Nie przychodź chory do pracy

Naprawdę nie przychodź. Nawet jeśli wziąłeś cztery gripexy i jesteś naprany efedryną jak gimnazjalista po imprezie. Po prostu zostań w domu. Na pewno masz jakieś książki do przeczytania, seriale do obejrzenia, kocyk taki miękki i kot też tęskni.

Mamy sezon, jest zima, to musi być zimno, a przy okazji mamy katary, kaszle, infekcje wirusowe, anginy, grypy i ogólnie stanowimy dla siebie nawzajem zagrożenie biologiczne. Ale dla niektórych bardziej.

Kto może być szczególnie narażony? 

Taksówkarz i sprzedawczyni w ulubionym sklepie. Rodzice maluchów, szczególnie tych z problemami zdrowotnymi, wcześniaków i chorych. Obok Ciebie w open space może siedzieć koleżanka w ciąży. Może nawet jeszcze nie wiedzieć, że jest w ciąży, a stara się o nią od lat. I ostatnie co jej się w tej chwili przyda to Twoje wirusy. Każdy. Twój kolega z pracy, który leczy się na którąś z tych dziwnych autoimmunologicznych chorób. Pani w autobusie, ta taka blada. Może ta chuda z sąsiedniego pokoju, z która omawiasz najnowszy projekt, ma rodziców w takim wieku, że jeśli przyniesie im Twoją infekcję to umrą na zapalenie płuc. Może ten pyzaty z sąsiedniego biurka ma dziecko po chemioterapii. Może ta gadatliwa, z którą omawiasz ostatni projekt ma męża po przeszczepie nerki.

Oni wszyscy nie mogą zachorować. Jeśli ich zarazisz swoim “nie jestem chory”, może to mieć dla nich skutki znacznie poważniejsze niż dla Ciebie. I nie mów proszę, że ten gruźliczy kaszel, to alergia.

To nie są poważne choroby

Leci z nosa, boli gardło. Dzień jak co dzień jesienią, kiedy za oknem ciemno i błoto. Czasem trochę bardziej leci i boli, a dodatkowo boli głowa i masz lekki stan podgorączkowy. Zaraz przejdzie, nic poważnego. Dla zdrowego. Prawdopodobnie się z tego wygrzebiesz w trzy dni, najpóźniej w tydzień. Rozchodzisz. Dopóki się tego nie zabagni, nie ma sensu brać antybiotyków, bo to wirusy, a nie bakterie. Kłopot w tym, że zarażasz. Zawsze.

Katar leczony trwa tydzień, a nieleczony siedem dni. U zdrowego człowieka, ze sprawnym układem odpornościowym. U tych z osłabioną odpornością leczony trwa trzy tygodnie, a nieleczony trzy miesiące. I lubi się powikłać. Powikłania Twojej niewinnej grypki u osoby z obniżoną odpornością, to zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, zapalenie zatok, zapalenie mięśnia sercowego i osierdzia, zapalenie mózgu i opon mózgowo rdzeniowych. Brzmi kiepsko? Jest kiepskie. Czasami nawet śmiertelne. Starsza pani, którą spotykasz w windzie i świeżo urodzony synek kolegi mogą na to umrzeć.

Kilka pytań i szybkie odpowiedzi

Jesteś niezastąpiony? Nie. 

Naprawdę nikt nie jest niezastąpiony, dasz radę. Może umiesz pracować zdalnie? Zresztą pracoholizm jest szkodliwy też dla Ciebie, daj sobie prawo do chorowania. 

Nie stać cię na zwolnienie? Nie.

Być może tych, których właśnie pozarażałeś, nie stać bardziej niż Ciebie. A chorowali będą  dłużej. Zazwyczaj osłabiona odpornośc idzie w parze z jakąś poważniejszą dolegliwością. Poważniejsze dolegliwości mają to do siebie, że są bardzo drogie.

Nie przysługuje mi zwolnienie.

Tu mnie masz, bo nic mnie tak nie wkurza jak wykorzystywanie pracowników na tzw. śmieciówkach. Możesz z zemsty zainfekować całe biuro, ale może spróbuj szefowi powiedzieć, że trzy dni Twojej nieobecności vs zaraza w całej firmie, wybór należy do niego.

Doceniam Wasze poświęcenie, chęć do pracy z katarem, kaszlem i gorączką, ale bądźcie empatyczni, pomyślcie o innych i weźcie L4, kilka dni urlopu, chorujcie w domu. Wasze kilka dni nikogo nie uratuje, prawdopodobnie świat się nie zawali podczas waszej nieobecności, wasza zakatarzona wydajność i tak jest na pół gwizdka, więc premii nie będzie. Dla Was to kilka dni, dla nas to coś znacznie poważniejszego.

