Śniło mi się…

Z moją głową przez świat

2008-06-02 09:12:43Śniło mi się, że na parkingu pod Agorą odpalałam Fiestę z Michnikiem i tłumaczyłam mu dlaczego powinniśmy mieć 12″ laptopy.
2008-09-17 09:03:51Snilo mi sie, ze kupowalam z kimś baterie wannowa o bardzo nieprzyzwoitym ksztalcie, z wbudowanym twardym dyskiem.
2008-10-25 10:42:00Mój ojciec nie umarł, tylko okazał się papieżem i musieliśmy wszyscy mieszkać z nim w Watykanie.
2008-12-13 12:28:52#startrek sniło mi się, że ^ols moderował kolonię na księżycu spamkillerem, którym moderujemy forum. To lepsze od łowienia ryb charsznym zegarem.
2008-12-19 11:38:20Śniło mi się, że jeden z forumowych trolli-renegatów uczył #zagroda jak przyrządzać SIĄZLEGI — tradycyjną wigilijną potrawę trolli
2009-01-11 12:31:09Jezdziłam rowerem po Zakopanym. Jak się obudziłam, bolały mnie kolana, bardziej to zdrowe. Do tego się przewróciłam i zapomniałam aparatu.
2009-01-25 12:52:04#startrek, Robinson Cruzoe, Argentyna, Che Guevara i kilka innych motywów połączyła moja
2009-04-08 11:15:55Śniło mi się, że jest sobota i nie muszę iść do pracy. Chyba jednak wezmę urlop.
2009-05-23 16:54:16Śniło mi się, że w wyniku #korpo katastrofy wylądowałam na bezludnej wyspie, gdzie jedyną cywilizacją był UOM i rozkład jazdy PKP…
2010-06-03 12:22:40umieściła mnie dzisiaj na jachcie oceanicznym, gdzie ^evva’y Joanna pływała z delfinami. Ja się bałam.
2010-08-27 10:35:07Dziękuję mojej podświadomości, ale jak juz całą noc ma mi się śnić #kamper, to jakiś nowy i wypasiony, a nie mój własny…
2010-10-05 07:08:27Podswiadomość serwuje złożone, wieloetapowe sny fabularne, osadzone w scenerii Dzikiego Zachodu.
2010-10-21 09:37:04Podświadomość zaatakowała powtórnie. Ucieczka przed Gestapo autobusem po Wisłostradzie, ^cloudy jako międzywojenna łączniczka i mikrocelebryci jako szpicle.
2010-11-24 09:43:08Śniło mi się, że ^luca przyszła pracować do #kopro, tylko żeby jeść tu obiady.
2010-12-05 11:36:27Dzisiaj nie mam nic przeciwko mojej podświadomości. Całą noc jeździłam Porshe 911 po krętych, oblodzonych drogach.
2011-01-22 12:54:01Śniło mi się, że mnie Waldemar Pawlak dodał do obserwowanych
2011-02-09 11:17:50Nowy, piękny, duży, akumulator do #kamper. W zasadzie już mówiłam, że mogłabym chociaż
2011-02-12 13:30:46Byłam alienem w dwóch osobach, Małej i Dużej. Obudziłam się z przykrym brakiem Trzeciej Osoby.
2011-02-13 11:24:32Całą noc się męczyłam z Kindlem, IPadem, Galaxy Tabem i telefonami HTC. I dalej nie wiem co bym chciała. Podświadomość technologiczna
2011-05-30 08:40:06Pół nocy jeździłam po błocie Hummerem najlepszego z ojców ^widokzwenus. Czego szczerze życzę i sobie i jemu. Amen.
2011-06-12 12:46:15Podświadomość na dziś „skolopendra”.
2011-09-17 11:08:54Parkowałam kampera na chodniku przy skrzyżowaniu Żelaznej i Solidarności…
2012-04-13 09:21:03Z Napoleonem Bonaparte pod wyciągiem jeść kotlety sojowe. Tribute to ^ajs. #piątek13.
2012-06-26 07:33:23Już mi się nie śnią znajomi. Teraz mi się śnią ich dzieci. Dzisiaj Pani Kierowniczka z ^bysiek na drzewie
2012-08-16 18:53:25O, przypomniałam sobie, że mi się śniło, że krzyczałam
2013-01-02 10:07:33Prawie przeszlam badania wzroku na prawo jazdy i obudzil mnie listonosz. Foch.
2013-03-16 10:50:47Śniło mi się, że jeździłam Maluchem. Wzrusz.
2013-05-09 10:25:33Śniło mi się, że opublikowałam na facebooku, że mi się śnił ktoś z facebooka. Ale nie pamiętam kto i co… #uroboros
2013-05-20 10:41:58Zdawałam z ^bysiek maturę i on ściągał z telefonu, a ja przepisowo oddałam i nie miałam z czego ściągać. Oraz nie rozumiałam czytanego tekstu.
2013-09-13 09:20:31Śniło mi się, że ^lawenda nie lubiła nic, z tego co robi. I strasznie się tym przejęłam…
2014-01-13 10:09:16Śnił mi się kemping we Włoszech, gdzie były delfiny i nie można było wjechać kamperem, który był maluchem. W maluchu otwierała się tylna szyba i jechał z nami kot Papryś.
2021-04-09 12:20:30Wczoraj podświadomość wysłała mnie w zaświaty – Giwi i pies Punio, dzisiaj Marian Banaś. No dobra, co mi wszczepiliście.
2021-09-18 11:20:11Lądowałam Boeingiem na A2 za Jankami, żeby zabrać autostopowicza… A moja matka chciała palić w kabinie pilota i ją straszyłam, żeby wyszła, bo zrobię #Smoleńsk
2021-12-25 14:56:18Podświadomość dziś dała czadu, horrorem z przekrojami dzieci i porywanymi pracownicami seksualnymi.
2022-01-28 11:03:49→ ale ja się uparłam bo w pakiecie była bardzo fajna, kewlarowa proteza. I obiecali mi, że wreszcie będę miała obie stopy tego samego rozmiaru (mam dwa numery różnicy). No, tylko sztuczne…
2025-11-12 01:08:47Zawiozłam mojej matce sernik w maszynie do szycia…

