#SposóbNaSM

Zostałam ambasadorką kampanii P.S. Mam SM. I gadam o swoim sposobie na problemy ruchowe, które są konsekwencją stwardnienia rozsianego. O wspinaniu, o tym, że jak się usiądzie, to się umrze i przy okazji pokazuję, że nie trzeba się wspinać dobrze, żeby to sprawiało przyjemność.

Może się komuś przyda.

Nie pal, wspinaj się

Jestem palaczką. Nie byłym palaczem, ale palaczem, niepalącym od prawie 18 lat.
Jakiś czas temu wyszło mi, że za niewypalone papierosy miałabym już niezłego kampera. Jestem palaczką niejako wrodzoną, bo tak jak dzieci narkomanek i pijących alkoholiczek rodzą się uzależnione, tak dzieci palaczek rodzą się palaczami. Moja matka paliła w ciąży i pali nadal. To już prawie 60 lat. Ja paliłam jedenaście i rzuciłam.

Brakuje mi tego, śni mi się, że palę. Nie palę i jest to proces, decyzja, a nie stan normalny.
Postrzegam się jako osobę palącą, czasem wącham papierosy. Uważam, że z papierosem jestem fajniejsza.

Ostatnio moja mać grymasi, że nie podoba się jej kampania odstraszająca. No, po to są, żeby się nie podobały, chociaż moi perwersyjni znajomi proszą w kiosku o te z płodzikiem, a nie udarem.

2017-02-17-16-56-37
Cztery paczki papierosów  4*15,5=62

— Halo, matko — zakrzyknęłam po kolejnych żalach. — Ja mam coś dla Ciebie!
I pogalopowałam do szufladki w biureczku, tej na najniezbędniejsze rzeczy, których się używa codziennie, gdzie od 18 lat leży nie używane etui na paczkę papierosów i moje dwie ulubione zapalniczki. Serio. W szufladzie. Pod ręką. Osiemnaście lat.

Jak się okazało, ostatnie papierosy, jakie paliłam, to były Sobieskie Super Lighty, bo smętne zwłoki po nich znajdowały się w owym etuju. Prawdopodobnie paliłam gdzieś również jakieś Camele, jak Franz, ale Sobieskie były optymalnym kompromisem ceny i jakości.
Z namaszczeniem oddałam własnej matce etuję, schowałam pieczołowicie na miejsce zapalniczki, a do pudełka pt. pamiątkowe dupselki opakowanie po Sobieskich.

2017-02-17-16-54-47
Zestaw palacza. Późne lata ’90

I zasępiłam się, po raz kolejny, ale może pierwszy w tym roku, bo przecież to palenie jest takie przyjemne i może już wystarczy tej abstynencji. Zasęp minął mi dość gwałtownie, bo rodzone dziecko uświadomiło mi, że jak ostatnio kupowałam papierosy, to te najdroższe kosztowały 5 zł, a obecnie +15. I, żebym sobie szybko policzyła.

Jeśli dzisiaj zapaliłabym jednego papierosa, do jutra wieczorem miałabym wypaloną paczkę. A może dwie. Zaczęłam mnożyć.

Wyszło mi, że przy optymalnych wiatrach oszczędzam 450 zł miesięcznie. Czterysta pięćdziesiąt złotych. Tyle, to ja nawet na benzynę miesięcznie nie wydaję. To przyzwoite buty wspinaczkowe. A na karabinek, który właśnie fanaberyjnie kupiłam, oszczędzam w cztery dni. Cztery paczki szlugów, które widzicie na pierwszym zdjęciu kosztowały mniej więcej tyle, co karabinek poniżej.

Przestałam mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że nierozsądnie relokuję zasoby. Bardzo rozsądnie relokujesz — krzyknął mój wewnętrzny nauczyciel, głaszcząc po grzyweczce moje wewnętrzne dziecko, przy aplauzie wewnętrznego rodzica.

Zewnętrzne dziecko też wygląda na ukontentowane, zewnętrzny rodzić ma etui i trochę strzela focha, że jej liczymy ile wypala miesięcznie. Nie wiem tylko, co na to moi nauczyciele z liceum.

2017-02-17-16-59-42
Karabinek DMM Big Boa 50 zł

Terapia wspinaniem

W weekend na ściance są dzieci. Wzdycham i mam zen, bo wiem, że ścianka musi z czegoś żyć i się rozbudowywać, a to coś to nie są zaprzyjaźnieni łojanci z kartami Benefit na wyposażeniu, ani niedzielni tatusiowie, tylko huczne imprezy dla dzieci i organizowanie ekstremalnych urodzin. Znoszę więc wrzaski z godnością, choć nie zawsze w milczeniu, bo jak się do partner(ki)a dowrzeszczeć nie mogę, bo dzieci emitują dźwięki, to robi mi się PSIKRO. A czasem i partnerowi robi się jeszcze bardziej PSIKRO.