Dobrą metodą ochrony jest zaszczepienie się

Twoje. Zdrowego. Chorzy, słabi, ci z osłabioną odpornością, nie mogą się szczepić. Dla nich jedyną szansą jest odpornośc zbiorowa, czyli Twoja i innych dookoła. Szczepić się ich nie da, leczy się trudno, jedyną szansą jest nie zachorować. Pomóż im w tym.

I proszę — nie przychodź chory do pracy.
Dziękuję za pamięć, do niezobaczenia przy najbliższym katarze.

Nadchodzi sezon katarków…

… pozwolę sobie wyemitować moją frustrację.

Szanowni moi współpracownicy, towarzysze doli i niedoli, współużytkownicy korporacyjnej klimatyzacji.

Zwracam się do Was z gorącym apelem/prośbą — jesteście chorzy? Siedźcie w domu. Doceniam Wasze poświęcenie, chęć do pracy z katarem, kaszlem i gorączką, ale bądźcie uprzejmi, empatyczni, pomyślcie o innych i weźcie L4, kilka dni urlopu, chorujcie w domu. Wasze kilka dni nikogo w korporacji nie uratuje, prawdopodobnie świat się nie zawali podczas waszej nieobecności, wasza wydajność i tak jest na pół gwizdka, więc zasłużonej premii i tak nie będzie. Dla Was to kilka dni, dla mnie to coś znacznie poważniejszego.

I nie mów proszę, że ten gruźliczy kaszel, to alergia.

Mam leczone SM i chemicznie obniżoną odporność. Katar, który u Was trwa leczony trwa tydzień, a nie leczony siedem dni, u mnie trwa miesiąc i zazwyczaj kończy się poważnymi powikłaniami, nie tylko od strony układu oddechowego, to da się wytrzymać, ale również neurologicznymi. A to wiąże się ze szpitalem, kroplówkami, sterydami i innymi przykrościami.

Przez jeden głupi katar nie wyląduję na wózku, to tak nie działa. Ale imię Wasze milijon, a ja każdy katar od Was złapię, każdy katar przechoruję i każda infekcja ugryzie mój układ nerwowy, który niemałym trudem moim i lekarzy, niemałymi nakładami finansowymi, pracowicie odbudowuję. Nie widać? To dobrze, tak ma być.

Uwierzcie, łatwiej Wam wziąć tydzień zwolnienia lekarskiego, niż mnie brać zwolnienie za każdym razem jak ktoś z Was choruje. Dlatego następnym razem, kiedy chorzy będziecie się pakować do pracy, pomyślcie, że być może w pomieszczeniu w którym pracujecie, w openspace, w zasięgu klimatyzacji nad którą właśnie kaszlecie, siedzi ktoś, dla którego Twoje poświęcenie dla pracodawcy ma zupełnie inny wymiar. I całkiem tego nie widać.

Proszę — nie przychodź chory do pracy.

Dziękuję za pamięć, do niezobaczenia przy najbliższym katarze.

ams

Z pamiętnika okularnika

Szłam dzisiaj przez firmę bez okularów, bo jechałam w przeciwsłonecznych i kontrast mnie zaskoczył. Normalne okulary miałam w torbie pod stertą rzeczy i dokopanie się do nich w normalnych warunkach oświetleniowych bywa problematyczne. Czarny futerał w czarnej torbie, wśród czarnych rzeczy, przykryty czarną marynarką. Nietrywialne. A co dopiero po przejechaniu skuterem dziesięciu kilometrów pod słońce.

Udało mi się bez strat w ludziach przejść przez stołówkę. Nawet nie potknęłam się na schodach. Zaczęłam być z siebie dumna, acz było mi nieco nieswojo.
Dotarłam do biurka i tamże stwierdziłam, że coś jest dalece nie w porządku. Przyoblekając normalne okulary zastanowiłam się, czemu mam poczucie, że zrobiłam coś niestosownego i szaleńczo odważnego.

Otóż idąc przez miejsce publiczne bez okularów miałam wrażenie, że idę niekompletnie ubrana. A wręcz rozebrana…
Pogłaskałam mojego wewnętrznego psa Pawłowa, bez specjalnych nadziei, że po tylu latach stworzenie załapie, że bez okularów można robić coś poza kąpielą i spaniem.

Dzień polarny i my

Dawno temu wymyśliłam rytm roczny. W skrócie chodzi o to, że w zależności od szerokości geograficznej i klimatu mamy różne aktywności dzienne i roczne. Na południu się pracuje krócej w ciągu dnia, a za to przez cały rok, na północy cały dzień, ale za to zimą się odpoczywa. Znaczy pracowało i odpoczywało, jak nie było prądu elektrycznego, globalizacji, korporacji i openspejsa.
Niestety złośliwy los kazał mi żyć w klimacie umiarkowanym, parać się pracą (szumne słowo) umysłową i ogólnie mieć pecha, a o openspejsie kiedyś napiszę.

