Głodem nas nie wezmą 

Jako kapitan statku naziemnego znana jestem z nieco restrykcyjnych poglądów na kwestie aprowizacji. Mówiąc w skrócie dobrze znoszę głód, mam niskie energetyczne zapotrzebowanie dobowe i potrafię prowadzić samochód przez dwanaście godzin na czterech kubkach kawy z mlekiem. Żeby nie marnować czasu wożę termos. Załogi też za bardzo nie rozpieszczam. 

Jak to ZNOWU jesteś głodny? Ile można jeść? Jaki obiad, kolację zjemy. Kto znowu wyżarł szturmowe batoniki z Biedry? Tak w kilku zdaniach przejawia się moja troska o dobrostan załogantów. Oczywiście oszczędzamy na jedzeniu, czyli spożywkę kupuje się przy drogach (pomidory, dynie, bakłażany) i w Lidlu (mleko, ser, chleb). W życiu nie byliśmy w knajpie, z alkoholi kupujemy wino-kartolino.
Cały ten przysługi wstęp uświadomił mi powagę sytuacji do której doprowadziłam ograniczając rację żywnościowe do dwóch posiłków, paczki ciasteczek Petit Beurre i czterech kaw dziennie. Otóż dwa dni temu przyłapałam załoganta jak podjadał żołędzie pod dębem. Żołędzie. Z dębu. 

Zrobiło mi się trochę głupio, bo o ile jestem odporna na brak przekąsek i nie muszę skubać słonecznika, tak rozumiem nałogi i słabości.

Dzisiaj w Lidlu kupiłam zapas orzeszków, ciasteczek i chipsów.
Na szczęście drugi załogant jest łatwy w obsłudze i wystarcza mu opakowanie suchego makaronu.

Książki drogi

W głębokim dzieciństwie ukształtowały mój Ulubiony Sposób Spędzania Wolnego Czasu (TM). Za kierownicą. Przed siebie. Codziennie gdzie indziej i raczej bez planu.

  • Dixie, Agnieszka Osiecka
  • Każdy pies ma dwa końce, Krystyna Boglar
  • Większy kawałek świata, Joanna Chmielewska
  • Klub włóczykijów, Edmund Nizurski
  • Boczne Drogi, Joanna Chmielewska

I jeszcze dwie, które mnie zdemolowały filozoficznie:

  • Cyryl, gdzie jesteś, Wiktora Woroszylskiego, która nauczyła mnie absurdalnego myślenia i szacunku dla Entropii
  • Stacja Nigdy w Życiu, Joanny Kulmowej, przez którą całe życie słyszę w nocy tęskny gwizd lokomotywy.

I jakoś zrobiło mi się miło, jak wszystkie te książki wygrzebałam z moich bardzo nieuporządkowanych półek z książkami w kilka minut. A tam nie ma wyszukiwarki.

Mimo wszystko: nie dawajcie tego dzieciom do czytania.

Being sowa is the full time job

Pojechałam na narty. Ze stoku schodzimy koło 16, ciemno robi się koło 18, bo przed zmianą czasu. Jedzenie i życie towarzyskie we własnym gronie zajmuje nam ze dwie godziny, a poza tym w śpiworach jest najcieplej. Efekt tego taki, że zasypiamy najdalej o 21. No, niech będzie 22.

Wydawało mi się, że nawet ja, sowa z dyplomem „nigdy w życiu nie wstałam z własnej woli przed 10” powinnam przynajmniej bez bólu istnienia wstać o siódmej. To uczciwe dziesięć godzin w ciepłym śpiworze! Żebym z własnej woli się obudziła, to nie podejrzewam, ale może przynajmniej wstanę. A tu niespodzianka. Owszem, jest mnie łatwiej obudzić. Ale sypiam po te dziesięć godzin i wcale nie uważam poranków za wspaniałe. Wstaję z bólem, budzę się dwie godziny i wcale mi się taki tryb życia nie podoba.