Zeszłotygodniowe dzieci okazały się nie być dziećmi urodzinowymi, a może raczej nie tylko, a na dodatek były wyposażone w rodziców, którzy okazji się nauczycielem geografii z byśkowego liceum wraz z małżonką. Tu dygresja edukacyjna: otóż właśnie ten nauczyciel geografii, bota bene nigdy go nie widziałam na oczy, co znaczy, że akurat na geografii mój syn jedyny, a pierworodny umiał się zachować, otóż ów pan od geografii zapisał się złotymi zgłoskami w dziejach naszej rodziny patologicznej, ponieważ gdzieś w okolicy klasy drugiej liceum, kiedy to mój syn rozważał karierę na zmywaku w McDonaldzie (socjologia) albo ucieczkę z kraju (będę na Lofotach suszył dorsza), wygłosił zdanie:
— A może ty byś, Kuba, na geologię poszedł? Bo tak lubisz kamienie…
Bysiek aka Kuba posłuchał, poszedł i chwalebnie jest już na roku trzecim i pół. No, można było chwalebniej, ale nie wybrzydzajmy.

Nauczyciela geografii więc cenię, bo predyspozycje ucznia rozpoznał brawurowo, czemu wyraz dałam ściskając panu od geografii prawicę ręką umagnezjowaną oraz składając stosowne podziękowania.
Dowiedziałam się również, że pan od geografii, mimo, że w uprząż odziany, nie wspina się, a towarzyszy potomstwu, które na ściankę uczęszcza regularnie w ramach terapii. Zaintrygowało mnie to, bo nie pierwszy to raz, kiedy słyszę, że pediatra/psycholog/pedagog zaleca dziatwie ściankę. I dowiedziałam się, że w grupie są dzieci którym ścianka zalecana jest terapeutycznie. Za moich czasów huśtania na linie nie zapisywano jako ćwiczeń z integracji sensorycznej, nad czym ubolewam i ja i moja lateralizacja skrzyżowana. Obecnie poleca się wspinanie zarówno rehabilitacyjnie ogólnorozwojowo, jak i po urazach, a nawet leczniczo — rozciągająco przy rozszczepie kręgosłupa.

Poklepałam się z uznaniem po ramieniu, że niby taka jestem odkrywcza z tą rehabilitacją SMu wspinaniem, ale jednak nie. Moja nieoceniona neurolożka chwali moją rehabilitację i po wstępnym braku zaufania (tylko niech pani nie spadnie!!) w jakimś wywiadzie dyskretnie wspominała pacjentów. którzy „uprawiają z umiarem nawet sporty ekstremalne”. Najważniejsze, że z umiarem. Panuje jeszcze przesąd, że jeśli taki chory coś tam uprawiał poza pomidorami w ogrodzie, to „nie ma powodu, żeby rezygnował”, ale osobiście uważam, że zacząć rehabilitacyjnie też można. Byle z umiarem, oczywiście.

Moja teoria wydaje się coraz bliższa urzeczywistnieniu, bo dzisiaj na priva dostałam na Facebooku wiadomość:

przeczytałam o Pani gdzieś w gazecie albo necie, gdy zastanawiałam się, czy z SMem można się wspinać. Dzięki za to, że nie wiedząc o tym, kopnęła mnie Pani w tyłek i posłała na ścianę.

Wzruszyłam się naprawdę szczerze, że komuś moja paplanina pomogła i przyszło mi do głosy, że dla SMowców można by zorganizować specjalną sekcję rehabilitacyjno-krajoznawczą. I wcale nie mam zamiaru wygrać w zawodach w kategorii: najlepiej wspinająca się osoba z SM i umiarkowaną niepełnosprawnością.

A Tobie, dziewczyno z Facebooka, życzę powodzenia, bo dopiero zaczynasz. Bo mam szczerą nadzieję, że za chwilę stan zdrowia poprawi Ci się, jako i mnie się poprawił.

A jeśli zadajecie sobie pytanie: czy z SM można się wspinać? czy w moim stanie zdrowia można się wspinać? czy niepełnosprawny może się wspinać? czy chory może się wspinać?, to odpowiedź na te wszystkie pytania brzmi: TAK, MOŻESZ SIĘ WSPINAĆ.
(Hi, Google robots.)

Byle z umiarem, oczywiście.

Wspinacz nieumiarkowany

Zdjęcie przedstawia wspinacza nieumiarkowanego, studenta geologii.

Dzień jak co dzień na ściance

Wpis zawiera wiele niesprawiedliwych uogólnień, ale w zaobserwowanych sytuacjach nie brała udziału żadna kobieta. Tak, wiem, że są też normalni tatusiowie.

Przez te feministyczne fanaberie mam zepsutą dzisiejszą rozrywkę. Idę na ściankę, ludzi mało, moje ulubione drogi prawie puste. Rozkładamy się, zaczynamy wspinać. Na ściance tymczasem nadreprezentacja każualowych tatusiów.