Słońce zachodzi o 23:30, wschodzi o 2:30. W międzyczasie panuje coś dziwnego, co w naszym klimacie można porównać ze światłem tuż przed burzą. Daje to zupełnie inne niż u nas kolory, długie cienie, oświetlone słońcem północne ściany i niesamowitą ostrość widzenia. No i, nie ukrywajmy, lekką korbę.

Rozszerzyłam rozważania o rytmach życia, w miarę zwiedzania krajów północnych, którym zawsze współczułam grobowych ciemności zimą (podobno wcale nie są grobowe), a zupełnie nie zdawałam sobie sprawy jakim przecudownym odlotem jest dzień polarny. Widno, phi. Wszyscy wiemy — jest zima, pani kierowniczko, to musi być zimno, dzień polarny, to jest widno. Wszyscy wiemy, że światło na ludzi działa (jego brak też działa, a jakże, tu serdeczne pozdrowienia dla wszystkich miłośników zasłaniania okien). Ale jak działa, to już dowiadujemy się na miejscu. Z pewnym drżeniem wwoziłam dwoje ADHDowców za koło podbiegunowe. I przeżyłam miłe zaskoczenie, bo owszem lekkiej korbusi dostaliśmy, ale okazała się konstruktywną, całkiem łagodną (dziesięć godzin za kierownicą, to ja panie, tak, o — pyk), nie porównywalną nawet z przykrym doświadczeniem zażycia Gripexu, kiedy to o mało się nie zabiłam o poduszkę. Tu dobra rada — jeśli w zasięgu macie dziecko z ADHD, że o dorosłym nie wspomnę — nigdy, przenigdy, nie dawajcie mu nic z pseudoefedryną, bo będziecie mieć na pokładzie trudną do opanowania tchórzofretkę na sterydach.
Co ciekawsze, dużo gorzej bombardowanie fotonami zniosły nasze lokalne normalsy, bo taki na przykład Petruchio, to sypiać przestał i o czwartej rano entuzjastycznie usiłował mnie namówić na spacer połączony z robieniem zdjęć. Ja na bezsenność nie cierpię. Jak każdy człowiek o sumieniu spokojnym, sypiam dobrze, niezależnie od okoliczności. No, tyle, że na dalekiej północy sypiam w szaliku na głowie, a odruchu zasypiania z łokciem na twarzy pozbyłam się dopiero dwa tygodnie po powrocie. Petruchio człowiek na co dzień nadzwyczaj spokojny i opanowany, okazał się całkiem bezradny w obliczu szalejącej, doświetlonej szyszynki i dwójki wyśmiewających go ADHDowców, w opanowywaniu szalejącego organizmu wyćwiczonych do perfekcji.

Tak więc za kilka miesięcy ponuractwa, mieszkańcy dalekiej północy dostają kilka miesięcy ze światłem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, niczym nie stymulowane odloty i możliwość czytania w łóżku do północy, bez konieczności zapalania światła. A ponieważ zima polarna nie odbiega kolorytem od przeciętnego grudniowego dnia w Warszawie, tylko mają śnieg, opony z kolcami i mogą w mieście jeździć na łańcuchach, klimat umiarkowany poczytuję za skrajną niesprawiedliwość.

W muzeum Wikingów w Borge na Lofotach spotkałam archeologa, który znalazł sobie pracę idealną. Całe lato mieszka w namiocie, hoduje ziółka i prowadzi badania naukowe. Nie przeszkadzają mu defilujące tłumy turystów, w przymuzealnym ogródeczku sieje czosnek, u lokalnego rzeźnika kupuje świeże serce owcy i spędza całe dnie piekąc owe serce na sposób wikiński. Oczywiście całość dokumentuje drugi naukowiec, a serce pod koniec dnia zjadają. Żeby badania nad zwyczajami żywieniowymi Wikingów były wiarygodne, całość powtarzają. Drugi naukowiec w przerwach robi szydełkiem bereciki i szyje skórzane papucie, w których obaj chodzą.

Żebym tego nie zobaczyła na własne oczy, to myślałabym, że ja w tym internecie, to mam najlepszą zabawę na świecie. Ale jednak nie, są ludzie, którzy w pracy potrafią się bawić jeszcze lepiej. Bo za jedzenie serc owcy, w dzień polarny w miłym plenerze, panowie dostają uczciwą pensję norweskiego (nie polskiego) naukowca i przyczyniają się do poznania zwyczajów przodków. Oparłam się pokusie zostania tam na zawsze, chociaż perspektywa suszenia dorsza wydała mi się bardzo kusząca… I im dłużej siedzę w ołpenspejsie przy zasłoniętych oknach, tym częściej o tym myślę.