Rzucenie nałogu: nieśmiałość

To naprawdę wspaniałe święto… 33 rocznica. Jeśli macie nieśmiałe dzieci, powiedźcie im, że mogą, bo cioci siwej się udało.

Naprawdę byłam nieśmiałym dzieckiem. Może to moje traumatyczne medyczne przeżycia, miesiąc w szpitalu zakaźnym, dla czterolatka, to rok karceru. Może miałam cały czas coś w rodzaju fobii społecznej, a może zwyczajnie byłam strachliwa. Dość powiedzieć, że raczej się nie wychylałam. Najbardziej lubiłam siedzieć w lesie, na drzewie. Miałam swój świat i dosyć sobie nie radziłam społecznie. Takie „dziwne dziecko”, a z wyglądu skrzyżowanie Baby Jokera (uśmiech) z Dziwną Emilką (grzywka). No i mówiłam do siebie. Dalej mówię, zresztą. Jak się wspinam słychać to podobno do trzeciej wpinki. Miałam też skomplikowane klasowo społeczeństwo z klocków Lego. Okrutnie matriarchalne i całkowicie klasistowskie. Mężczyźni wykonywali wyłącznie role służebne i nie przysługiwały im lokale mieszkalne. Moja terapeutka była zachwycona tą historią,

Żyłam więc w moim skomplikowanym świecie i najkorzystniej dla mnie i dla świata było ograniczać kontakty wzajemne.

W lipcu 1985 roku pojechałyśmy z moja matką na tzw. Drugi ARPP czyli Anusiowy Rajd Po Polsce. Byłam już wtedy całkiem sprawną w układaniu tras i planowaniu noclegów nastolatką, więc pojechałyśmy w kolejną objazdówkę. Kraków, Wieliczka, Pieniny, nic nadzwyczajnego. Podróżowałyśmy Maluchem (rocznik 1980), a mieszkałyśmy z psem Puniem w namiocie Brda 3, na kempingach.

I właśnie na kempingu, 20 lipca 1985 roku, Sromowcach Niżnych, mając 16 lat zrobiłam pierwszą w życiu awanturę obcym ludziom. Pijącym, drącym się i śpiewającym pijackie piosenki.

Tutaj mam właśnie 16 lat i nie jestem już nieśmiała

Wybiegłam na pełnej furii z namiotu, w piżamie. Chyba chwilę krzyczałam, po czym się odwróciłam, wróciłam do namiotu i ciężko przestraszyłam tego, co zrobiłam. Zadziałało. A we mnie coś pękło.

Od tego czasu wiedziałam, że mam Straszliwą Moc, o ile wjeżdżam gdzieś na pełnej petardzie nie zastanawiając się przesadnie nad konsekwencjami.

To naprawdę wspaniałe święto… 33 rocznica. Jeśli macie nieśmiałe dzieci, powiedźcie im, że mogą, bo cioci siwej się udało.

Moje ciało, moja sprawa. Chyba, że biust. Wtedy nie.

Ten wpis pisał się dwadzieścia cztery lata i nie ma na celu wywołania dyskusji, czy karmienie jest zdrowe.

Jest zdrowe, tanie i dla niektórych wygodne. Tyle, że nie dla wszystkich. Ten wpis na przypomnieć, że walczymy o WYBÓR. A to, jak karmimy swoje dzieci jest wyborem.

Mam dorosłe dziecko, ale mam młode koleżanki, które właśnie rodzą dzieci i wchodzą w czas, kiedy podejmują decyzje – modele wychowania, karmienia, życia.