Każual to gość na ściance, który ze wspinaniem nie miał nigdy nic wspólnego. Każuale dzielą się na podgrupy:

  1. Siłowniane seby — rekordem był ten, który w kasie ścianki chciał „kupić bilet na górę”, a obsługa nie bardzo wiedziała o co mu chodzi. Zazwyczaj seby mają kłopot, bo muszą na tę górę wnieść sporo kilogramów, niejednokrotnie kilkadziesiąt więcej niż wspinacz obok, i dwa arbuzy. Nie jest łatwo. Nakoksowany gość zazwyczaj wspina się bardzo źle.
  2. Sportowcy (najczęściej biegacze, występują również w parach) — zaskoczeni, jak silnym przeciwnikiem jest grawitacja. Po pierwszych dziesięciu minutach zaskoczenie wzrasta, szczególnie u par różnopłciowych, kiedy okazuje się, że towarzysząca sportowcowi dziewczyna właśnie jest pod sufitem, podczas, gdy on nie może oderwać się od podłogi. Szczególnie lubię panów, którzy swoim dziewczynom mówią, żeby się nie bały, bo wszystko będzie dobrze, a dziewczyny świetnie się bawią i nie ogarniają, co w zasadzie mogłoby być źle. W większości przypadków dziewczyna, która jest na ściance pierwszy raz wspina się znacznie lepiej od chłopaka.
  3. Panowie z brzuszkiem, którzy chcą wybiegać dzieci lub „poćwiczyć”.

Tym razem przeważali panowie z brzuszkiem i ich dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Dzieci na ściance są zawsze. Są dziecięce sekcje, są dzieci wspinaczy, są dzieci do wybiegania. Dzisiaj była nadreprezentacja tatusiów dochodzących. (Idę na cmentarz, może byś się zajął dzieckiem!?)

Tatusia dochodzącego rozpoznaję gołym okiem, możecie mi wierzyć albo nie. Zazwyczaj są dość niezdarni w ruchach, nie umieją podciągnąć dzieciakowi gaci i miotają się między potrzebą natychmiastowego poprawiania błędów wychowawczych (proszę się natychmiast uspokoić), a realizacją własnych ambicji (jak to nie dasz rady???).

Ścianka to fantastyczna rozrywka, od przedszkola do emerytury, ale jak wspomniałam kiedyś jedyny powód, żeby jej unikać to lęk wysokości. Jeśli się jednak lęku wysokości nie ma, to też chwilę zajmuje uwierzenie, że cienki sznurek na którym wisisz i gacie z taśmy w które cię ubrali, wytrzymają. Tymczasem dzisiaj zaliczyliśmy:

  • dzieci drące się pod sufitem, bo tatusiowie (serio, nie było ani jednej mamusi) nie wymyślili, żeby na początku kazać się dzieciakowi powiesić w uprzęży na wysokości 0,75 metra i pohuśtać
  • dzieci kurczowo przyssane w połowie ściany, nie mogące zrobić ruchu, ani do góry ani zjechać na dół
  • dzieci usiłujące pograć w piłkę przekonywane, że tatusiowie nie zapłacili za granie w piłkę i natychmiast się wspinać

Rekord pobił combo-tatuś, którego przychówek zaliczył wszystkie powyższe, a dodatkowo dowiedział się, że strzela fochy, zachowuje się jak baba, ma się natychmiast uspokoić, że nie wiadomo czy jest chłopcem, skoro płacze, że za karę ma siedzieć, ale nie tam, gdzie usiadł, tylko koło tatusia i proszę się natychmiast uspokoić.

Asekurowałam Byśka i przysłuchiwałam się tym mądrościom, opanowując pilną potrzebę zwymiotowania na buty, podejścia do pana i pokazania mu jak się zachowują się u nas baby. Szczerze pożałowałam, że nie mamy aż takich zdolności aktorskich, bo do kompletu Bysiek powinien się głośno rozpłakać i powiedzieć chłopcu, że ten pan, co się bardzo dobrze wspina, też czasem płacze, ludzka rzecz.

W piekle mają osobny krąg dla tatusiów zabierających dzieciaki na ściankę i drących się na nie, bo się boją. Wyciągnęłabym takiego tatusia na 18 metrów w przewieszeniu i zrobiła mu komandoski zjazd w lufcie. Z przyjemnością popatrzę, jak mu zwieracze puszczają i wtedy na niego pokrzyczę.

Jak nie wydać wszystkich pieniędzy

  1. Załóż najtańsze, najlepiej darmowe, konto w dowolnym banku, ale nie tym gdzie masz to na które wpływa pensja.
    Im dłużej będzie szedł na nie przelew tym lepiej.
  2. Wyrób do tego konta kartę. Na mojej musi być co miesiąc wydatek co najmniej 100 zł, żeby była darmowa.
  3. Tę kartę podepnij do wszystkich możliwych usług (paypali, allegrów, payu, sklepu GooglePlay i gdzie się da)
  4. Na karcie nic nie masz — PROFIT.
    Żeby kupić cokolwiek musisz przelać pieniądze na tę kartę, a to trwa i chwilę się księguje.
  5. Ustal miesięczny limit kasy na rozkurz. Patrz punkt 2.

Zawsze istnieje ryzyko, że zapłacisz przelewem z „dużego” konta. Ale wystarczy sobie wbić do głowy, że Z Tego Konta Nie Płacę Za Zabawki. Podobnie działa też podobno karta przedpłacona, ale jakoś nie miałam serca się tym zainteresować.

