Zalety pracy małoletnich

Nie miałam przekonania. Praca przyszła do młodego niejako przeze mnie, dzięki Arkadiuszowi Protasiukowi i została. Miałam mieszane uczucia, bo nie mogłam się uwolnić od wizji małych chińskich rączek, a mały zaczynając był silnie nieletni. Po prawie dwóch latach mogę stwierdzić, że była to naprawdę dobra decyzja i każdemu rodzicowi nastolatka polecam wysłanie młodzieży do pracy zarobkowej.

  • małoletni jest w stanie dorobić do kieszonkowego, podczas gdy rodzina nie jest w stanie zapewnić mu kieszonkowego porównywalnego z tym, które mają koledzy ze szkoły (dla zainteresowanych 500 zł, to nie jest wysokie kieszonkowe) i jest konieczne do spełniania podstawowych potrzeb małoletniego (koncerty, imprezy, raz na czas kanapki w Subwayu)
  • jak wojsko nie maszeruje to się nudzi, a małoletni jest częściej w zasięgu rodzicielskiej kontroli. Małoletni i tak siedzi przy komputerze, dobrze jest więc ten czas w pożyteczny sposób zagospodarować
  • małoletni w sposób zorganizowany uczy się dysponować i zarządzać swoimi pieniędzmi, które w przeciwieństwie do pieniędzy rodziców, mają tę cechę, że się kończą. I to odczuwalnie, boleśnie i nieoczekiwanie. Pieniądze rodziców mają to do siebie, że są mentalnym perpetuum mobile.
  • wychowawczych metod przymusu w przypadku prawie pełnoletniego człowieka jest niewiele. Metoda łagodnej perswazji z drobnymi elementami szantażu powoli przestaje być skuteczna, argumentów ad pośladkas nie używam i nie używałam nigdy. A swoją drogą nie mam pomysłu jak mogłabym zastosować przemoc fizyczną i środki przymusu bezpośredniego na człowieku większym ode mnie o dobre dziesięć centymetrów i cięższym o prawie 10 kg. A dziecko mam drobne. Czy zwolennicy bicia dzieci biją je do pełnoletności, niektóre ze stołka, czy z czasem role się odwracają i dzieci zaczynają bić rodziców? Metoda zawsze wydawała mi się ryzykowna.Doskonale sprawdza się więc: jak nie będziesz się uczył i zacznie to być widać na koniec semestru, to nie zgodzę się na pracę. Z powodu o którym wspomniałam na samym początku — działa doskonale, a prawo pracy wymaga, żeby do każdego zlecenia dla nieletniego była dołączona pisemna zgoda prawnego opiekuna.

Początkowe ustalenia warto zacząć od precyzyjnego zdefiniowania pakietu „SYN”. Przykładowo szkoła absolutnie tak, ale prezenty na urodziny dla znajomych — nie. Niezbędna odzież — tak, zabawny tiszert za 30 zł, raz na czas tak, tiszert z Metallicą za 120 zł — nie. Narty — tak, playstation — nie. Wakacje we Francji — tak, wyjazd na Woodstock — nie. Buty na zimę (czytaj glany) — tak, kurtka skórzana — nie. Ekstrasy podlegają negocjacjom i istnieje możliwość częściowego dofinansowania czegoś z czym się nie końca utożsamiam, np. imprezy sylwestrowej.

Metody wychowawcze sprawdza się w praktyce, a to czy były skutecznie będzie można ocenić, jak nasze dzieci będą dorosłe. Po owocach nas poznacie. To, jakie relacje będą nasze dzieci miały ze światem, ludźmi, partnerami, rodziną będzie argumentem za albo przeciw. Do tego przeciw zapewne się nigdy nie przyznamy. Niemniej patrząc na całkiem dużego człowieka, tę metodę mogę spokojnie polecić, sprawdza się. A materiał na którym pracuję nie jest łatwy.

Dramatyczne podwyżki cen leków…

Doprowadza mnie do białej furii labidzenie biedactw, którym podwyższono ceny za leki z 3,20 do 26 zł. Niektórym nawet do 120 zł (ojezu, niemam, niemam!!!111 Laboga).
A ja chciałabym płacić za leki nawet 400 zł miesięcznie. Pewnie dałabym radę z pomocą najbliższej rodziny płacić nawet 1400. Niestety przyszło mi nieść na karku ekskluzywną chorobę wykształconych, białych kobiet z północy. Koszt leczenia — od 3500 zł miesięcznie w górę. Co wy, (…), wiecie o cenach leków?

Krajowy Konsultant ds. Neurologii udał się zapewne na narty, gdyż nie widziałam go walczącego o prawa swoich pacjentów, których nie stać na leczenie.
Całkiem niedawno uchwalono nowe zasady refundowania. Chorzy na stwardnienie rozsiane mało nie wyzdrowieli ze szczęścia klaszcząc w sztywne rączki, bo ustawodawcy zgodzili się (łaskawcy) na refundowanie leków osobom powyżej 40 roku życia. Do tej pory, jeśli przekroczyłeś czterdziestkę, to pozostawało ci zbierać 1% [1], prostytuować się (niezagospodarowany rynek wielbicieli paraplegików) albo czekać spokojnie na wózek (jest refundowany bez ograniczeń wiekowych) i rentę (to się państwu bardziej opłaca niż moje PKB).

Postanowili też wydłużyć czas refundacji z trzech do pięciu lat. Jak wiadomo stwardnienie jako nieuleczalna choroba ma szansę cofnąć się po dwóch latach. Mamy taką ilość polskich kandydatów na świętych, że mogli by się wreszcie zabrać do roboty z tymi cudami. Ułatwiłoby to procesy beatyfikacyjne, usprawniło służbę zdrowia i współpraca ze świętymi jest łatwiejsza niż z NFZem, a skuteczna porównywalnie. O tym, że w cywilizowanym świecie całkiem nieodległej Europy Zachodniej refundują leki „dopóki pomagają”, możemy zapomnieć albo zorganizować jakąś turystykę zdrowotno-matrymonialną.