Mam też deżawi i chyba lekką traumę po wojnach, które toczyłam

Środowisko w którym żyję i obracam się w internecie jest nowoczesne i postępowe, liberalne a czasem nawet „lewackie” (widać cudzysłów? to dobrze). Mam też wśród znajomych osoby pro-life, ale oni mają swoją opowieść. Ich tym razem pomijamy. Mówimy o ludziach z poglądami pro-choice, choć często nie zgadzamy się, gdzie się ten wybór zaczyna i dyskutujemy czy aborcja na życzenie jest ok, to na aborcję czy sterylizację w szczególnych warunkach zgodzi się większość. A na trzy wyjątki występujące w polskim prawie, z niezrozumiałych względów nazywane „kompromisem”, pewnie wszyscy.

Część z nich, również ta deklarująca się jako wierząca, nie potępia antykoncepcji i nie sprawia im trudności zaakceptowanie faktu, że nie którzy ludzie nie chcą mieć dzieci teraz, a jeszcze inni w ogóle. Zgadzają się też na to, że jeśli chcą, a nie mogą, to korzystają z dobrodziejstw współczesnej medycyny, czyli technologi in vitro. Dyskutujemy dopiero przy mrożeniu zarodków, ale zgadzamy się, że to wszystko jest kwestią indywidualnych wyborów.

Tymczasem, to już dwudziesty czwarty rok, kiedy ciśnienie mi skacze, jak zaczyna się rozmowa o karmieniu piersią, a raczej o niekarmieniu. Chcesz był buntowniczką? Nie musisz wzorem Natalii Przybysz robić aborcyjnego coming outu. Nie musisz opowiadać o poliamorii czy niebinarności. Spróbuj powiedzieć: mam dzieci, karmiłam je butelką od urodzenia, bo nie chciałam karmić piersią. Mówienia „nie karmię, bo nie lubię” matkom aktualnych niemowląt zdecydowanie nie polecam, bo jest to wstęp do wielogodzinnej dyskusji o wyborach. Twoich wyborach, które tu nagle zaczynają przeszkadzać wszystkim, niezależnie od proweniencji . Już twoje ciało już nie jest twoją sprawą, bo twoja decyzja krzywdzi dzieciątko, nasze polskie dobro narodowe, uwspólnioną przyszłość narodu.

– Karmi pani?
– Nie.
– Oooo, dlaczego?
– Nie chciałam.
– DLACZEGO?
– BO NIE LUBIĘ.

Hallelujah. Ktoś powiedział Jehowa? Nie chcecie tego słuchać dalej. Dopuszczalne są odpowiedzi: „nie mogę”, „zdrowie mi nie pozwala”, „dziecko nie chciało ssać”. Ale nie to, że nie chcesz. I nie ważne czy jesteś pustą zdzirą i nie chcesz mieć brzydkiego, dużego i obwisłego biustu. Czy może psychicznie nie umiesz karmić małego człowieka własną wydzieliną.  Czy źle znosisz ból i ponadrywane brodawki. Zapewne nie cenisz leczenia kanałowego na żywca. Możesz nawet żądać znieczulenia przy porodzie. Możesz nawet zdecydować się na cesarkę na życzenie. Ale karmić musisz. Mało tego, że musisz –  musisz chcieć.

Tylko, że nie. Mieszanka mleczna i butelka nie jest szkodliwa. Nie zabijasz swojego dziecka odmawiając mu odgryzania swojej brodawki. Twoje dziecko nie będzie głupsze, a to, czy będzie bardziej chorowite i pouczulane na wszystko zależy od znacznie większej ilości czynników, niż międlenie twojego biustu. To czym karmisz dziecko to tylko twój wybór i nie daj go sobie odebrać.

24 lata temu nazwałam to terrorem laktacyjnym i postanowiłam się zbuntować.

Są badania, że mleko matki jest najlepiej dopasowane do dziecka. Zdrowy rozsądek, poparty podstawową wiedzą z biologii, też tak podpowiada. Ale nie ma badań, że mieszanka szkodzi. Gdyby były, mieszanka nie byłaby dopuszczona do użytku. I opowiadanie o spisku producentów mleka humanizowanego jest tak samo głupie, jak chemitrailsy, leczenie raka witaminą C i opowiadanie o spisku bigfarmy. Zdrowemu, nieuczulonemu, zadbanemu, kochanemu dziecku nie zaszkodzi butelka czy mleko modyfikowane, a relacje z dzieckiem poprzez dotyk i kontakt można realizować karmiąc butelką. Tylko, że najłatwiej o tym mówić jeśli anegdotyczne dziecko jest zdrowe, silne, pozbawione jakichkolwiek alergii i emocjonalnie stabilne. Jeśli dziecko jest noworodkiem, jest wielką niewiadomą i z tego, co słyszysz wybierzesz to, co najgorsze.