To pisałam ja, człowiek, który uwielbia kupować ciuchy w kolorach odlotowych w outletach sklepów górskich. Kota nie kupiłam, nazywa Mak i jest kotem ściankowym z Makaka. Nie wspina się, ale pozwala się wspinaczom miziać po brzuszku.

Nie będę rozsądna

Nie palę. Dzięki temu, że nie palę planuję wydawać miesięcznie równowartość nie wypalonych pieniędzy na swoje przyjemności. I kupiłam sobie kilka fajnych ciuchów. W sklepie ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym, żeby nie było wątpliwości.

U progu pięćdziesiątych urodzin uznałam, że mam prawo wydawać własne pieniądze na rzeczy głupie, a ładne i kolorowe. I tak się stanie.

2016-07-19 14.08.05

W ramach rozsądku przyjechałam dzisiaj do pracy rowerem w ortezie, bo moje nawykowe skręcenie kostki nie lubi gwałtownych uderzeń.

A potem planuję sprawdzić skąd mam geny.

Spróbuję się nie zestarzeć przed śmiercią.

PS. Już działa. Może się przewaliło.

Ten dzień, kiedy twój neurolog jest z ciebie dumny

Wpadasz do gabinetu pani neurolog z płucami w garści, grzecznie przepraszasz za spóźnienie, ale praca zatrzymała, a w ogóle rowerem, myślałaś, że szybciej. A ten rower, to ta zalecana aktywność dla chorych na stwardnienie.
Pani doktor patrzy z aprobatą i wyjaśnia innej pani doktor, niekoniecznie obeznanej z moimi niekonwencjonalnymi metodami rehabilitacji:

— No? Czy ona wygląda na chorą na stwardnienie? Bo ona tak ma, wspina się poza tym. Ale tym rowerem po Warszawie, to niech pani uważa, bo to dopiero jest sport ekstremalny.

Mam wrażenie, że służę jako egzemplarz okazowy i moja własna neurolog jest ze mnie trochę dumna. A mój stan zdrowia to combo — aktywności fizycznej, przebiegu choroby aka genów i dobrze dobranego leczenia, wdrożonego odpowiednio wcześnie.
No, i może trochę może charakteru.

Wychodzę dzierżąc trzy skierowania: na echo serca (w sumie zrobię, skoro wszyscy moi przodkowie po mieczu mieli zawał) i rezonans głowy i szyi. Poprzedni wykazał brak zmian w stosunku do tego sprzed pięciu lat. Trzymajcie kciuki, żeby ten zachował się podobnie.

Rower robi mi dobrze. Na tyle dobrze, że nie chce mi się myśleć nad karkołomnymi przymiotnikami. I na starość mi odbiło. Pojadę jednak w te Tatry.

Na celulit – wspinanie

No, doprawdy. Ścianki wspinaczkowe i wspinanie to teraz jakiś lans i szał.
Ponieważ mam kitę bujną jak jeżozwierz w kolorze pieprz z solą, z przewagą jeszcze pieprzu, postanowiłam kupić sobie szczotkę do włosów dla humorzastych panienek, które nie lubią rozczesywania warkocza. Coś mi majaczyło, że dilował tym Avon.

Szczotki nie było, ale dostałam po oczach informacją, że żeby podjąć wyzwanie jeden rozmiar w dół należy: zmienić dietę, uprawiać sport i smarować się kremem na celulit. Skręciło mnie ze śmiechu, bo doświadczenie uczy, że w tym zestawie najmniej potrzebny jest krem, bo rozmiar zmaleje od zbilansowanej diety NŻT i umiarkowanego ruchu.

Przestałam się śmiać, dopiero, jak do mnie dotarło, jaki sport poleca całkiem każualowy Avon do spalenia tego nadmiarowego tłuszczu. Otóż jest to ścianka wspinaczkowa, a konkretnie bulder. No, nie ukrywajmy, nie jest to sport dla osób z nadwagą. Każdy kilogram wspinacza szczególnym dobrem narodu, tyle, że trzeba go wnosić na samą górę.
Tymczasem elegancko odziana pańcia w różowych La Sportivach Solution dzielnie pałuje po klamach w dużym przewieszeniu, jak to raczył podsumować młody.

A ja mam mieszane uczucia, czy cieszyć się, że wspinanie wchodzi pod strzechy, bo dzięki temu są ścianki wspinaczkowe na nizinach, niektóre nawet w miarę tanie,  duży wybór sprzętu i koledzy do pogadania, czy też martwić się, że ryzyko dostania w łeb dorodnym Sebą lub równie dorodnym sebiątkiem, gwałtownie wzrasta.

I nie jest to figura retoryczna, bo na jednej z warszawskich ścianek największym ryzykiem związanym z uprawianiem sportów ekstremalnych jest dostanie w mordę od wojowniczego Seby, którego poprosisz o opanowanie bujającej się progenitury. Nie jest łatwo wspinać się z dołem, jak koło ciebie przelatuje rozhuśtana na linie dziesięciolatka o masie zbliżonej lub jej równie rozbawiony papa.
A ubezpieczenie PZA nie obejmuje ciosu napakowanym dresem.