Tak więc, walczmy o diabetyków, onkologicznych, osoby po transplantacjach. Są efektowni. Umierają. Cukrzyków jest w Polsce 120 razy więcej niż SMowców. To 120 razy więcej wyborców, do tego takich co mają mniejsze trudności z dostaniem się do urny. To, ze bez leczenia umiera się na jedno i drugie nie ma, jak widać, specjalnego znaczenia. Na SM, niestety, umiera się wolniej i w między czasie zalicza nieinwazyjny etap robienia pod siebie. Pampersy są refundowane.

Dla ciekawych małe podsumowanie cen leków:

Avonex – interferon beta 1a produkowany przez firmę Biogen , zaakceptowany w 1996 r.
Podaje się przez zastrzyki domięśniowe jeden raz w tygodniu. Z objawów ubocznych objawy grypo podobne u części przyjmujących. Rzadziej niedokrwistość i podwyższone enzymy wątrobowe. Koszt roczny 10.400 dolarów.

Betaseron – interferon beta 1 b wytwarzany przez firmę Berlex, zaakceptowany od 1993 r. Wstrzykiwanie co drugi dzień podskórnie.
Objawy uboczne grypo podobne występujące po jakimś czasie. Miejscowa reakcja u 5 %, rzadko podwyższone enzymy wątrobowe. Roczny koszt – 12.544 dolarów.

Copaxone – gratilameracetate zaakceptowany od 1996 r., produkowany przez firmę Teva. Wstrzykiwanie codziennie, podskórnie. Uboczne działanie – reakcja miejscowa i rzadko reakcja bezpośrednio po iniekcji występująca jako niepokój, ucisk w klatce piersiowej, krótki oddech i zaczerwienienie co trwa 15-30 min. i potem ustępuje.
Koszt – 11.280 dolarów rocznie.

Rebif – interferon beta 1 a produkowany przez Serono, zaakceptowany w 2002 r.
Podawanie – 3 x w tygodniu w iniekcji podskórnej. Działanie uboczne – objawy pseudogrypowe, objawy w miejscu wstrzyknięcia i rzadziej spotykane nieprawidłowości enzymów wątrobowych i czasami zmniejszenie liczby czerwonych i białych krwinek
Roczny koszt – 13.875 dolarów.

Powyższe leki nie leczą. SM się nie leczy, można tylko trzema metodami powstrzymywać postęp choroby. Pierwsza to powyższe leki, które negocjują z moimi limfocytami T pakt o nieagresji. Druga to sprawność fizyczna, tu szczęśliwie spadam z wysokiego konia, ale zawdzięczam to burzliwej młodości i własnej rodzinie, a nie NFZowi. A trzecia to pilnowanie własnej głowy, żeby nie uznać się za nieuleczalnie chorą kalekę, czyli aktywność zawodowa, normalne życie i nieużalanie się nad sobą. Trzecie jest tanie, ale chyba najtrudniejsze.

[1] Tak korzystając z okazji, jakby ktoś ma ochotę dołożyć mi do pampersa, to tutaj są dane do mojego 1%:
Numer KRS
0000083356

[pole dodatkowe]
Mam Szansę – Anna-Maria Siwińska

Osobom, które mnie poratowały w zeszłym roku — dziękuję. Trzymam się również dzięki Wam.

Biblijny internet

W ramach poświątecznego zapinania spraw pojechaliśmy odebrać zamówione karty darmowego internetu AERO2. Ku mojemu zdziwieniu na blacie biurka leżały startery telefonii W Rodzinie, która kojarzy mi się nie z wąsem Solorza, ale z miłościwie panującym ojcem Rydzykiem.
— Przecież oni padli chyba? — mruczę nieufnie. — Polsat to reaktywował?
— Gdyż nie wzejdzie ziarno, które padnie na skałę — zabuczał głębokim, biblijnym basem młody za moimi plecami, wzbudzając pewną konsternację wśród panienek z okienka i niewiele wyjaśniając.
Niestety wytworzył u mnie trwałe połączenie synaptyczne i z Przypowieścią o siewcy będzie mi się teraz kojarzyła nie tylko sieć „W Rodzinie”, ale też Aero2.

Przedświąteczna gorączka

Moje drugie imię i pseudonim sceniczny to Mrs LastMoment. Nigdy nie zdążam, wszystko robię w absolutnie ostatniej chwili, nigdy nie mam tekstu napisanego w terminie, kupionych prezentów, sprzątniętego lokalu. Znaczy w efekcie mam i jednak życie się toczy utartym torem, ale zazwyczaj wszystko robię w noc poprzedzającą, dzień wcześniej, w ostatni możliwy weekend, jednym słowem w terminie, kiedy osoby rozsądne i zorganizowane delektują się już perfekcyjnie wykończonymi detalami.

Oczywiście na tydzień przed Wigilią nigdy nie mam żadnych prezentów, że nie wspomnę o ich spakowaniu. Często nawet nie mam pomysłu i z obłędem w oczach biegam po zatłoczonych centrach handlowych złorzecząc, że nie mam na tyle zasobów, żeby każdemu kupić porządny, nowy komputer, tablet albo przynajmniej smartfona. Nie wspominając o tym, że nie wyobrażam sobie, że są osoby, które nowego komputera, tabletu albo przynajmniej smartfona wcale nie potrzebują.
Czeka mnie więc dramatyczny, pełen nagłych ataczków paniczki i spektakularnych eksplozji furii przelot przez najbliższe centrum handlowe, gdzie już z zaparkowaniem jest problem, a z każdym krokiem mam bliżej do krawędzi piekielnych czeluści.

W końcu obrażam się na cały świat, kupuję to co potrzebne, drogie i lekko odbiegające od standardu „prezent pod choinkę”. Bo dodatkowo w tym obłędzie nie lubię prezentów dla prezentów. Nie kupuję pamiątek, durnostojek, gipsowych aniołków, książek, które po jednorazowym przeczytaniu zajmą cenne trzy centymetry na półce (od tego mam biblioteki, oprzyj się pokusie wpisywania w gógle site:chomikuj.pl), notesików dla ludzi, którzy jedyne co piszą ręcznie to podpis na potwierdzeniu transakcji z karty kredytowej, pięćdziesiątych rękawiczek, krawatu dla człowieka, który nie ma koszuli, skarpetek dla kogokolwiek i wielu, wielu innych rzeczy, które widywałam w Boże Narodzenie. Wniosek z tego jest taki, że umiem kupować prezenty jedynie najbliższej rodzinie i to nie zawsze. I naprawdę szczerze tego nienawidzę.