Musisz karmic piersią – śpiewa chór

I wpędza kolejne pokolenia w poczucie winy. Odbiera prawo do decydowania o sobie. Zamienia młode dziewczyny w chodzące, niewyspane laktatory. A tymczasem dzieci karmione butelką liczy się setkami, jakoś im (nam?) te butelki na pierwszy rzut oka nie zaszkodziły. Za to kolejnym pokoleniom matek, które nie chcą karmić z dowolnego powodu, zdecydowanie szkodzi wpędzanie w poczucie winy.  Ja mam tyle szczęścia, że moje dziecko zdążyło urosnąć, dostać się na studia i wiele razy udowodnić, że nie jest ani cherlawe, ani chorowite, ani głupie i specjalnie poczucia winy związanego z karmieniem go mlekiem krowim nie mam. Ale doskonale pamiętam ile siły musiałam w sobie znaleźć wtedy, kiedy nikt mi nie powiedział: dziewczyno, masz wybór. I do dzisiaj ten wybór każda z nas musi sobie wyrąbać między lasem doradców i besserwisserów.

Na miłym spotkaniu 25-lecia matka bliźniaków-wcześniaków, bez odruchu ssania powiedziała: nie wiem po co ja się tak męczyłam. I ja i dzieci. One były głodne, ja nie spałam trzy lata. Nie wiem po co. Za to ja wiem dlaczego – bo nikt wtedy nie powiedział, że można inaczej. Że karmiąc mlekiem humanizowanym nie stajesz się gorszą i wyrodną matką.

Jakiś czas po tym jak zaczęłam kleić ten tekst przeczytałam, że istnieje D-MER (dysphoric milk ejection reflex) – wypływ mleka z dysforią, czyli obniżeniem nastroju. Czytałam i wiele rzeczy mi się wyjaśniło. Aż doszłam do wyjaśnień ile czasu trwa ów d-mer. Otóż łagodny utrzymuje się 3 miesiące KARMIENIA, a najsilniejszy powyżej roku KARMIENIA. W całym empatycznym tekście nie ma słowa o ratowaniu matki, która właśnie zapada się w depresji i coraz bardziej nienawidzi swojego dziecka. Uzupełnię – D-MER mija jak ręką odjął w momencie podjęcia decyzji – nie karmię, bo nie lubię. Nie będę dobra dla dziecka, jeśli wcześniej nie będę dobra dla siebie.

Jak się przed D-MER bronić wg zaleceń? Oczywiście nie wspominając o przyczynie. Należy karmić myśląc o czymś przyjemnym. Nie żartuję, naprawdę to jedyna rada. Jeśli masz depresję, furia cię ogarnia na samą myśl o nakarmieniu dziecka, to karm myśląc o czymś przyjemnym. Doskonały pomysł dla osób z depresją, niekoniecznie tą związaną z dzieckiem czy karmieniem. Czemu nasz depresję, pomyśl o czymś przyjemnym! Genialne!  Wspomniana w tekście jest pomoc farmakologiczna, jak rozumiem antydepresanty. Tyle, że w większości karmienie jest przeciwwskazaniem do przyjmowania antydepów. Ani słowem nie jest wspomniane, że problem można rozwiązać w pierwszym lepszym supermarkecie kupując mleko w proszku. Dowiemy się jeszcze, że to nie jest tak, że nie chcesz karmić (no skąd, jak to możliwe!) to „hormony oszukują twój mózg”.

Szanowne panie i szanowni panowie, bo przez internet kroczy armia facetów opowiadających o tym, jak wspaniałe jest karmienie piersią, nie mając o tym zielonego pojęcia, pozwólcie młodym matkom decydować. Nie mówcie im, że dzieci karmione butelką są głupsze i niezwiązane z matką. Nie pytajcie ich po kilka razy DLACZEGO nie chcą karmić.

Mój biust, pierś czy cycek, to też moje ciało – mój wybór. Nawet jeśli uważasz, że karmienie piersią jest lepsze, to nie oceniaj czyjejś decyzji.

Karmienie piersią jest dobre, ale karmienie butelką nie jest złe. Jest inne. Pozwólcie decydować. Pozwólcie im decydować, odpieprzcie się od cudzych biustów.

23 lata temu

Kalkulator dat wyliczył że pomiędzy datą 3 kwietnia 1969 r. (czwartek) a datą 6 listopada 1994 r. (niedziela) jest 9348 dni co stanowi 25 lat, 7 miesięcy i 3 dni. Między mną a Jakubem jest 9348 dni różnicy.

 To znaczy, że osoby urodzone po 19 stycznia 1982 r. (wtorek) są dokładnie tyle samo młodsze ode mnie, co starsze od niego.
Ta informacja ułatwi nam ustalenie kto jest czyim znajomym, bo miewamy z tym problemy…

Połowa to 4674 dni.

Najlepszego, synku.

Cholernie zakłamani jesteśmy

W pokoleniu mojej matki aborcja była legalna i popularna. Stosowana jako uciążliwy środek antykoncepcyjny, bo tychże nie było, albo były bardzo zawodne. Przesadnie się z nią nawet nie ukrywano, jako rzecze matka.