Wspinanie część 4 — a trzeciego dnia zmartwychwstał

Akurat wtedy kiedy moje dziecko zaczęło przepraszać się ze wspinaniem zaliczyłam zapaść zdrowotną. Najpierw zerwałam sobie więzadła kolanowe. Skutecznie mnie rehabilitowano, ale i tak przez rok przy większym obciążeniu, rozumianym jako podniesienie więcej niż pięć kilogramów, ewentualnie próbę podbiegnięcia, kolano zginało mi się w bok. Nie polecam. Na przeszczep czekałam rok, bo kolano musiało się wygoić, nowe więzadła dostałam swoje własne, wydłubane z tej nogi, której jak myślałam bardziej się zepsuć nie da. Nie doceniałam się. Poza bliznami z dzieciństwa mam teraz dziury po przeszczepianiu więzadeł.

Zaczęłam po raz drugi uczyć się jeździć na nartach. Elegancko się wyrehabilitowałam po raz drugi i po dwóch latach ratowania kolana okazało się (tadaaaaam), że mam stwardnienie rozsiane. Nie wiem, czy to nie złudzenie, ale mam wrażenie, że mam jakoś więcej farta w życiu niż statystyczny obywatel…
To jest moment, którego nie lubię, bo miny rozmówców tężeją, patrzą na mnie ze współczuciem, zażenowani bąkają bardzo mi przykro albo ojej, podczas, gdy historia dalej jest zabawna i jeśliby ojej i przykro, to raczej może nie opowiadałabym tego w nastroju ironicznie-rozrywkowym.
Zechciejcie więc, proszę, nie bąkać i nie tężeć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do wspinania.

SM rozwaliło mnie na kilka lat. Jeśli ktoś widział mnie teraz, to zapewne puka się w głowę, bo wyglądam na całkiem sprawnego człowieka, ale kilka lat chodziłam z laską, na przemian głuchłam i ślepłam. Miałam tak porażone dłonie, że nie mogłam się podpisać, co spowodowało cyrk w banku przy odtworzeniu wzoru podpisu, łyżką przestałam trafiać do gęby, co spowodowało wstyd w korporacyjnej stołówce, jak się zalałam zupą, okazjonalnie się zataczałam, co spowodowało, że w podróży na wschód miękko wtopiłam się w krajobraz, nie mogłam utrzymać równowagi, więc prawdopodobnie byłam permanentnie uważana za nawaloną.

Generalnie nie wyglądało to specjalnie różowo. Szczęśliwie zaczęli mnie skutecznie leczyć i pomalutku zaczęłam z tej zapaści wychodzić. Naprawdę pomalutku, bo nie jestem w stanie złapać momentu w którym zrobiło mi się lepiej. Po prostu, jak teraz sięgam pamięcią wstecz — kiedyś było gorzej.

Pewnego dnia uświadomiłam sobie , że całe wakacje przechodziłam bez laski, że znowu mogę jeździć rowerem, że mogę tym rowerem jeździć po górach i, że owszem kulejąc, ale przejdę Orlą Perć. I wtedy zrobiło mi się jakoś raźniej, jakbym wróciła sama do siebie. Całkiem nie wierzę, że cierpienie ma jakąkolwiek wartość, ani nigdy nie zadawałam sobie pytania „dlaczego akurat ja”, natomiast jeśli chodzi o zdrowotne zapaści, to mogę polecić chorobę remisyjno-rzutową. Warto choć raz w życiu przeżyć zmartwychwstanie.

Którąś jesienią młody uznał, że jednak będzie się wspinał regularnie i zaczął mnie ciągać po warszawskich ściankach jako samobieżny przyrząd asekuracyjny. Asekurować zawsze lubiłam, robię to w miarę dobrze i nie straszne mi asekurowanie cięższych od siebie. W sumie nie bardzo mam wyjście, większość ludzi jest cięższa ode mnie. Zaczęłam chodzić na ścianki. Młody, dziecko trudne, wobec którego należało stosować liczne wybiegi wychowawcze opanował je do perfekcji.
— A może weźmiesz swoje korkery na ściankę? — zagajał.
— Nie nudzisz się może, bo zobacz tutaj taka bardzo łatwa droga, to może byś na wędkę weszła?
— O RANY, JAKĄ TY MASZ WSPANIAŁĄ TECHNIKĘ!!!
Absolutne wszystkie chwyty zdesperowanego rodzica zostały wykorzystane przeciwko mnie. Usłyszałam każde, absolutnie każde motywujące zdanie, jakie wypowiedziałam przez kilkanaście lat. Byłam chwalona, zachęcana i oblewana wiadrami pozytywnych wzmocnień.
Zadziałało. Polubiłam ścianki.

Moja pani neurolog przepytana na okoliczność wspinania, lekko się zdziwiła, dopytała czy umiem i czy na pewno robiłam to przed diagnozą i machnęła ręką. Jak potem gdzieś przeczytałam: każda aktywność fizyczna jest przy SM wskazana. Może niekoniecznie polecamy sporty ekstremalne, ale jeśli pacjent czuje się na siłach, to nie ma przeciwskazań.
Uznałam to za błogosławieństwo, kupiłam sobie buty i uprząż i zaczęłam się rehabilitować na poważnie.

