Akurat wtedy kiedy moje dziecko zaczęło przepraszać się ze wspinaniem zaliczyłam zapaść zdrowotną. Najpierw zerwałam sobie więzadła kolanowe. Skutecznie mnie rehabilitowano, ale i tak przez rok przy większym obciążeniu, rozumianym jako podniesienie więcej niż pięć kilogramów, ewentualnie próbę podbiegnięcia, kolano zginało mi się w bok. Nie polecam. Na przeszczep czekałam rok, bo kolano musiało się wygoić, nowe więzadła dostałam swoje własne, wydłubane z tej nogi, której jak myślałam bardziej się zepsuć nie da. Nie doceniałam się. Poza bliznami z dzieciństwa mam teraz dziury po przeszczepianiu więzadeł.
Zaczęłam po raz drugi uczyć się jeździć na nartach. Elegancko się wyrehabilitowałam po raz drugi i po dwóch latach ratowania kolana okazało się (tadaaaaam), że mam stwardnienie rozsiane. Nie wiem, czy to nie złudzenie, ale mam wrażenie, że mam jakoś więcej farta w życiu niż statystyczny obywatel…
To jest moment, którego nie lubię, bo miny rozmówców tężeją, patrzą na mnie ze współczuciem, zażenowani bąkają bardzo mi przykro albo ojej, podczas, gdy historia dalej jest zabawna i jeśliby ojej i przykro, to raczej może nie opowiadałabym tego w nastroju ironicznie-rozrywkowym.
Zechciejcie więc, proszę, nie bąkać i nie tężeć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do wspinania.
SM rozwaliło mnie na kilka lat. Jeśli ktoś widział mnie teraz, to zapewne puka się w głowę, bo wyglądam na całkiem sprawnego człowieka, ale kilka lat chodziłam z laską, na przemian głuchłam i ślepłam. Miałam tak porażone dłonie, że nie mogłam się podpisać, co spowodowało cyrk w banku przy odtworzeniu wzoru podpisu, łyżką przestałam trafiać do gęby, co spowodowało wstyd w korporacyjnej stołówce, jak się zalałam zupą, okazjonalnie się zataczałam, co spowodowało, że w podróży na wschód miękko wtopiłam się w krajobraz, nie mogłam utrzymać równowagi, więc prawdopodobnie byłam permanentnie uważana za nawaloną.

Generalnie nie wyglądało to specjalnie różowo. Szczęśliwie zaczęli mnie skutecznie leczyć i pomalutku zaczęłam z tej zapaści wychodzić. Naprawdę pomalutku, bo nie jestem w stanie złapać momentu w którym zrobiło mi się lepiej. Po prostu, jak teraz sięgam pamięcią wstecz — kiedyś było gorzej.
Pewnego dnia uświadomiłam sobie , że całe wakacje przechodziłam bez laski, że znowu mogę jeździć rowerem, że mogę tym rowerem jeździć po górach i, że owszem kulejąc, ale przejdę Orlą Perć. I wtedy zrobiło mi się jakoś raźniej, jakbym wróciła sama do siebie. Całkiem nie wierzę, że cierpienie ma jakąkolwiek wartość, ani nigdy nie zadawałam sobie pytania „dlaczego akurat ja”, natomiast jeśli chodzi o zdrowotne zapaści, to mogę polecić chorobę remisyjno-rzutową. Warto choć raz w życiu przeżyć zmartwychwstanie.

Którąś jesienią młody uznał, że jednak będzie się wspinał regularnie i zaczął mnie ciągać po warszawskich ściankach jako samobieżny przyrząd asekuracyjny. Asekurować zawsze lubiłam, robię to w miarę dobrze i nie straszne mi asekurowanie cięższych od siebie. W sumie nie bardzo mam wyjście, większość ludzi jest cięższa ode mnie. Zaczęłam chodzić na ścianki. Młody, dziecko trudne, wobec którego należało stosować liczne wybiegi wychowawcze opanował je do perfekcji.
— A może weźmiesz swoje korkery na ściankę? — zagajał.
— Nie nudzisz się może, bo zobacz tutaj taka bardzo łatwa droga, to może byś na wędkę weszła?
— O RANY, JAKĄ TY MASZ WSPANIAŁĄ TECHNIKĘ!!!
Absolutne wszystkie chwyty zdesperowanego rodzica zostały wykorzystane przeciwko mnie. Usłyszałam każde, absolutnie każde motywujące zdanie, jakie wypowiedziałam przez kilkanaście lat. Byłam chwalona, zachęcana i oblewana wiadrami pozytywnych wzmocnień.
Zadziałało. Polubiłam ścianki.
Moja pani neurolog przepytana na okoliczność wspinania, lekko się zdziwiła, dopytała czy umiem i czy na pewno robiłam to przed diagnozą i machnęła ręką. Jak potem gdzieś przeczytałam: każda aktywność fizyczna jest przy SM wskazana. Może niekoniecznie polecamy sporty ekstremalne, ale jeśli pacjent czuje się na siłach, to nie ma przeciwskazań.
Uznałam to za błogosławieństwo, kupiłam sobie buty i uprząż i zaczęłam się rehabilitować na poważnie.
Okazało się, że regularne wizyty na ściankach i wyjazdy w skałki sprawiły, że zaczęłam robić postępy! Strasznie mnie to zaskoczyło, bo zawsze wydawało mi się, że o tej regularności treningów to takie rzewne bujdy są, żeby brutalniej nie powiedzieć i ok, jak się poruszam to będę wyglądała nieco mniej rozpaczliwie. A tu niespodzianka, po dwudziestu latach przerwy wspinam się lepiej niż kiedykolwiek. Szok i niedowierzanie.

Po dwudziestu latach przerwy okazało się, że wspinanie jest rewelacyjną rehabilitacją. Ćwiczy wszystkie partie mięśni. Rozciąga. Wzmacnia. Relaksuje. Ćwiczy psyche. Naprawdę, lepiej się nie dało. A poza tym integruje rodzinnie i jest fajne.
Jakby cotygodniowej rodzinnej wizyty w kościele na ściance było mało, zapisałam się na sekcję wspinaczkową dla początkujących, bo potrzebuję regularnej motywacji i rehabilituje się dalej. I mam nadzieję, że jeszcze chwilę się powspinam. I o wspinaniu popiszę.
Teraz chciałam Wam tylko powiedzieć, że wspinanie jest takie super :)