Jak leżała w szpitalu, kiedy się rodziłam, vis a vis był gabinet w którym w trybie ambulatoryjnym usuwało się ciąże. „Robiło skrobanki”, jak wtedy się mówiło. Gabinet pracował cały dzień i obsługiwał jedną panią za drugą.

Jeśli statystyki się nie mylą, przynajmniej w rzędzie wartości, to teraz co piąta kobieta miała aborcję. Wtedy jeszcze więcej.
Jak patrzę na starsze panie defilujące w marszach prolejferów, to mam ochotę odliczać, bo nie wierzę, że tam maszerują tylko te, co nie chciały Niemca i rodziły moich rówieśników. Zwłaszcza, że tzw. rodziny wielodzietne (powyżej 3. dzieci), to w mojej podstawówce była incydentalna rzadkość.

I wy też, zanim zaczniecie protestować przeciwko aborcji — pogadajcie z mamą albo babcią i rozejrzyjcie się dookoła.

Wspinanie część 4 — a trzeciego dnia zmartwychwstał

Akurat wtedy kiedy moje dziecko zaczęło przepraszać się ze wspinaniem zaliczyłam zapaść zdrowotną. Najpierw zerwałam sobie więzadła kolanowe. Skutecznie mnie rehabilitowano, ale i tak przez rok przy większym obciążeniu, rozumianym jako podniesienie więcej niż pięć kilogramów, ewentualnie próbę podbiegnięcia, kolano zginało mi się w bok. Nie polecam. Na przeszczep czekałam rok, bo kolano musiało się wygoić, nowe więzadła dostałam swoje własne, wydłubane z tej nogi, której jak myślałam bardziej się zepsuć nie da. Nie doceniałam się. Poza bliznami z dzieciństwa mam teraz dziury po przeszczepianiu więzadeł.

Zaczęłam po raz drugi uczyć się jeździć na nartach. Elegancko się wyrehabilitowałam po raz drugi i po dwóch latach ratowania kolana okazało się (tadaaaaam), że mam stwardnienie rozsiane. Nie wiem, czy to nie złudzenie, ale mam wrażenie, że mam jakoś więcej farta w życiu niż statystyczny obywatel…
To jest moment, którego nie lubię, bo miny rozmówców tężeją, patrzą na mnie ze współczuciem, zażenowani bąkają bardzo mi przykro albo ojej, podczas, gdy historia dalej jest zabawna i jeśliby ojej i przykro, to raczej może nie opowiadałabym tego w nastroju ironicznie-rozrywkowym.
Zechciejcie więc, proszę, nie bąkać i nie tężeć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do wspinania.

SM rozwaliło mnie na kilka lat. Jeśli ktoś widział mnie teraz, to zapewne puka się w głowę, bo wyglądam na całkiem sprawnego człowieka, ale kilka lat chodziłam z laską, na przemian głuchłam i ślepłam. Miałam tak porażone dłonie, że nie mogłam się podpisać, co spowodowało cyrk w banku przy odtworzeniu wzoru podpisu, łyżką przestałam trafiać do gęby, co spowodowało wstyd w korporacyjnej stołówce, jak się zalałam zupą, okazjonalnie się zataczałam, co spowodowało, że w podróży na wschód miękko wtopiłam się w krajobraz, nie mogłam utrzymać równowagi, więc prawdopodobnie byłam permanentnie uważana za nawaloną.

Generalnie nie wyglądało to specjalnie różowo. Szczęśliwie zaczęli mnie skutecznie leczyć i pomalutku zaczęłam z tej zapaści wychodzić. Naprawdę pomalutku, bo nie jestem w stanie złapać momentu w którym zrobiło mi się lepiej. Po prostu, jak teraz sięgam pamięcią wstecz — kiedyś było gorzej.

Pewnego dnia uświadomiłam sobie , że całe wakacje przechodziłam bez laski, że znowu mogę jeździć rowerem, że mogę tym rowerem jeździć po górach i, że owszem kulejąc, ale przejdę Orlą Perć. I wtedy zrobiło mi się jakoś raźniej, jakbym wróciła sama do siebie. Całkiem nie wierzę, że cierpienie ma jakąkolwiek wartość, ani nigdy nie zadawałam sobie pytania „dlaczego akurat ja”, natomiast jeśli chodzi o zdrowotne zapaści, to mogę polecić chorobę remisyjno-rzutową. Warto choć raz w życiu przeżyć zmartwychwstanie.