Okazało się, że regularne wizyty na ściankach i wyjazdy w skałki sprawiły, że zaczęłam robić postępy! Strasznie mnie to zaskoczyło, bo zawsze wydawało mi się, że o tej regularności treningów to takie rzewne bujdy są, żeby brutalniej nie powiedzieć i ok, jak się poruszam to będę wyglądała nieco mniej rozpaczliwie. A tu niespodzianka, po dwudziestu latach przerwy wspinam się lepiej niż kiedykolwiek. Szok i niedowierzanie.

Po dwudziestu latach przerwy okazało się, że wspinanie jest rewelacyjną rehabilitacją. Ćwiczy wszystkie partie mięśni. Rozciąga. Wzmacnia. Relaksuje. Ćwiczy psyche. Naprawdę, lepiej się nie dało. A poza tym integruje rodzinnie i jest fajne.

Jakby cotygodniowej rodzinnej wizyty w kościele na ściance było mało, zapisałam się na sekcję wspinaczkową dla początkujących, bo potrzebuję regularnej motywacji i rehabilituje się dalej. I mam nadzieję, że jeszcze chwilę się powspinam. I o wspinaniu popiszę.

Teraz chciałam Wam tylko powiedzieć, że wspinanie jest takie super :)

Wspinanie — część 2, tatrzańska

Kiedy już bardzo dobrze wiedziałam, że chcę się wspinać i bardzo dobrze wiedziałam, że to fajne, okazało się, że nie ma łatwo. Pierwszą zastawioną na mnie rafę pt. kurs tatrzański jest drogi jak cholera przepłynęłam brawurowo. Trudności zaczęły się przy kompletowaniu dokumentów. Dostałam się w zinstytucjonalizowane szpony Centralnego Ośrodka Szkolenia, który zażądał ode mnie karty zdrowia sportowca. Czytaliście część 1? No, właśnie.

Przewidziałam trudności. Do przychodni zdrowia sportowca poszłam z zastępstwem, do ortopedy weszła za mnie koleżanka zbliżonej budowy ciała. O tyle zbliżonej, że, w przeciwieństwie do mnie miała obie nogi. Miśka, dzięki. I kiedy wydawało się, że prawie się udało, zebrałam wszystkie pieczątki, bo wątpia mam raczej zdrowe i zanosiłam do przychodni wzorowy rentgen płuc, wtedy pani w rentgenie zaskoczyła mnie pytaniem: ILE DIOPTRII!?? No, nie byłam na to przygotowana, a, niestety, z natury jestem dość prawdomówna. Powiedziałam prawdę i na tym zakończyła się moja przygoda z warszawską przychodnią zdrowia sportowca. Próbowałam negocjować, ale nic to nie dało. Padł również argument, że zajdę w ciążę i wzrok mi poleci. Niestety nie zapamiętałam personaliów tej pani i nie mogę iść z reklamacją, że kłamała jak bura sucz.

Ze złamanym sercem i karierą pojechałam na Warmię do znajomych, gdzie opowiedziałam moją rozpaczliwą historię i dowiedziałam się, że w Olsztynie analogiczna przychodnia jest nieco mniej dokładna, a dokument tożsamości sprawdza  przy zakładaniu karty, a potem już nie. Sprawa okazała się łatwiejsza niż myślałam, chociaż gdzieś w dokumentach olsztyńskiej przychodni mam kilka centymetrów mniej niż w rzeczywistości. Dzięki, Dorotka.

Ze sfałszowaną kartą zdrowia sportowca kurs tatrzański stanął przede mną otworem.
Dwa tygodnie później, w połowie szkolenia, w upalny dzień przed Betlejemką Bobas, słynny, wieloletni szef COSu popatrzył na mnie i moją nogę i powiedział z pełnym zrozumieniem:
— Oj, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca to ty legalnej nie masz.
No, nie miałam, co nie przeszkodziło mi tego kursu zrobić. Po Tatrach trochę pochodziłam w czasach już nie pionierskich, ale zdecydowanie trudniejszych niż współczesne. Pomieszkałam na taborze i ogólnie to było kilka dobrych lat.

Mniej lub bardziej intensywne Tatry przeplatałam całkiem nowym wynalazkiem, jakim był rower górski, pętaniem się po suwalskiej morenie, wyjazdami w góry niższe, nazywane przeze mnie pogardliwie bałuchami i dalszym, konsekwentnym unikaniem sportu.
I tak nie uprawiałam tego sportu aż do momentu, kiedy pojawił się Bysiek, który moje postrzeganie zasad bezpieczeństwa nieco zmienił i zmusił do zweryfikowania standardów.

Ciąg dalszy — część 3, matka Polka wspinająca

Wspinanie dla opornych — szybki przegląd podstawowych pojęć

Wspinanie ogólnie rzecz biorąc polega na przemieszczaniu się w pionie. Najpierw mozolnym do góry, a potem szybko w dół. W opcji optymistycznej w sposób kontrolowany. Wspinać się można po wszystkim, ale regał przestaje być atrakcyjny już dla trzylatka. To o czym piszę dotyczy wspinania na sztucznych ściankach i w skałkach. We fragmentach mogę pojawić się Tatry.

