ukształtowały mój Ulubiony Sposób Spędzania Wolnego Czasu (TM). Za kierownicą. Przed siebie. Codziennie gdzie indziej i raczej bez planu.

  • Dixie, Agnieszka Osiecka
  • Każdy pies ma dwa końce, Krystyna Boglar
  • Większy kawałek świata, Joanna Chmielewska
  • Klub włóczykijów, Edmund Nizurski
  • Boczne Drogi, Joanna Chmielewska

I jeszcze dwie, które mnie zdemolowały filozoficznie:

  • Cyryl, gdzie jesteś, Wiktora Woroszylskiego, która nauczyła mnie absurdalnego myślenia i szacunku dla Entropii
  • Stacja Nigdy w Życiu, Joanny Kulmowej, przez którą całe życie słyszę w nocy tęskny gwizd lokomotywy.

I jakoś zrobiło mi się miło, jak wszystkie te książki wygrzebałam z moich bardzo nieuporządkowanych półek z książkami w kilka minut. A tam nie ma wyszukiwarki.

Mimo wszystko: nie dawajcie tego dzieciom do czytania.

Następna umiejętność — prowadzenie na raz dwóch samochodów

W Boże Ciało trochę udało mi się. Panu w Punto ocaliłam prawy bok, sobie ocaliłam lewy bok, przeszłam dosłownie na gazetę od jego lusterka (mam ślad plastiku na lewym boku, zejdzie WD40), zarysowałam nieco prawą przednią felgę wpadając na krawężnik z prędkością 70 km/h, a w międzyczasie zdążyłam sprawdzić, czy na trawniku nie ma znaku drogowego, a wszystko w czasie poniżej sekundy.

A na koniec powiedziałam panu Łukaszowi, żeby patrzył w lusterka, jak zmienia pas.
Mam też nadzieję, że teraz będzie opowiadał, jak to baby dobrze jeżdżą w przeciwieństwie do młodych facetów, bo tak chujowo jechał, że gdyby nie refleks starszej pani, miałby samochód do klepania.

Chwilę mi zajęło opanowanie dygotu, a następne sześć godzin zajmowałam się głównie klepaniem po ramieniu z samozachwytu, przyjmowaniem od siebie gratulacji i rozpływaniem się, jak świetnie prowadzę. W końcu rodzina kazała mi się uspokoić, ale satysfakcja, że się udało, została. Nawet gumy nie złapałam, a przywaliłam zacnie. Alufelga od byle czego się nie strzępi.

Poza wymijaniem gamoni w Punto, z  licznych talentów motoryzacyjnych mam  rozwinięte poczucie dezorientacji wśród licznych dowodów rejestracyjnych. Jest ich w domu cztery i jak pragnę podskoczyć, zrobiłam już chyba każdy numer i pomyliłam dowolne konfiguracje. Założenie znam — mieć przy sobie dowód rejestracyjny tego samochodu, którym jadę. Potem nie jest już tak prosto. Kombinacji jest na oko 21 [1], zakładając, że mogę mieć przy sobie więcej niż jeden dowód rejestracyjny, a nie mogę jechać więcej niż jednym samochodem (o tym za chwilę), jest w czym wybierać.

Dwa lata temu przejechałam ponad dwa tysiące kilometrów, byłam zagranicą i po powrocie okazało się, że dowód kampera leży na moim biurku, a w portfelu mam dowód osobówki. Jeżdżenie z dowodem nie tego samochodu, którym jadę to poniekąd moja specjalność, ale całkiem niedawno, w leśnych ostępach, okazało się, że mam ze sobą owszem, dowód kampera, ale poza nim mam w kamperze dowód samochodu, który aktualnie jeździ po Warszawie. Śmiechom i żartom nie było końca, choć to akurat nie była moja wina.

Pikanterii dodaje fakt, że w dowodzie rejestracyjnym powinnam mieć jeszcze aktualne ubezpieczenie. Kiedyś zapłaciłam ubezpieczenie za samochód (mam przypominajkę w kalendarzu i panią agentkę, która mnie pilnuje). Wymieniłam kwitek w dowodzie rejestracyjnym, a stary zabrałam do pracy celem nakarmienia niszczarki. Pod niszczarką nostalgicznie go przeczytałam i jakież było moje zdumienie, gdy doczytałam, że ważność skończyła mu się rok wcześniej, a co ciekawe nie miałam pojęcia, gdzie przez rok był aktualny kwitek. To znaczyło, że cały rok (a było to kilkanaście tysięcy kilometrów, w tym spora wyprawa zagraniczna i pierwsze w życiu jazdy młodego) jeździliśmy bez ubezpieczenia.