Pod koniec ciężkiego dnia, kiedy wreszcie przeorałam się przez stada zakupowiczów, pozyskałam nawet kilka prezentów, zdążyły rozboleć mnie nogi, a mój mózg skurczył się do rozmiarów orzecha włoskiego dotarłam do RTV EURO AGD, czy tak to się pisze. I tu dygresja od dygresji. Wobec wszechobecnej inwazji smartfonów w wielu sklepach nie wolno teraz robić zdjęć. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego, aplikacje porównujące ceny są coraz popularniejsze. Można taki towar sfotografować, porównać i pojechać tam, gdzie taniej. Zakaz fotografowania ma nieco krótkie nogi, bo żeby porównać ceny zdjęcie nie jest potrzebne, zakazu wnoszenia telefonu raczej sobie nie wyobrażam, a już na pewno nie zakazu zapamiętywania modelu i produktu. Przynajmniej nie w tym stuleciu. Efekt wymierny jest taki, że posiadam listę sklepów w których nie kupuję. Na prominentnym miejscu znajduje się Bata, gdzie chciałam kiedyś młodemu kupić wytworne obuwie, a że młody w chodzeniu po sklepach i wybieraniu odzieży, ukontentowania nie znajduje, to ja chodząc pstrykam części garderoby, okazuję w domu i jedziemy, niejako, na gotowe. I tak oto Bata straciła wdzięcznego klienta, bo panienka zrobić zdjęcia nie pozwoliła, a ja w uczuciach, również negatywnych, stała jestem, w kwestii doznanych krzywd pamięć mam jak słonica i więcej tam nie pójdę, trwając w przekonaniu, że jedyne co mogę zrobić, to zagłosować na buty, nomen, omen, nogami. A raczej w tym przypadku brakiem nóg.

Tak więc pod koniec drogi krzyżowej udaliśmy się rodzinnie do EURO, celem sprawdzenia, czy może chcemy nowy telewizor (nie chcemy), czy może są pokrowce na tablecik (nie było) i czy kupiliśmy dobry blender (tak). Przy blenderach młody niepokojąco się ożywił, gdyż przy małym AGD zawsze osypywała się z niego skrystalizowana nuda, wyciągnął telefon i radośnie zabrał się do skanowania QR kodów na mikserach. Symultanicznie, niepokojąco ożywił się ochroniarz i zaczął krzyczeć przez kosze z promocjami:
— Nie wolno robić zdjęć! Nie wolno robić zdjęć!!
Byłam, mimo wszystko, w jakimś życzliwym nastroju i zmilczałam, że owszem wolno, a gwarantuje mi to Konstytucja. Zamiast tego powiedziałam grzecznie i zdumiewająco mało agresywnie:
— On nie robi zdjęć, proszę pana.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!! — upierał się liniowo pan ochroniarz.
— On nie robi zdjęć, proszę pana. — moje opanowanie zaczęło ulatywać.
— Producent zamieścił tu kod. Kod służy do zeskanowania. Producent, czyli państwa klient, za to zapłacił.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!!! — w głosie pana ochroniarza zadźwięczało trudne dzieciństwo.
— Nie robi zdjęć. — z nosa powoli zaczął mi sie wydobywać dym. — Zechce się pan douczyć o tych kodach, bo kompromituje pan pracodawcę.
— Ja jestem douczony!! — okazało się, że pan ochroniarz zna więcej niż jedno zdanie. I postanowił się odgryźć: — Pani jest niedouczona!!!
Tego młodemu było już za wiele, wiele może znieść, ale deprecjonowania własnej matki nie, zwłaszcza, że kod już zeskanował i powoli zaczynał się nudzić. Popatrzył na pana ochroniarza chłodnym, błękitnym spojrzeniem i wycedził:
— Ona jest douczona, proszę pana. I dlatego ona tu kupuje, a pan tu pilnuje.
Ochroniarz dyskusji zaprzestał, sądząc z objawów na dłuższy czas, a ja wyszłam ze sklepu z niejasnym wrażeniem, że ten czas reakcji, poziom bezczelności i trafność oceny sytuacji gdzieś już widziałam. I dlatego lubiłam w głuchej komunie chodzić do sklepów z moim ojcem.

Pomost międzypokoleniowy

— To jest Siwa, moja matka — kurtuazyjnie przedstawia mnie młody licznie zgromadzonej w jego pokoju gawiedzi.
— O! Cześć Siwa! — mówi radośnie serdeczny kolega młodego, który zna mnie od wczesnej podstawówki, wywołując wśród rówieśników lekką panikę.
— Cześć, ja jestem Siwa — mówię bardzo uprzejmie i litościwie dodaję — możecie do mnie mówić proszę pani.

Oś symetrii jest krzywa czyli jeszcze o 11.11

Bojówki zrujnowały Warszawę. Prawica pobiła się z lewicą. Prawicowi bojówkarze starli się z lewakami, do tego z importu. Z prawej strony internetu, w mniej lub bardziej obłąkanych serwisach i platformach blogowych obraz świata jest prosty i nieskomplikowany: owszem kilku kibiców zwaśnionych drużyn się zirytowało i zachowali się niegrzecznie, ale te lewicowe bojówki z Niemiec, co zdemolowały miasto, to naprawdę jest problem, nie dość, że zniszczyli nasze przepiękne święto to wyrywali bruk. W miarę klasyk i norma. Ale jak medialny meinstrim jest w stanie wyprowadzić prostą symetrię albo przynajmniej jakąkolwiek analogię między setkami rozsierdzonych kiboli, którzy faktycznie zdemolowali miasto, a szeroko pojętym lewactwem, to trzeba mieć optyczne wyrównywanie symetrii w oku.

Top Secret

Spróbowałam to sobie poukładać.

Lewackie bojówki ganiały po Nowym Świecie.
True. Ale zdaje się, nic nie zdemolowały i bez specjalnego oporu dały się zdjąć policji. I już o 13:00 słynni Niemcy siedzieli na komendzie. Zresztą wypuszczeni w większości bez zarzutów.