Do wspinania używa się rąk i nóg. I głowy. Cała reszta służy do asekuracji. To nie bungie ani park linowy. Techniki hakowe chwilowo pomijamy. Do wspinania należy mieć odpowiednie przełożenie korby do torby oraz psychę. W dużym skrócie należy mieć tyle mięśni, żeby dać radę iść do góry i na tyle odporności psychicznej, żeby się nie bać. Wspinacze płci obojga są zazwyczaj umięśnieni ale cherlawi. W ubraniu wyglądają jak niepozorne pokurcze. Psycha przydaje się niezależnie od masy.

Żeby było w miarę bezpiecznie używa się liny. Lina może być dynamiczna (rozciągająca się pod obciążeniem) i statyczna (sztywna). Linę zaczepia się do uprzęży na wysokości pępka. Uprząż to takie solidne majty z taśmy. Drugi koniec liny wpina asekurant, czyli ten człowiek, który się aktualnie nie wspina tylko asekuruje i trzyma linę wpiętą w przyrząd asekuracyjny — urządzenie, które pozwala zablokować linę, jak wspinający się odpadnie albo ją obciąży. Przyrząd asekuracyjny służy też do opuszczenia delikwenta na dół, jak już drogę skończy, a linę wepnie do wzmocnionego karabinka na samej górze.

Asekurowanie bywa zabawne, szczególnie jeśli asekurant jest lżejszy od prowadzącego.
Patrz ilustracja.

Wspinać można się z asekuracją dolną — lina od wspinającego się człowieka idzie do dołu, lub górną — do góry. O free solo nie będę pisała, to wariaci.
Jak lina idzie do góry, to jest w miarę jasne, w przypadku odpadnięcia wisi się na sznurku, mniej więcej zgodnie z grawitacją planety. Asekuruje zazwyczaj białko, acz na ściankach wspinaczkowych zdarzają się już systemy autoasekuracji. Wspinacz wpina się do taśmy na sprężynie, która się zwija w miarę podchodzenia i powoli opuszcza go na dół, jak odpadnie. Jeśli z górną asekuracją asekuruje człowiek, to lina przewleczona jest przez bloczek na szczycie lub pod sufitem, w jeden jej koniec wpięty jest wspinacz, w drugi asekurant. Ta metoda nazywa się „na wędkę” co powinno nieco rozjaśnić opis. Jeden wchodzi do góry, drugi wyciąga mu sprzed nosa linę zaczepioną o bloczek. Krzywdę sobie zrobić jest bardzo trudno. Nie, żeby się nie dało, ale łatwo nie jest.

Sprawa się komplikuje, jak obaj, wspinacz i asekurant, stoją na ziemi, a lina leży obok. Wtedy ten który się wspina musi tę linę ze sobą zabrać, po drodze zamocować, żeby mieć na czym zawisnąć jak odpadnie. Na sztucznych ściankach co dwa, trzy metry są specjalne plakietki z taśmą i karabinkiem do wpięcia się — to przeloty. Od ziemi do sufitu jest kilka/kilkanaście przelotów, w które się człowiek wpina. Jak łatwo policzyć, jeśli się odpadnie maksymalnie leci się cztery metry. Wpinamy się w przelot, następny dwa metry nad nami. Idziemy do góry. Mamy szczęście — odpadamy tuż nad przelotem. Albo na nim zawisamy dobrowolnie, prewencyjnie, w sposób kontrolowany, żeby odpocząć. Wtedy zawisamy i już. Wisimy. Gorzej jak przejdziemy te dwa metry i odpadniemy tuż pod kolejnym przelotem. Wtedy lecimy dwa metry do przelotu, dwa metry poniżej, bo mamy dwa metry luźnej, niezamocowanej liny. Można przydzwonić.

Wspinanie z górą, na wędkę, zdaniem wyczynowców (patrz moje rodzone dziecko) się nie liczy. Wspinanie z dołem jest sportowe, trudne i przede wszystkim zajmuje głowę. Psyche jest ważniejsze niż buła.

Na ściankach wspinaczkowych przeloty dostarcza ścianka. Wiszą sobie ekspresy, czyli dwa karabinki połączone kawałkiem taśmy. W skałkach i na niektórych drogach tzw. obitych są ringi — kółka do wpięcia asekuracji. Wpina się w nie własne ekspresy.

W obu przypadkach jak się skończy drogę (dojdzie do góry, na górę albo zrezygnuje w połowie) asekurant opuszcza wspinacza na dół — mniej lub bardziej delikatnie. Najfajniejsze są zjazdy w pełnym lufcie, kiedy nie można przywalić w ścianę. Osobiście polecam zjazdy speleologów. Szybko i precyzyjnie.

W dużych górach jest jeszcze trochę inaczej, ale o tym na razie pisała nie będę więc instrukcja będzie, jak się będzie mogła przydać.
Gdzieś w internecie jest to pewnie lepiej opisane i okraszone rysunkami, ale na razie wystarczy tyle.