Co zabawniejsze — nie udało mi się nigdy zapomnieć ani pomylić prawa jazdy i dowodu osobistego.

A dzisiaj, żeby się nie pogubić wyszłam z domu ze wszystkimi czterema dowodami i wykonałam logistyczny majstersztyk, bo udało mi się dwoma i pół [2] kierowcami przestawić cztery pojazdy. Zaczęliśmy galopadę o ósmej rano:

  1. Pandą i Fordem zawieźliśmy Forda do warsztatu, który miał naprawić klimatyzację
  2. Pandą wróciliśmy po kampera
  3. kamperem i Pandą pojechaliśmy do Wesołej, gdzie został kamper na wywczasie
  4. Pandą pojechaliśmy do garażu podziemnego mojej pracy i stamtąd zabraliśmy skuter
  5. jeden kierowca powrócił skuterem do domu
  6. drugi kierowca Pandą powrócił po pracy do domu
  7. trzeci kierowca Pandą pojechał z drugim kierowcą po Forda

Chcecie wiedzieć kto robi korki w tym mieście? Otóż ja. Rozbijając się po nim czterema pojazdami.

Plusy: mam naprawioną klimę, mam pod domem skuter, który ma korzystny czynnik chłodzenia wiatrem.
Minusy: nie mam kampera, musiałam zapłacić za klimę


[1] Bysiek liczył, jak ktoś uważa, że źle, to będzie korekta
[2] te pół kierowcy stąd, bo w punkcie 7 w zasadzie mogłam iść piechotą, ale padało

Pokolenie Z nadchodzi

Gdańsk, stare miasto, największy ceglany kościół w Europie, ulica Plebania szerokości dwóch metrów.
Wlokę się fotografując… Mija mnie dostojny, wyprostowany mężczyzna z wnuczkiem na oko trzyletnim, za rękę. Pan kroczy, wnuczek drepcze.
— Sakramenckie wiatry tu wieją, Eryku — rzecze mężczyzna do młodego człowieka. Rzecze, wygłasza, oznajmia, komunikuje i brzmi to jak exposé, deklaracja niepodległości, manifest PKWN, nie pozostawia miejsca na wątpliwość czy kwestionowanie sakramenckich wiatrów…
— Tak. — odpowiada równie poważnie trzyletni na oko Eryk i zapada poważna, krótka cisza, przerywana powiewami sakramenckich wiatrów. Mężczyzna, którego nie ośmieliłabym się nazwać dziadkiem dumnie kroczy i po tych kilkudziesięciu sekundach dodaje:
— To są, Eryku, wiatry tunelowe, rozumiesz… — bardziej twierdzi niż pyta.
— Tak — odpowiada Eryk.

Jest nadzieja dla ludzkości.
W Eryku.

Gdansk Plabenia

Crazy bike lady na warszawskich ścieżkach

Jeżdżę rowerem. Uparcie.  Jak już wyciągnęłam rower z piwnicy, przypomniałam sobie, jak bardzo to lubię. Wygrzebałam bajerackie ciuchy górskie i jeżdżę niezależnie od pogody. No, powiedzmy, że na razie pogoda nie musi być wystrzałowa, niewielki deszcz zaryzykuję. Sotfshellowe spodnie zmieniły moje życie, bo okład z mokrej dżinsowej bawełny był skrajnie nieprzyjemny. No i poważną, całodniową zlewę chyba jednak załatwię odmownie przy pomocy samochodu, bo ciuchy termiczne to jedno, a zapadane deszczem okulary, to drugie. I nie lubię. Bardzo nie lubię.

Jeżdżenie rowerem po Warszawie to sport ekstremalny. I nie, nie doceniam szalonej ilości ścieżek rowerowych, bo niestety kawałki gdzie ich nie ma są coraz bardziej uciążliwe. I w zasadzie dlaczego (no, DLACZEGO) nie ma ścieżki na Nowym Świecie/Krakowskim Przedmieściu?
Dzisiaj autobus mijał mnie tam w odległości 10 cm (słownie dziesięciu centymetrów). Uwaga, zachodzi przy zakręcie jest (było?) napisane na autobusach. Czy durny kierowca nie może wysiąść i tego przeczytać?