Niemcy zaatakowali grupę rekonstrukcyjną.
True. Jakaś zadyma była. Mam wrażenie, że z obopólną aprobatą. Dramat, przemarsz ekip rekonstrukcyjnych musiał przejść zmienioną trasą, a jeden uczestnik doznał oplucia polskiego munduru przez Niemca. No dobra, to słabe, ale dalej nie ma demolki i agresywnego tłumu.
False. Brak pokrzywdzonych, a jedyna ofiara okazała się trochę naciągana i nie do końca wiarygodna.

Nie wiem jak wygląda pobicie, ale dwóch na jednego, w dodatku z kolbami, to banda łysego.
Za Kontakt24
(tutaj więcej)

Na Placu Konstytucji lewacy pobili się z kibolami.
False. Lewacy stali w rządku, za kordonem policji, a kibole rzucili się na policjantów jeszcze zanim Marsz wyruszył. Nie było bitwy lewaków z kibolami, był szturm kiboli na policję.
Nigdzie w całym internecie, również prawicowym nie ma zdjęcia czy filmu na którym lewacy demontują kostkę Bauma albo z użyciem konkretnych narzędzi tłuką policję, dziennikarzy i szyby wystawowe, samochody i przypadkowych przechodniów. A lewacki prowokator, który strzelił w dziób fotoreportera, poszukiwany przez prawicową blogosferę, okazał się kibicem Legii. Gratulacje, chłopaki, well done.

Gdyby nie było wiecu na Marszałkowskiej kibole by nie zaatakowali.
False. Kibole na swoich forach ustawiali się na pranie „psów” i gdyby tam nie było Kolorowej, poszliby z kamieniami na policję. Tak jak na pl. Na Rozdrożu, gdzie lewaków nie było, a demolka owszem. Zapewne zarówno lewakom, jak i TVN24 się należało, ale dalej mam wrażenie, że gubimy perspektywę, kto tu jest ofiarą.

Blokada legalnej, zgłoszonej manifestacji jest nielegalna.
True. Nikt nie blokował. Na Marszałkowskiej odbył się legalny wiec, który wprawdzie sprzeciw miał okazać, ale zablokował niewiele, bo trasa marszu nie była znana i prawdopodobnie od początku miała prowadzić Waryńskiego, Spacerową, koło prawicowych fetyszy w postaci ambasady Federacji Rosyjskiej i siedziby Uzurpatora Prezydenta Komorowskiego, aż do ich ulubionego Dmowskiego.

Kolorowa Niepodległa zablokowała przemarsz i wyzwoliła agresję kiboli.
False. Nic nie zablokowała, a kibole przyszli wyłącznie, żeby się sprawdzić w boju, jak piszą na swoim forum — przed EURO 2012.

Gdyby nie było Antify kibole by nie atakowali Kolorowej.
False. Przyszliby pobić pedałów.

Odziana na czarno Antifa na peryferiach wiecu Kolorowej tłukła kiboli i stwarzała dysonans kolorystyczny z deklaratywnym.
False. Stałam na tychże peryferiach i to kibole przybiegali tłuc Antifę. I wprawdzie Antifa wcale była nie od tego, to karnie cofała się i pozwalała Policji robić co do niej należało.
True. Mogli się ubrać bardziej kolorowo.

Antifa obroniła Kolorową
False. Kolorową obroniły trzy kordony oddziałów prewencji.

Zatem, jeśli jeszcze raz usłyszę o symetrii, dwóch walczących grupach, walkach lewaków z prawakami, zwalczających się środowiskach, które zdemolowały miasto, to oflaguję się, przykuję albo pójdę coś zablokować. Bo symetrii nie ma.
Kibole przyjechali na Marsz Niepodległości, żeby wywołać burdę. I naprawdę bardzo chciałabym wierzyć, że żaden z organizatorów o tym nie wiedział. Bo na własne uszy słyszałam (chyba) Winnickiego, który przed Marszem opowiadał, że za ochronę Marszu i oprawę pirotechniczną odpowiadają zaprzyjaźnione kluby kibicowskie. Faktycznie, oprawę im zrobili wystrzałową.
Kibole zdemolowali Warszawę.
Kibole rzucali racami i kamieniami w policje i rzucali by w nas, gdyby nie policja.
Kibole pobili policjantów.
Kibole zniszczyli samochody policyjne i wozy transmisyjne.
Kibole tłukli dziennikarzy.
Kibole polowali na ludzi w metrze.

Lewacy opluli mundur i biegając po Nowym Świecie spowodowali konieczność zmiany trasy przemarszu ekip rekonstrukcyjnych. I wzięli udział w zgromadzeniu.

Symetria -1. CDBU.

Mazury. Euro 2012 inspired.

Szczęśliwie Mazury nie wygrały. Zadałam sobie trud i ku zdumieniu hurrapatriotów, pracowicie głosowałam na Amazonkę. A dlaczego? To akurat dosyć proste. Zdumiewa mnie tylko fakt, że w akcję dobicia Mazur włączyli się artyści, politycy i ludzie, na pierwszy rzut oka umiejący wnioskować.

Mazury nie są żadnym cudem, a już na pewno nie większym niż kilkaset tysięcy kilometrów kwadratowych Finlandii, z czego 10% to wody śródlądowe. Mówiąc krótko, dla nas Mazury są cudem, ale przywieziony tu Fin umrze ze śmiechu, że wytrząsamy się nad całkiem zwyczajnym spłachetkiem

Mazury są brzydkie, bo małe. Ponieważ każdy warszawiak chce mieć tu daczę, a prawo budowlane i ustawa o ochronie środowiska, to raczej luźne sugestie niż prawo, Mazury wyglądają, jak wyglądają — są upstrzone paskudnymi latyfundiami tuż przy linii brzegowej.

Mazury są nasze, jeszcze kawałkami dzikie i piękne. Jeśli ogłosimy je cudem przyjedzie tu jeszcze więcej ludzi. Owszem dacze warszawiaków zyskają na wartości jako nieruchomości, stojące na terenie Cudu Natury, ale gdzieś trzeba będzie wybudować hotele dla zagranicznych gości, którzy z całkowicie niezrozumiałych powodów nie chcą mieszkać w wynajętym pokoju u pani Kazi, z dostępem do łazienki gospodyni, gdzie można zwiedzać suszącą się jej zdumiewającą bieliznę, i ciepłą wodą w soboty. Przez godzinę. Ergo na miejscu dacz warszawiaków staną wielkie hotele, które w związku ze wspomnianymi luźnymi sugestiami będą spuszczały ścieki do jezior i dumnie eksponowały pastelowe elewacje i okna z PCV w linii brzegowej. Las jest przereklamowany.