Którąś jesienią młody uznał, że jednak będzie się wspinał regularnie i zaczął mnie ciągać po warszawskich ściankach jako samobieżny przyrząd asekuracyjny. Asekurować zawsze lubiłam, robię to w miarę dobrze i nie straszne mi asekurowanie cięższych od siebie. W sumie nie bardzo mam wyjście, większość ludzi jest cięższa ode mnie. Zaczęłam chodzić na ścianki. Młody, dziecko trudne, wobec którego należało stosować liczne wybiegi wychowawcze opanował je do perfekcji.
— A może weźmiesz swoje korkery na ściankę? — zagajał.
— Nie nudzisz się może, bo zobacz tutaj taka bardzo łatwa droga, to może byś na wędkę weszła?
— O RANY, JAKĄ TY MASZ WSPANIAŁĄ TECHNIKĘ!!!
Absolutne wszystkie chwyty zdesperowanego rodzica zostały wykorzystane przeciwko mnie. Usłyszałam każde, absolutnie każde motywujące zdanie, jakie wypowiedziałam przez kilkanaście lat. Byłam chwalona, zachęcana i oblewana wiadrami pozytywnych wzmocnień.
Zadziałało. Polubiłam ścianki.

Moja pani neurolog przepytana na okoliczność wspinania, lekko się zdziwiła, dopytała czy umiem i czy na pewno robiłam to przed diagnozą i machnęła ręką. Jak potem gdzieś przeczytałam: każda aktywność fizyczna jest przy SM wskazana. Może niekoniecznie polecamy sporty ekstremalne, ale jeśli pacjent czuje się na siłach, to nie ma przeciwskazań.
Uznałam to za błogosławieństwo, kupiłam sobie buty i uprząż i zaczęłam się rehabilitować na poważnie.

Okazało się, że regularne wizyty na ściankach i wyjazdy w skałki sprawiły, że zaczęłam robić postępy! Strasznie mnie to zaskoczyło, bo zawsze wydawało mi się, że o tej regularności treningów to takie rzewne bujdy są, żeby brutalniej nie powiedzieć i ok, jak się poruszam to będę wyglądała nieco mniej rozpaczliwie. A tu niespodzianka, po dwudziestu latach przerwy wspinam się lepiej niż kiedykolwiek. Szok i niedowierzanie.

Po dwudziestu latach przerwy okazało się, że wspinanie jest rewelacyjną rehabilitacją. Ćwiczy wszystkie partie mięśni. Rozciąga. Wzmacnia. Relaksuje. Ćwiczy psyche. Naprawdę, lepiej się nie dało. A poza tym integruje rodzinnie i jest fajne.

Jakby cotygodniowej rodzinnej wizyty w kościele na ściance było mało, zapisałam się na sekcję wspinaczkową dla początkujących, bo potrzebuję regularnej motywacji i rehabilituje się dalej. I mam nadzieję, że jeszcze chwilę się powspinam. I o wspinaniu popiszę.

Teraz chciałam Wam tylko powiedzieć, że wspinanie jest takie super :)

Wspinanie — część 2, tatrzańska

Kiedy już bardzo dobrze wiedziałam, że chcę się wspinać i bardzo dobrze wiedziałam, że to fajne, okazało się, że nie ma łatwo. Pierwszą zastawioną na mnie rafę pt. kurs tatrzański jest drogi jak cholera przepłynęłam brawurowo. Trudności zaczęły się przy kompletowaniu dokumentów. Dostałam się w zinstytucjonalizowane szpony Centralnego Ośrodka Szkolenia, który zażądał ode mnie karty zdrowia sportowca. Czytaliście część 1? No, właśnie.

Przewidziałam trudności. Do przychodni zdrowia sportowca poszłam z zastępstwem, do ortopedy weszła za mnie koleżanka zbliżonej budowy ciała. O tyle zbliżonej, że, w przeciwieństwie do mnie miała obie nogi. Miśka, dzięki. I kiedy wydawało się, że prawie się udało, zebrałam wszystkie pieczątki, bo wątpia mam raczej zdrowe i zanosiłam do przychodni wzorowy rentgen płuc, wtedy pani w rentgenie zaskoczyła mnie pytaniem: ILE DIOPTRII!?? No, nie byłam na to przygotowana, a, niestety, z natury jestem dość prawdomówna. Powiedziałam prawdę i na tym zakończyła się moja przygoda z warszawską przychodnią zdrowia sportowca. Próbowałam negocjować, ale nic to nie dało. Padł również argument, że zajdę w ciążę i wzrok mi poleci. Niestety nie zapamiętałam personaliów tej pani i nie mogę iść z reklamacją, że kłamała jak bura sucz.

Ze złamanym sercem i karierą pojechałam na Warmię do znajomych, gdzie opowiedziałam moją rozpaczliwą historię i dowiedziałam się, że w Olsztynie analogiczna przychodnia jest nieco mniej dokładna, a dokument tożsamości sprawdza  przy zakładaniu karty, a potem już nie. Sprawa okazała się łatwiejsza niż myślałam, chociaż gdzieś w dokumentach olsztyńskiej przychodni mam kilka centymetrów mniej niż w rzeczywistości. Dzięki, Dorotka.