Całkiem co innego przespać te dziesięć godzin od 2 w nocy do południa! W sumie do południa zadziała nawet 7 godzin, wystartowane nad ranem.
I niech mi nikt nie tłumaczy, że się przywzyczaję. Przyzwyczajałam się przez dwanaście lat edukacji szkolnej, kilkadziesiąt (JUŻ!) lat pracy zawodowej, kiedy musiałam w pracy być raczej wcześnie. Teraz mogę być raczej później i z przyjemnością z tego korzystam. Nie, nie polubiłam wstawania o 7 rano. Po latach ćwiczeń zamieniłam południe na 9 i w takim trybie mogę funkcjonować. Na wyjazdach też.

A poza tym w kamperze budzi się przyjemniej ze słońcem za oknem…

Buraczki

Co trzeba mieć umieszczone jako zwieńczenie kręgosłupa, żeby kamperem wielkości sporego autobusu, takim wartym na oko z 600 tysięcy, a wynajmowanym za minimum 1000 zł dziennie, przyjechać na malutki, darmowy, bieda parking koło wyciągu?

Mam kryzys trzeciego dnia, kryzys wieku średniego, wygrzmociłam się sześć razy, trzy razy znokautowałam człowieka, w tym dwa razy Aleksandra, mam obitą rękę i do tego napierdala mi 50 hertzów.

Co trzeba mieć umieszczone jako zwieńczenie kręgosłupa, żeby kamperem wielkości sporego autobusu, takim wartym na oko z 600 tysięcy, a wynajmowanym za minimum 1000 zł dziennie, przyjechać na malutki, darmowy, bieda parking koło wyciągu?
I do tego odpalić generator prądu,  żeby pooglądać telewizję satelitarną?

Rozważamy jakąś wyrafinowaną zemstę, mamy toaletę turystyczną,  tylko poważne oferty. Serio jeżdżę kamperem już kilka lat, za chwilę będzie dziesięć, byłam w kilku, jak nie kilkunastu krajach, ale takiego buraka jeszcze nie widziałam…

JA nie mam co na siebie włożyć?

Zrozumiałam koszmar prawdziwej kobiety, która nie ma co na siebie włożyć. Otóż stanęłam dzisiaj w obliczu szafy z odzieżą zawierającą odzież termiczną, powerstrech, trzy polarki w różnych kolorach, dwa softshelle, dwie pary spodni narciarskich — ciepłe i cienkie, kurtkę narciarską, goretex, kamizelkę i sweter puchowy… I myślałam, że oszaleję. Naprawdę, nie miałam co na siebie włożyć!
Przebrałam się trzy razy, oczywiście spodnie założyłam za grube, bluzę za cienką, a zamiast kurtki powinnam była zabrać jednak goretex.
Cudem jakimś w końcu zostałam w bluzkę w której kieszeni miałam tygodniowy karnet na wszystkie trasy w Dolomitach, bo przekladalam go ze cztery razy i tylko czystym przypadkiem trafiłam.

Po drobnym ataku furii pod wyciągiem, bo dla odmiany okazało się, że nie zabrałam telefonu, a portfel z braku kieszeni musiałam oddać do plecaka,  co wzbudziło mój dodatkowy niepokój.

No i kije. Jednak dobrze, że wzięłam teleskopowe, po od dawna wiadomo, że dobrze jeżdżę wyłącznie wtedy, jak mi się kije zabierze. Dobry carving nie jest zły, chociaż już wyszedł z mody.

Przy okazji postanowiłam sobie już nigdy, przenigdy nie skusić się na żadne okazyjne wyprzedaże ciuchów technicznych, górsko-narciarsko-trekkingowych. Obiecuję też zaprzestać lektury facebookowej giełdy wspinaczkowej.

Jak miałam jedne,  portki z demobilu, jeden polar, jedne spodnie narciarskie, chińskie kalesony i góralski sweter, było jakoś prościej…

image

Tradycja

— Jak nazwać ten moment, kiedy wszystko się wali z niczym nie zdążamy i okazuje się, że o połowie zapomnieliśmy?
— W sobotę wyjeżdżamy.

W kamperze działa prawie wszystko. Prawie, bo nie działa spłuczka. Mam kanisterek z napisem SPŁUCZKA, którego szczęśliwie nie wyrzuciłam po tym jak niedziałająca spłuczka została naprawiona w zeszłym roku. Jak widać naprawa nie była szczególnie trwała, a moja niechęć do wyrzucania całkiem dobrego kanistra, przydatna. Troszkę adrenaliny zawsze dostarcza moment — ciekawe co jeszcze się zepsuje, czy zdążymy sprzątnąć czy czy aby wszystko jest i pasta do zębów przetrwała mrozy.