Jak już będziemy mieć te hotele, ewentualnie przekonamy gości zagranicznych, że pokój kątem u pani Kazi ma wartość dodaną jak mieszkanie w rezerwacie Indian, to oni faktycznie przyjadą. I będzie ich dużo. Po lesie przejdą tysiące stóp, na wodę wypłynie tysiące łódek, wyrzucających tysiące śmieci, robiące tysiące kup i odpalające tysiące wzmacniaczy z muzyką. Nie mam raczej fobii społecznej, ale na myśl o tym robi mi się słabo.

Nie chcę, żeby Mazury rozkopano i budowano tam drogi. Co nie znaczy, że drogi by się nie przydały, ale jak zaczniemy, to patrząc na to jakie mamy tradycje budowlane w Polsce, przez następne dziesięć lat wszystkie dojazdy na północ będą nieprzejezdne. A, że przy okazji sołtys wytnie kilka hektarów, żeby powiększyć areał szwagra. Życie. W Polsce.

Jednym słowem — wszystkie osoby, które zagłosowały przeciwko Mazurom, uratowały nam przepiękny kawałek kraju. Dziękujemy.

Wspominałam kiedyś, że jestem osobą palącą?

Z nikotyną zapoznałam się jako dziecko napoczęte. Wszyscy palili, a moja matka nie uważała palenia za coś nagannego. I jak widać słusznie, bo urodziłam się kompletna i o czasie. A jeśli niekompletna , to powiązanie tego z paleniem mojej matki jest naprawdę odległe.

Palić zaczęłam przeddzień osiemnastych urodzin. Kiedyś sobie obiecałam, że napiję się alkoholu i zapalę zanim mi będzie oficjalnie wolno. Teraz to brzmi trochę śmiesznie, ale faktycznie rosłam w środowisku, które bez wysiłku pozwoliło mi dotrwać do osiemnastego roku życia we względnej abstynencji. Mnie nie ciągnęło, okazji nie było. Robiłam wystarczającą ilość głupich rzeczy, żeby nie musieć sobie protezować dorosłości. Dodatkowo były to czasy nieco heroiczne i co chwila w mojej okolicy pojawiała się jakaś nawiedzona jednostka namawiająca mnie do podpisania „Krucjaty wyzwolenia człowieka”. Polegało to na uroczystym ślubowaniu przed Panem Bogiem abstynencji. No, co to, to nie. Pić palić i robić innych rzeczy na Pe nie planowałam, ale podpisywać (też na pe) nic nie miałam zamiaru. Pewnie gdzieś mi się kołatały rozmowy styropianowych dorosłych w razie czego NIC nie podpisuj. W wyniku tego wstrętu do podpisywania teraz jestem starą panną, a ćwierć wieku temu miałam w otoczeniu pobożnych równieśników nie całkiem zasłużoną opinię ochleja i buntownika. Nigdy potem zdobycie tak ugruntowanej złej opinii nie było tak proste.

Dzień przed osiemnastymi urodzinami, wieczorem przypomniałam sobie o mojej obietnicy i poleciałam do własnej matki z kategorycznym żądaniem papierosa.

Moja matka wbudowała nikotynę i substancje smoliste w metabolizm i mija już 55 lat jak jara paczkę dziennie. Niezły wynik, naprawdę. Matka papierosa dała, niestety za słabego, mentolowego Zefira (pamięta to ktoś?), a mnie się spodobało.

Dzieci matek narkomanek rodzą się na głodzie, dzieci alkoholiczek (pomijając FAS) uzależnione od alkoholu, są wszelkie podstawy, by sądzić, że dzieci palaczek rodzą się uzależnione od nikotyny. Albo z niezwykłą łatwością uzależniania się. W każdym razie od tego pierwszego wieczornego zefirka paliłam nałogowo. Dość szybko doszłam do dziennej normy dwudziestu sztuk dziennie, w sytuacjach kryzysowo-imprezowych dobijając do czterdziestu.

I tak dwanaście lat, Wysoki Sądzie, aż założyłam się z hipotetycznym panem Bogiem. Wierząca specjalnie nie jestem, ale stawka była wysoka — rzuciłam na szalę to co było najtrudniejsze i przegrałam. Zaczęło się rzucanie palenia. Gumą nicorette, plastikową atrapą papierosa, miętową gumą do żucia, plastrami z nikotyną… Męczyłam się jak potępieniec. Przerobiłam wszystkie etapy zespołu odstawienia, od bolących mięśni do drobnych ataków furii i depresyjki. Żułam tę nicorette chyba z rok, aż postanowiłam zmienić samochód. Wyszło mi z obliczeń, że na gumę wydaję mniej więcej tyle ile będę spłacała pożyczkę pracowniczą w zakładzie i po roku rzuciłam gumę. Przy pomocy fioletowej Fiesty. Zresztą lubiłyśmy się i jeździłam nią długo. To była dobra inwestycja i celowo używam rodzaju żeńskiego, bo Fiśka, jak żaden inny z moich samochodów, była kobietą.

Całe to rzucanie odbyło się chyba jedenaście czy dwanaście lat temu. Gubię się już we własnym życiorysie, a szukać mi się nie chce. Na tyle dawno, że młody moje palenie pamięta, ale mnie z papierosem już nie. Może to i dobrze, bo oczywiście ja w ciąży też paliłam, a młody był chyba najlepiej okadzonym niemowlakiem w dziejach. Uprzedziłam go tylko, żeby po moim przykrym doświadczeniu liczył się z tym, że po wypaleniu pierwszego papierosa będzie palił nałogowo, a rzucanie boli.