12795331_10153508749676545_6879037983164275074_n

Nie jechałam środkiem, w zasadzie mogę powiedzieć, że jechałam rynsztokiem i przyznam, że trochę się wystraszyłam, a wystraszony rowerzysta w konfrontacji z nacierającym autobusem nie ma za dużych szans. Spisałam numer boczny, rejestrację. Pojechałam dalej z mocnym postanowieniem napisania skargi do MZK. Po czym w identycznej odległości minęły mnie trzy kolejne autobusy. Aha. Znaczy, że kierowcy na Krakowskim są w wojnie z rowerzystami. Trochę mi przykro, bo ja dla odmiany, jak jadę samochodem, to zawsze wpuszczam autobusy, a trochę jestem niewyobrażalnie wkurwiona, bo jechałam bardzo blisko krawężnika, a gnojek naprawdę minął mnie tak, że mikro skręcenie kierownicy wyrzuciłoby mnie albo pod koła albo na krawężnik.

A ścieżki rowerowe? No, jest ich więcej niż 20 lat temu. Ale samochodów jest znacznie więcej, parkingów jest znacznie więcej, a ścieżek — w porównaniu z resztą — skromniutko.
A dodatkowo poprowadzone są w wyjątkowo przemyślany sposób. Ewidentnie ktoś zadbał, żeby ścieżka wiła się możliwie najciekawiej. Nie ma potrzeby prowadzenia ścieżki prosto, lub z jednej strony ulicy. Im częściej przecina jezdnię/chodnik — tym ciekawiej. Rozumiem, że spowalniacze są konsekwentnie wprowadzane dla wszystkich użytkowników dróg.

Na ścieżce są światła. Tu mamy kumulację — po pierwsze powinny jeszcze bardziej urozmaicać podróż, jeśli DDR przecina jezdnię dwupasmową, warto, żeby rowerzysta stał dwa razy przechodząc przez obie nitki. Jeśli nie jedzie prosto i skręcając ma do przejścia jeszcze jedne pasy, wtedy należy światła wyregulować tak, żeby stał na trzech przejściach. Św. Przepustowość  w komunikacji rowerowej nie istnieje. Jeśli kiedykolwiek narzekałam na „czerwoną falę” jadąc samochodem, to idąc lub jadąc rowerem mam szachownicę — czerwone, zielone, czerwone, zielone. Bardzo pomysłowe.

Ścieżek rowerowych jest dużomnóstwo, ale nie bądźmy roszczeniowymi rowerzystami — gdzieś się muszą kończyć. Gdzie? Otóż najlepiej znienacka. Na murku, na łańcuchu odgradzającym ścieżkę od jezdni, na chodniku (przypominam, że nie możemy jechać po chodniku), na pasach (przypominam, na pasach też nie jeździmy), na drodze dwupasmowej. Ach tak, jest na niej ograniczenie do 50. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce płynne włączenie się do ruchu jest bardzo trudne. Co ja mówię płynne — jakiekolwiek.
Po slalomie na ścieżce, po odstaniu swojego na wszystkich możliwych światłach płynność ruchu to coś o czym mogę sobie pomarzyć.

A jak już wylałam frustrację i trochę mi przeszło, to napiszę, że jeżdżenie rowerem jest mimo wszystko cudowne. I naprawdę to lubię.

image

Czas dojazdu z Czerskiej do szpitala na Banacha. Dojazd rowerem nie uwzględnia szachownicy na światłach. Jechałam 24 minuty.

Ten dzień, kiedy twój neurolog jest z ciebie dumny

Wpadasz do gabinetu pani neurolog z płucami w garści, grzecznie przepraszasz za spóźnienie, ale praca zatrzymała, a w ogóle rowerem, myślałaś, że szybciej. A ten rower, to ta zalecana aktywność dla chorych na stwardnienie.
Pani doktor patrzy z aprobatą i wyjaśnia innej pani doktor, niekoniecznie obeznanej z moimi niekonwencjonalnymi metodami rehabilitacji:

— No? Czy ona wygląda na chorą na stwardnienie? Bo ona tak ma, wspina się poza tym. Ale tym rowerem po Warszawie, to niech pani uważa, bo to dopiero jest sport ekstremalny.

Mam wrażenie, że służę jako egzemplarz okazowy i moja własna neurolog jest ze mnie trochę dumna. A mój stan zdrowia to combo — aktywności fizycznej, przebiegu choroby aka genów i dobrze dobranego leczenia, wdrożonego odpowiednio wcześnie.
No, i może trochę może charakteru.

Wychodzę dzierżąc trzy skierowania: na echo serca (w sumie zrobię, skoro wszyscy moi przodkowie po mieczu mieli zawał) i rezonans głowy i szyi. Poprzedni wykazał brak zmian w stosunku do tego sprzed pięciu lat. Trzymajcie kciuki, żeby ten zachował się podobnie.

Rower robi mi dobrze. Na tyle dobrze, że nie chce mi się myśleć nad karkołomnymi przymiotnikami. I na starość mi odbiło. Pojadę jednak w te Tatry.