Od stycznia trwała debata… Czy jedziemy na narty? Drogo… A może się wspinać? Zimno. To może na skitury? Męczące i śniegu nie ma. To może tam gdzie śnieg jest? Drogo. To może się wspinać tam gdzie ciepło? Ale jeszcze wszędzie zimno. To może jak będzie ciepło, a teraz na narty? I tak codziennie z wyjątkiem tych dni, kiedy wypierałam fakt, że ferie młodego zbliżają się wielkimi krokami.

Jak wiadomo najbardziej lubię piosenki, które znam i trasy po których już jeździłam. Z niewiadomych powodów nie zapamiętuję ani tras narciarskich ani wspinaczkowych. Co zabawniejsze w terenie orientuję się całkiem nieźle, mapę czytam bardzo sprawnie, GPSem posługuję się bez szczególnych fajerwerków, typu wjechanie do jeziora. A szczegółów trasy nie zapamiętuję, co pozwala mi za każdym razem cieszyć się dniem świstaka i doprowadzać do szału rodzinę, szczególnie na ściankach wspinaczkowych, kiedy po raz kolejny popełniam ten sam błąd.

Dlaczego Dolomity? Bo w Dolomitach jest ładnie. Trasy są długie i niekoniecznie trudne, acz jeśli chce się trudne, to też są. I jest ładnie, mówiłam? Najładniej ze wszystkich miejsc w których byłam. A dodatkowo pod koniec marca świeci tam słońce. I jest dużo makaronu. I kawa tania. I parkingi duże i szerokie, a drogi już wytopione, taką przynajmniej mam nadzieję, chociaż łańcuchy do kampera mam.

W zasadzie od początku wiedziałam, że tak będzie.

Z podróży służbowych

Im jestem starsza tym bardziej nie lubię się spóźniać. Ale i tak dokonałam próby wejścia na pokład samolotu do Mediolanu, zamiast do Wrocławia, co skończyło się wyczytaniem mojego nazwiska na pół lotniska.

Samolot (Embraer 195) leciał 30 minut i wyglądał jak PKS. Ten którym wracałam nazywał się Bombardier i miał śmigiełka na skrzydłach. Jakoś nie wzbudziło to mojego entuzjazmu, zwłaszcza, że zawinął regularną agrafkę nad Warką i Grójcem, więc miałam wrażenie, że nie może trafić w pas.

Z racji, że mam wrażenie, że całkowicie wypełniam fotel samolotowy moim BMI19, nie dziwię się, że co jakiś czas ktoś wymyśla, że osoby zajmujące więcej niż jedno miejsce, płacą za więcej niż jedno miejsce.

Zabawne — przy wsiadaniu w Warszawie nikt nie obejrzał żadnego dowodu tożsamości. Następnym razem kupię bilet na nazwisko Skabiczewska. A powrotny na Panajew. We Wrocławiu już mnie wylegitymowano, co nie przeszkodziło panu lotniskowemu zwrócić się do mnie:

— Proszę pana dowód.

— Dziękuję pani — odpowiedziałam bez wahania brodatemu funkcjonariuszowi.

Do tego dramat, wypisuje mi się długopis. Przy konieczności wyłączenia elektroniki dostałam ataczku paniczki i zespołu odstawienia typowego dla grafomana. Bezzasadnie, bo teraz każą tylko wyłączyć łącznośc bezprzewodową. Pisać wolno, a siedzący koło mnie pan wysyłał maile z Outlook Expressa przy lądowaniu.

To czym ja się miałam przejmować.

A tak w ogóle chciałabym kiedyś pokołować Embraerem. Startować nie muszę, ale po płycie lotniska dałabym radę.