Rzucałam raz. Matka mówi, że jak wszystko, to też mam po Furerze. On też z prawie dwóch paczek dziennie za pierwszym strzałem zszedł do zera. Więc rzuciłam. Po pewnym czasie przestało mi brakować papierosa jak prowadzę, jak siedzę przy komputerze, jak piję kawę, jak czekam na pociąg, jak czytam gazetę, jak prowadzę dyskusje, jak się cieszę i jak się martwię. Przestałam się budzić z trampkiem w ustach, a dużo później przestałam się budzić z trudno opanowywalną chęcią zapalenia. Bo ja lubiłam palić. Nie przeszkadzał mi zapach ubrań i książek przesiąkniętych dymem. Nie przeszkadzało mi, że muszę wychodzić co jakiś czas z dziwnych miejsc w inne, bardziej śmierdzące miejsca. Nie przeszkadzały mi marznące paluszki, braki finansowe łatane kiepskimi papierosami.

No więc, nie palę. To ogromna przyjemność pisać sobie na własnych śmieciach i móc bezkarnie zaczynać zdanie od więc. Więc, nie palę. Nie palę już naprawdę długo. Tyle, że nie palę fizycznie, a psychicznie zostałam osobą palącą. Nie pasuje mi bycie nudną, porządną, niepalącą pindzią, więc widzę się z papierosem, jestem palaczem i z palaczami się identyfikuję. Tylko nie palę. Coś jak anonimowy alkoholik. Nazywam się Anna-Maria i jestem palaczem. Wącham papierosy, najchętniej Camele, na imprezach łażę z niezapalonym papierosem w ręku. I tęsknię. Co jakiś czas przypominam sobie, że może ten zakład już nie obowiązuje i mogę zacząć palić. I pewnie gdybym sobie nie obiecała, już dawno bym zapaliła, ale jakaś słowna jestem…

A w słoneczne popołudnia na tarasie, nad kubkiem kawy, szczególnie jesienią, kiedy chmurki i humorki, kiedy jestem głodna i kiedy się najem po łuk brwiowy dobrych rzeczy, na dworcach pachnących szóstą rano, w biegu między dwoma punktami życia, gdzieś na dnie płuc, mam ochotę całą przeponą, całą sobą zaciągnąć się mocnym papierosem.

I jeszcze kiedyś to zrobię.

Dzień polarny i my

Dawno temu wymyśliłam rytm roczny. W skrócie chodzi o to, że w zależności od szerokości geograficznej i klimatu mamy różne aktywności dzienne i roczne. Na południu się pracuje krócej w ciągu dnia, a za to przez cały rok, na północy cały dzień, ale za to zimą się odpoczywa. Znaczy pracowało i odpoczywało, jak nie było prądu elektrycznego, globalizacji, korporacji i openspejsa.
Niestety złośliwy los kazał mi żyć w klimacie umiarkowanym, parać się pracą (szumne słowo) umysłową i ogólnie mieć pecha, a o openspejsie kiedyś napiszę.

Słońce zachodzi o 23:30, wschodzi o 2:30. W międzyczasie panuje coś dziwnego, co w naszym klimacie można porównać ze światłem tuż przed burzą. Daje to zupełnie inne niż u nas kolory, długie cienie, oświetlone słońcem północne ściany i niesamowitą ostrość widzenia. No i, nie ukrywajmy, lekką korbę.

Rozszerzyłam rozważania o rytmach życia, w miarę zwiedzania krajów północnych, którym zawsze współczułam grobowych ciemności zimą (podobno wcale nie są grobowe), a zupełnie nie zdawałam sobie sprawy jakim przecudownym odlotem jest dzień polarny. Widno, phi. Wszyscy wiemy — jest zima, pani kierowniczko, to musi być zimno, dzień polarny, to jest widno. Wszyscy wiemy, że światło na ludzi działa (jego brak też działa, a jakże, tu serdeczne pozdrowienia dla wszystkich miłośników zasłaniania okien). Ale jak działa, to już dowiadujemy się na miejscu. Z pewnym drżeniem wwoziłam dwoje ADHDowców za koło podbiegunowe. I przeżyłam miłe zaskoczenie, bo owszem lekkiej korbusi dostaliśmy, ale okazała się konstruktywną, całkiem łagodną (dziesięć godzin za kierownicą, to ja panie, tak, o — pyk), nie porównywalną nawet z przykrym doświadczeniem zażycia Gripexu, kiedy to o mało się nie zabiłam o poduszkę. Tu dobra rada — jeśli w zasięgu macie dziecko z ADHD, że o dorosłym nie wspomnę — nigdy, przenigdy, nie dawajcie mu nic z pseudoefedryną, bo będziecie mieć na pokładzie trudną do opanowania tchórzofretkę na sterydach.
Co ciekawsze, dużo gorzej bombardowanie fotonami zniosły nasze lokalne normalsy, bo taki na przykład Petruchio, to sypiać przestał i o czwartej rano entuzjastycznie usiłował mnie namówić na spacer połączony z robieniem zdjęć. Ja na bezsenność nie cierpię. Jak każdy człowiek o sumieniu spokojnym, sypiam dobrze, niezależnie od okoliczności. No, tyle, że na dalekiej północy sypiam w szaliku na głowie, a odruchu zasypiania z łokciem na twarzy pozbyłam się dopiero dwa tygodnie po powrocie. Petruchio człowiek na co dzień nadzwyczaj spokojny i opanowany, okazał się całkiem bezradny w obliczu szalejącej, doświetlonej szyszynki i dwójki wyśmiewających go ADHDowców, w opanowywaniu szalejącego organizmu wyćwiczonych do perfekcji.

Tak więc za kilka miesięcy ponuractwa, mieszkańcy dalekiej północy dostają kilka miesięcy ze światłem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, niczym nie stymulowane odloty i możliwość czytania w łóżku do północy, bez konieczności zapalania światła. A ponieważ zima polarna nie odbiega kolorytem od przeciętnego grudniowego dnia w Warszawie, tylko mają śnieg, opony z kolcami i mogą w mieście jeździć na łańcuchach, klimat umiarkowany poczytuję za skrajną niesprawiedliwość.

W muzeum Wikingów w Borge na Lofotach spotkałam archeologa, który znalazł sobie pracę idealną. Całe lato mieszka w namiocie, hoduje ziółka i prowadzi badania naukowe. Nie przeszkadzają mu defilujące tłumy turystów, w przymuzealnym ogródeczku sieje czosnek, u lokalnego rzeźnika kupuje świeże serce owcy i spędza całe dnie piekąc owe serce na sposób wikiński. Oczywiście całość dokumentuje drugi naukowiec, a serce pod koniec dnia zjadają. Żeby badania nad zwyczajami żywieniowymi Wikingów były wiarygodne, całość powtarzają. Drugi naukowiec w przerwach robi szydełkiem bereciki i szyje skórzane papucie, w których obaj chodzą.