Ze sfałszowaną kartą zdrowia sportowca kurs tatrzański stanął przede mną otworem.
Dwa tygodnie później, w połowie szkolenia, w upalny dzień przed Betlejemką Bobas, słynny, wieloletni szef COSu popatrzył na mnie i moją nogę i powiedział z pełnym zrozumieniem:
— Oj, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca to ty legalnej nie masz.
No, nie miałam, co nie przeszkodziło mi tego kursu zrobić. Po Tatrach trochę pochodziłam w czasach już nie pionierskich, ale zdecydowanie trudniejszych niż współczesne. Pomieszkałam na taborze i ogólnie to było kilka dobrych lat.

Mniej lub bardziej intensywne Tatry przeplatałam całkiem nowym wynalazkiem, jakim był rower górski, pętaniem się po suwalskiej morenie, wyjazdami w góry niższe, nazywane przeze mnie pogardliwie bałuchami i dalszym, konsekwentnym unikaniem sportu.
I tak nie uprawiałam tego sportu aż do momentu, kiedy pojawił się Bysiek, który moje postrzeganie zasad bezpieczeństwa nieco zmienił i zmusił do zweryfikowania standardów.

Ciąg dalszy — część 3, matka Polka wspinająca

Wojna wszystkich ze wszystkimi

Nie wiem czemu zawdzięczam niechęć do komunikacji zbiorowej. Może matce która mnie jako podlotka ostrzegała przed grasującymi tam tłumami zboczeńców, może wielkopańskim (haha) manierom, a może trzeźwemu osądowi. Prawdą jest, że nie lubię, irytuje mnie i wprowadza niepokój w moje uporządkowane (haha) życie. Prawdą jest też, że odkąd pamiętam unikam zbiorkomu, podejmując rozpaczliwe, acz, co stwierdzam po latach, dość udane próby.

Wszystkie szkoły miałam w zasięgu spaceru, czasem dłuższego. Latem potrafiłam do szkoły jeździć rowerem, co w latach ’70 i ’80 było równie zdumiewające, jak to, że zamiast z tornistrem, chodziłam do szkoły z plecakiem. Z plecakiem i rowerem, to się na wycieczkę jechało, a nie do szkoły. I o ile rowerem jeździłam tylko latem i już w liceum, więc nie wzbudził specjalnych sensacji, tak plecak powodował uwagi, szyderstwa, a nawet rozmowy z nauczycielami. Wybroniłam się dość inteligentnie, że mam krzywy kręgosłup, a tornistrów, to akurat nie ma. W co akurat każdy bez wysiłku uwierzył, go czasy były takie, że ocet etc.

Skutek moich uników na widok komunikacji miejskiej jest taki, że w warszawskiej wielkiej wojnie wszystkich ze wszystkimi stoję dokładnie na środku i tłuką mnie ze wszystkich stron, bo jeżdżę rowerem, skuterem, samochodem osobowym i dostawczakiem. Niech będzie, że kamperem, nie dostawczakiem, ale zajmuje miejsce jak dostawczak, parkuje się jak dostawczak, szoferkę ma jak dostawczak, więc na potrzeby porównania może być dostawczakiem. A to wszystko w jednym pysznym prawie jazdy kategorii B. Możecie nie sięgać po telefony i nie dzwonić do drogówki — wszystko zgodnie z przepisami. Skuter ma 50 cm^3 a dostawczak nie waży trzech i pół tony.

W tym roku mija (a moze już minęła?) czterdziesta rocznica jak jeżdżę rowerem. Trochę to przerażające, bo świetnie pamiętam jak jechałam moim pierwszym rowerkiem marki Tyler, z wygiętą niczym w Harleyu kierownicą, pierwszy raz po mojej ulicy. Tylerem jeździłam zresztą długo, a do rodzinnych opowieści przeszłam jako rozczochrany kilkulatek z pluszowym niedźwiedziem w niemowlęcym sweterku przytroczonym paskami do kierownicy. Niedźwiedź nazywał się Bubcio.
Zaliczyłam potem krótki i raczej nieudany romans ze składakiem Flaming i przesiadłam się na pożyczoną kolarkę, która otworzyła przede mną szalone możliwości sprawnego i szybkiego przemieszczania się.

Komunikacją miejską jeździłam umiarkowanie regularnie do czasu studiów. A to jakieś kursy około maturalne, a tu wypad na angielski do Metodystów. Nic na stałe. Moim ulubionym miejscem był wtedy drugi wagon tramwaju, gdzie można było spokojnie przycupnąć w nieczynnej kabinie motorniczego i było to jedyne miejsce, którego nie trzeba było ustępować. Z ustępowaniem miejsca zresztą problemu nie miałam do czasu. Ostatnio poproszona o ustąpienie miejsca rozejrzałam się po pojeździe i powiedziałam do niewiele starszej ode mnie kobiety „Czy nie może sobie pani znaleźć kogoś młodszego?”. Ale po zastanowieniu nawet ją rozumiem, bo przecież nikt w poważnym wieku nie stuka w szklaną szybkę podczas jazdy ani nie czyta książki na kalkulatorze.