Jeśli doczytałeś/doczytałaś do tego miejsca, a nigdy w życiu nie miałeś/aś nic wspólnego ze wspinaniem, daj znać czy coś rozumiesz. Bo tłumaczenie nigdy nie było moją dobrą stroną, a celowo nie użyłam linków do obrazków poglądowych. Takie ćwiczenie leksykalne…

 

Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni

Ckliwy wpis, jak to po piętnastu latach trudnego macierzyństwa i pięciu latach totalnej zapaści zdrowotnej, wróciłam do wspinania jeszcze kiedyś napiszę.
I w ogóle może jednak zacznę pisać (tak, tak, ha, ha, ponieważ nie pisałam dawno i zapewne zostały tu smętne niedobitki, to pozwolę sobie na niegramatyczne didaskalia).

Postanowiłam sobie, że do lata poprowadzę 6A+ na ściance. To na razie dla mnie trudność totalnie zaporowa, bo łatwe 6 przechodzę nie zawsze, ale za to zawsze z górną asekuracją. (Jak ktoś to czyta to w komciu wyjaśnię OCB, a jak nikt nie czyta, to potraktuję jako wprawkę aka granie gamy)
I obiecałam sobie, że pojadę w Tatry, żeby się wspiąć w granicie. Zabrałam się do tego zaskakująco metodycznie, jak na mnie. Pytanie na ile mi cierpliwości wystarczy. Testowo postanowiłam się zajeździć, bo tradycyjnie nie wiadomo ile mi tej rozpusty jeszcze zostało.

Od początku roku staram się ćwiczyć codziennie. Ozyrysie, jakie to nudne. Po 1,5 miesiąca udało mi się usystematyzować ćwiczenia i dowiedzieć się co mogę, co umiem i co daję radę.

Poniedziałek — Pilates (godzina)
Wtorek — sekcja wspinaczkowa (dwie godziny wspinania z obcymi, pracuję nad sobą)
Środa — mięśnie brzucha (godzina)
Czwartek — TBC (godzina)
Piątek — stretching (godzina, próbowałam dwie, ale to niepotrzebne)
Sobota — power bar (machanie sztangą, nie pytajcie, godzina) + stretching (godzina)
Niedziela — ścianka z rodziną (rekreacyjne dwie, trzy godziny).

To prawdopodobnie zaawansowany kryzys wieku średniego, bo ośmiu godzin pracy dziennie nie liczę jako treningu. A niech no przestanie padać, to wracam do jeżdżenia rowerem do pracy.
Nawet mnie to śmieszy. Pocieszam się, że ja się szczęśliwie szybko nudzę, więc może znudzi mi się, zanim wyciągnę kopyta.

A jakby co, to posadźcie mi kaktus.

Mały budowniczy

AJS wyraził skrajny brak entuzjazmu dla mojego pomysłu zbudowania na domu ścianki wspinaczkowej. A to, że cegła dziurawka, a to, że mur z trzydziestego czwartego, a to, że opad i słota.
Pan Aleksander​ nazywany dla żartu panem Aleksandrem emituje sprzeciw jak kot Papryś, stosując metodę biernego oporu, połączoną z całkowitą odpornością na bodźce zewnętrzne. Nie mam jak sprawdzić, ale sądzę, że, podobnie jak Papryś, wbrew swojej woli przenoszony z miejsca w którym chce leżeć, Aleksander również podwaja masę ciała w sytuacjach niekomfortowych.

Tak więc nasz pomysł, wstępnie uzgodniony z sąsiadami, nie spotkał się z życzliwym przyjęciem, co nas nieco skonfundowało, gdyż ścianka wspinaczkowa robiona przeze mnie i Byśka byłaby prawdopodobnie realnym zagrożeniem życia i obiektem estetycznie upośledzonym. Trochę chwytów z przecen na Allegrze już kupiliśmy, więc zaczęliśmy delikatnie rewidować nasze plany i jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, że plany zastąpienia gobelinu cioci Miry wiszącego w korytarzu (Płomień Sierpnia’80, nie, nie chcecie oglądać), niewielkim bulderem wywołały istną erupcję kreatywności.
„A tu niewielkie przewieszenie, tu trawersik, nie nie, framuga w niczym nie przeszkadza, trzeba kupić sklejkę 2 cm, KONIECZNIE, tutaj zaczep na ścinanie, ale na ścinanie, nie na wyrywanie, a sklejkę może zaolejować, żeby do blatu w kuchni pasowała, ale to przed świętami nie zrobimy, prawda?”

Zdębieliśmy nieco, bo już zdążyliśmy się przyzwyczaić do myśli, że nie mamy wsparcia w naszych planach, mimo wstępnej zgody Elżbiet​y wyrażonej w sposób dość typowy (ja i tak zaraz umrę, róbcie, co chcecie). Tak więc — zamiast ścianki na domu będzie konfigurowalny bulderek w korytarzu.

Kto tam się wspina, zapraszamy na konsultacje, a jak coś skonstruujemy, to na opijanie, żeby nam się sklejka nie rozeschła.