Żebym tego nie zobaczyła na własne oczy, to myślałabym, że ja w tym internecie, to mam najlepszą zabawę na świecie. Ale jednak nie, są ludzie, którzy w pracy potrafią się bawić jeszcze lepiej. Bo za jedzenie serc owcy, w dzień polarny w miłym plenerze, panowie dostają uczciwą pensję norweskiego (nie polskiego) naukowca i przyczyniają się do poznania zwyczajów przodków. Oparłam się pokusie zostania tam na zawsze, chociaż perspektywa suszenia dorsza wydała mi się bardzo kusząca… I im dłużej siedzę w ołpenspejsie przy zasłoniętych oknach, tym częściej o tym myślę.

Bracia Słowianie

— Nie mam kajaka, samolotu, konika… — marudziłam za kierownicą, mijając samochody ciągnące bardzo dziwne rzeczy, tak dziwne, ze wypchany żywnością na cztery tygodnie kamper wydawał się zupełnie zwyczajny.
Mój niezawodny nos kazał mi zjechać z trasy, wjechać w ulicę wzdłuż nabrzeża, na której z trudem się zmieściłam, tylko po to, żeby nadłożyć 3 km, a na końcu trasy dojechać do bazy okrętów Bundesmarine. A potem znalazłam się w kraju z językiem, przy którym niemiecki wydał się znajomy i przyjazny. Dziwni Holendrzy mijający nas po drodze okazali się Duńczykami i rodzinapatologiczna znalazła się w kraju „Wszystko czerwone”. Przez Joannę Chmielewską Dania nigdy nie będzie normalna. A przez Hillerod przejechałam tak dla zasady.

Im dalej w las tym więcej drzew, co może nie jest prawdziwym zdaniem, jak się jedzie na daleką północ, gdzie rośnie głównie chrobotek reniferowy. Ale lingwistycznie Norwegia okazała się niesamowitą mieszaniną niemieckiego, angielskiego i holenderskiego. Szczęśliwie wszyscy poniżej pięćdziesiątego roku życia mówili po angielsku, a słysząc obcy język, nawet między sobą płynnie przechodzili na lingua franca. Mam podejrzenie, że jest to kwestia metod uczenia, niewydolności systemu szkolnego, a nie słowiańskiego matołectwa, bo nie wierzę, że potomkowie amatorów zgniłego dorsza są jacyś zdolniejsi niż potomkowie naszej husarii. Tyle, że dorsze po angielsku płynnie, a husaria w mniejszym stopniu.

Nie dawałam się lingwistycznie zaskakiwać. Dałam radę w Szwecji, Norwegii. Pokonała mnie dopiero Finlandia, gdzie musiałam panią zza kasy wywlec, żeby mi pokazała gdzie stoi mleko. I dobrze, że wywlekłam, bo złapałam się za jakiś kefir, a w kartony z płynem gapiłam się naprawdę długo.

Słowianie to bracia i chętnie podtrzymują kontakty. Z Czechami dogadywałam się bez problemu i z minimalną koniecznością sztukowania się angielskim. Schody zaczęły się, kiedy do naszej dzielnej załogi podszedł miły pan ze złotym zębem na froncie i zapytał:
— Wy gawaritie pa ruski?
— Niemnoszka! — odpowiedziałam radośnie, ponieważ znam luźno wybrane słowa, a do pozostałych doklejam rosyjskie końcówki i elegancko zaciągam z suwalska.
— Nas uczyli w szkole, jak my byli druzja! — poinformowałam gorliwie Rosjanina, nieco stropionego moją odmianą rosyjskiego.
Przytomny Petruchio, który najwyraźniej uważał na lekcjach i jakoś mu lepiej szło, przechwycił zagubiona ofiarę, nie pozwalając mi nacieszyć się umiejętnościami komunikacyjnymi, które najlepiej oddaje zdanie „pa paliach wrony łażut i kraczut”.
Udzielił panu wyczerpujących informacji na temat promów z Moskenses i sposobów płatności i prawie nie dopuścił mnie do głosu. Gdzie prawie jest kluczowe.
Rozstaliśmy się życzliwie i w przyjaźni, tylko Petruchio był jakiś nieswój i zadumany, patrzył na mnie bardziej krytycznie niż zwykle i, chyba pod wpływem mojej ogłuszającej elokwencji, zapytał:
— Ale dlaczego zapytałaś go czy ma kredytowy kartofelek?
Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie, wydawało mi się tylko, że kartoszka lepiej pasuje niż kartinka, i nie chciałam wyjść na głupka pytając człowieka o kredytowy obrazek.
No to mi faktycznie, świetnie wyszło.

Psychopaci i wrażliwcy

Mój wegetarianizm nie jest taki całkiem bez sensu*. Nigdy w życiu nie męczyłam żywego stworzenia, nie wyrywałam muchom skrzydełek, nie topiłam mrówek, nie obcinałam osom odwłoków. Kwestię dwunożnych hominidów pozostawię otwartą, bo tutaj chyba taka całkiem bez skazy nie jestem, bo zdarzyło się odwinąć w afekcie na odlew, co pozostawię wątkiem nierozwiniętym.
Tak więc dżinistą nie jestem, ale jedyne stworzenia, które świadomie uśmierciłam, to komary i pająki. I to też te mniejsze, bo większe łapię w szklankę i wynoszę. Raz w życiu przejechałam szczura. Więcej grzechów nie pamiętam, z zabijaniem nie jest u mnie najlepiej, bo wbrew pozorom wrażliwa i delikatna jestem. (Dobra, też się roześmiałam).
Jako osoba wrażliwa na miękkie futerka mruczących ssaków posiadam dwa koty. Koty są miłe. KOTY SĄ MIŁE. O ile nie jest się ptakiem albo gryzoniem, o czym co jakiś czas boleśnie się przekonuję. Zazwyczaj nocą albo o świcie.