Na pierwszym roku studiów musiałam na uczelnię jeździć z przesiadkami, albo spacerować. W komunikacji tłok, trzeba swoje wystać. Spacery i stanie to dwie relatywnie najmniej lubiane formy aktywności. Może wynika to z faktu, że moja lewa noga, w wyniku wypadków losowych, jest raczej podporowa. Autobusy tradycyjnie spóźniały się, były zatłoczone i wypełnione umiarkowanie przyjaźnie nastawioną do mnie ludzkością.
Postanowiłam zacząć tą pożyczoną kolarką jeździć na wykłady. Tradycyjnie wywołałam sensację, ale też znalazłam kilku naśladowców. Rowerem jeździłam do czasu aż zaszłam w ciążę i ukradli mi rower. Bez związku przyczynowo skutkowego, ale udało mi się jeszcze w czwartym miesiącu ciąży przelecieć przez kierownicę[1]. A potem były pilniejsze wydatki niż rower.

Równolegle od siedemnastego roku życia jeżdżę samochodem. Własnym, cudzym, każdym. Lubię. Wolę prowadzić samochód niż pić alkohol, dzięki czemu mając w rodzinie jedynie maluchy nauczyłam się prowadzić wszystko, bo wielkodusznie oferowałam odwiezienie właścicieli ich własnymi samochodami, gdzie życzą. Zazwyczaj życzyli.
Kilka lat temu odziedziczyłam trzydziestoletniego kampera i ktoś musiał go odpalić i przyprowadzić pod dom. Zamiłowaniu moich kolegów do alkoholu zawdzięczam to, że wsiadłam i pojechałam.

W zeszłym roku, trochę zanim w Warszawie zawalił się tunel, kupiłam skuter dzięki czemu o ile temperatura o poranku jest powyżej siedmiu stopni [2] — nie jadę samochodem do pracy. Z ostatnich obliczeń wyszło mi, że oszczędzam na tym skuterze co najmniej godzinę dziennie, a jak się trafi rocznica powstania w getcie, długi weekend albo mecz na Łazienkowskiej, to i więcej. Że o kosztach paliwa nie wspomnę.

I tak patrząc z dwóch foteli i dwóch siodełek, jeżdżąc po najbardziej zakorkowanym mieście, po zaliczeniu kilkunastu krajów europejskich (licząc w tym te bździny jak Monako, Andora czy Liechtenstein) i po przejechaniu wielu tysięcy kilometrów, zastanawiam się dlaczego rowerzyści i skuterzyści nienawidzą blachosmrodów, czemu blachosmrody nienawidzą rowerzystów i jednośladów, rowerzyści ze skuterzystami patrzą na siebie nawzajem z pewną pogardą, a piesi, jak już przestaną się bać wszystkiego co ma koła, to ich nienawidzą.

Czy nie moglibyśmy nienawidzić debili niezależnie czym jeżdżą? Jedną z podstawowych zasad o której pamiętam będąc użytkownikiem drogi, szczególnie publicznej, jest głębokie przeświadczenie, że wszyscy chcą mnie zabić. I nie od masy pojazdu zależy czy im się to uda, ale od moich zdolności przewidywania, gdzie czai się wróg. Prawidłowa odpowiedź — wszędzie.

I zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, nie rowerzyści to kretyni, nie motocykliści to kretyni i nie kierowcy. To nasze kochane społeczeństwo, które nastawione jest na walkę o przetrwanie i nie umie zachowywać się tak, żeby nawet nie tyle ułatwiać bliźnim, ale przynajmniej im nie utrudniać.

Nie umiem ocenić czym czuję się najbardziej. Kombatancko, od serca chyba najbardziej rowerzystą. Jeśli chodzi o ilość przejechanych kilometrów, to zdecydowanie kierowcą, a gorliwość neofity mam na skuterze. Umiem za to ocenić, że za każdą kierownicą siedzą zarówno ludzie jak i taborety.
Więc jak jeszcze raz gdzieś przeczytam, że źli są piesi/rowerzyści/motocykliści/kierowcy to nie ręczę za siebie i kogoś przejadę. A najlepiej któreś z moich wcieleń zamachnie się na pozostałe i wtedy wiarygodnie będę mogła ocenić, kto wygrał.

[1] Osobom oburzonym napiszę w tym miejscu to samo, co powiedziałam wtedy lekarzowi: gdyby to było takie proste, to nie byłoby problemu z ustawą antyaborcyjną, tylko popyt na rowery. Było to rok z kawałkiem po wejściu w życie ustawy o planowaniu rodziny, czyli tzw. kompromisu aborcyjnego, więc wszyscy mieli w miarę na świeżo. A ta ciąża z którą leciałam aktualnie zdaje maturę. Acz na wszelki wypadek — nie polecam.
[2] Sprawdzone empirycznie. Jak z tą trawą, której się można złapać wspinając. Musi to być siedem źdźbeł, ponieważ sześć nie utrzyma, a osiem nie mieści się w dłoni.