Tym razem była noc. Głucha i burzliwa, południe kraju pod wodzą TVN24 ogłosiło Armaggedon, a za oknem przelatywały drobne przedmioty. Niestety nie przelatywały małe zwierzęta gospodarskie, bo te najpierw udały, że się boją burzy, potem udały na zewnątrz. A potem się zaczęło…
Pod fotelem w stołowym**, na dywanie zamiast kota znalazłam zmasakrowaną srokę. Sroka ptaszysko duże. Nie mam pomysłu jak moim ślicznym, domowym kotkom udało się w nocy, w wicher i deszcz, tę srokę złapać, solidnie wytarmosić i wnieść przez lufcik do domu. Ale im się udało.

Niestety sroka nie została wytarmoszona na śmierć i kiedy ją znalazłam dogorywała pod moim fotelem. W stołowym. I tu zaczął się problem, gdyż ptaszyna, jako żywo (a to naprawdę nie jest najlepsze określenie), robiła wrażenie, że skrócenie jej cierpień jest jedynym humanitarnym posunięciem, w sytuacji zastanej pod fotelem. Antenatka zaoferowała się do wyniesienia i zakopania sroki, ale martwej. Młody, wytypowany w funkcji płci do ostatecznego rozwiązania kwestii sroki pod fotelem dostał wyraźnego ataku paniczki i poinformował nas, że za późno, żeby teraz został psychopatą i odmawia. A ja się zaoferowałam, że jedyny sposób w jaki mogę cokolwiek życia pozbawić, to przejechanie samochodem, ale ktoś mi musi ofiarę pod koło włożyć. Chętnych nie było.
Uznaliśmy, że musimy zasięgnąć pomocy specjalisty. Wspólnym, niemałym wysiłkiem, zapakowaliśmy srokę w karton i z pojechaliśmy do najbliższej kliniki weterynaryjnej. Tam dowiedzieliśmy się, że azyl dla ptaków działa przy warszawskim ZOO, ale temu konkretnemu ptaku to raczej spokój wieczny i azyl u Pana naszego i ptasiego już pozostał. Pożyczyłam od młodego dychę, zapłaciłam 20 zł za skrócenie ptakowi cierpień i odjechałam w dżdżystą noc, pozostawiając panią weterynarz w lekkiej zadumie nad złożonością świata, który wydaje osoby niezdolne do wyrzucenia dogorywającej sroki na najbliższym trawniku.

W domu spektakularnie obraziłam się na koty, przysięgłam kupować im tańszą karmę i podziękowałam miłościwej Bogini, że psychopaty wprawdzie nie wychowałam, ale za to mam z kim w środku nocy jeździć do weterynarza i drobne kwoty pożyczać.

* Uprasza się o nie podejmowanie dyskusji na temat krzywdy, jaką ponoszą krowy w wyniku mojego picia mleka, bo wiem. Różnica jest ilościowa, a nie jakościowa.
* * Ach, gdzie te czasy kiedy antenatka wzdychała z oburzeniem „nie chcesz powiedzieć, że będziemy mieć teraz serwer w STOŁOWYM„. Teraz wifi z ruterka lata po całej chałupie.

Zaburzenia rytmu

Zaburzenia rytmu dobowego są uciązliwe. Doba ma mieć dzień i noc. Porę spania i pore działania. Mamy fotodepresje, zaburzenia funcjonowania, potrzebę doświetlania się.
Widać to na tych za kręgiem podbiegunowym — nie widomo co jest bardziej szkodliwe, noc polarna, czy polarny dzień.

I tak kolejną zimą przyszło mi do głowy, że jakiś powód tego, że połowa nowoczesnego społeczeństwa ma depresję, druga połowa się do tego nie przyznaje, a trzecia połowa jeszcze o tym nie wiem musi być jakieś zaburzenie bardziej globalne. I zaczęłam patrzeć co się dzieje dookoła.

Kultury łowieckie — pólnocne w lecie latają na foki, a zima siedzą w igloo chędożąc skosne małżonki, swoje i sąsiadów. Podobnie było w staropolszczyźnie — latem chodziło się na łów, a inni orać i żąć, a zimą siedzieli w chałupach, śpiewali pobożne pieśni, raz na czas wyszli siana dorzucić.
Generalnie rytm dobowy był zależny od pory roku i zmieniał się sinusoidalnie od największej aktywnosci latem, od świtu do zmierzchu, do praktycznego wygaszenia aktywnosci zimą. Trudno się z resztą dziwić, bo zwyczajnie było ciemno.
W krainach południowych wegetacja trwa cały rok. I południowcy, a szczególnie Afrykanie mają opinię „leniwych”. Włosi i Hiszpanie w czasie sjesty nie podniosą się nawet hajby było trzęsienie ziemi. Pracują cały rok, bez wyciszenia zimowego, ale mniej aktywnie niż ci z północy i z większymi przerwami.
Nie liczyłam, ale stawiam hipotezę, że ilość efektywnie przepracowanych godzin, tak 500 lat temu była zbliżona.

A teraz? Mamy 8 godzinny dzień pracy. W optymalnym wariancie. W nieoptymalnym 12-16. Mamy 26 dni urlopu. To daje nam (licząc średnio dzień pracy jako 10 godzin, a ilość dni roboaczych z gógli) 2500 godzin pracy rocznie niezależnie od szerokości geograficznej. Jeśli mamy wbudowany biologicznie zegar dobowy, szansa, że mamy wbudowany zegar roczny jest wcale niemała. Nasze depresje i neurozy wynikają z permanentnego gwałcenia rytmu rocznego. Jesteśmy obciążeni pracą cały dzień — od świtu do zmierzchu, a nie dano nam zimowego okresu wyciszenia. Nie mamy sjesty, ani nie możemy połozyć się pod drzewem jak się nam znudzi orka na polu tapioki. I jestesmy społeczeństwem sfrustrowanych neurotyków z depresją.

Co śmieszniejsze pewnie dałoby się zrobić badania, które dowiodłyby prawdziwości tej tezy. Tyle, że musiałby być skoordynowane na wszystkich kontynentach i obejmować testy medyczne, psychologiczne i socjologiczne.

Chetnie się zgłaszam na ochotnika jako obiekt testowy S.I.W.A, strefa umiarkowana, aktywność letnia, pasywność zimowa.

Jeśli za sto lat ktoś sobie o tym przypomni, pamietajcie, że byłam pierwsza.