Pewnego roku na pewnej Polanie…

Siedzę przy stole z legendą polskiego alpinizmu, człowiekiem, który jako pierwszy przeszedł filar Kazalnicy Mięguszowieckiej. Jeśli ktoś nie wie, to tak, jakby Jimmy Hendrix wpadł na kawkę. Że o drobiazgach jak pierwsze wejścia w Himalajach, nie wspomnę. Mówicie, że mnie trudno dobić? To posłuchajcie o 74-letnim Pomurniku, który się Parkinsonowi nie kłania, potrafi się trzy razy przewrócić na dwóch metrach, co nie przeszkadza mu wchodzić z Doliny Kościeliskiej na Ciemniaka (sześć godzin podejścia, dla zdrowego). Telefonu nie nosi i zabrania dzwonić po GOPR, jeśli nie wróci na noc. Zasypia w kosówce i wraca następnego dnia.

Ożywia się, jak zaczynamy snuć nasze, żałośnie ubogie w porównaniu z jego światem, taternickie wspomnienia. Nie sponiewierała go wspinaczka, nie sponiewierały ośmiotysięczniki, nie sponiewierała Arktyka. Walczy ze starością. I to jest jedyna droga, kiedy nie ma się z kim związać. Tędy trzeba na żywca. Wspomina Wandzię, której się udało zostać na Kanczendzandze i teraz nie musi czekać na powolną śmierć w dolinach.

I zrobiło mi się głupio, że uważam się za osobę starą i niesprawną, że z powodu jakiś drobnych niedogodności olałam wspinanie, latanie, downhill. Bo nagle przy stole ktoś do mnie mówi „dziecko” i posyła po wrzątek. Zawstydziłam się i przestałam przejmować. Tak, jak AJS nie przyjmuje do wiadomości, że pewne moje umiejętności można uznać za przeterminowane i mówi z pewną irytacją: skakałaś po tych górach jak koza, to teraz nie dasz rady? I chyba mnie przekonał.

Wiosną przyszło mi do głowy, że mój organizm szprycowany wysokokalorycznymi produktami Big Pharmy odpuścił. I może jednak (aż mi oddechu zabrakło, jak to pomyślałam), wejdę jeszcze kiedyś do Pięciu Stawów. Roztoką się dowlokę. Miało być pomalutku, ale jak dotarłam do podnóża Tatr, jakoś tak wyszło, że nie Roztoką, tylko wyjedźmy pierwszą kolejką na Kasprowy i przez Świnicę… Jak nie dam rady, to zawsze można uciec albo z powrotem do kolejki albo wycofać się przez Pojezierze. Pierwsza kolejka startuje zanim wystartują PKSy w Zakopanem. Samochodem jechać — bez sensu, wracamy inną drogą. Później jechać — bez sensu, kolejka do kolejki na Kasprowy skończy się w Kuźnicach. Zamówiliśmy taksówkę na Polanę Rogoźniczańską. No, dalibóg, jakby mi ktoś ćwierć wieku temu powiedział, że do kolejki na Kasprowy będę jechała przez Zakopane taksówką, niechybnie umarłabym ze śmiechu. Ale bohaterowie są zmęczeni i kawaleryjska fantazja już też nie ta. Albo może właśnie trzeba mieć fantazję dziadku?

I tak oto, Pojezierze obejrzałam z góry, na Świnicę weszłam. Łańcuchy i drobne przełojenia okazały się łatwiejsze niż trawers Arkadii, z kluczowymi trudnościami w Leroy Merlin. W sumie patrząc na Krywań, na Mięguszowieckie, na Czerwone Wierchy, byłam bardziej wzruszona niż zmęczona. I siedząc na kamieniu czułam się jak właściwy człowiek, we właściwym miejscu. Jakby tych 25. lat nigdy nie było.

Zawrat okazał się całkiem blisko, motto moich ostatnich pięciu lat, jakże aktualne, godzina wczesna. Poszliśmy na Mały Kozi, a potem na Kozią Przełęcz. Z Koziej zeszłam bez żalu, bo droga do 5SP prowadzi przez Dolinkę Pustą, z widokiem na szczerzące żądne krwi kły przepaście Zamarłej. Och, jak ja lubiłam nagrzane płońcem granitowe słyty. I Pustą też lubiłam, jak przed ścigającymi nas, za notoryczne noclegi bez meldunku, WOPistami, trzeba było ze śpiworem i całym majątkiem w kolebach się chować.

Bysiek po Tatrach nie chodził, mimo, że wśród miliona miejsc w które musi dotrzeć, Tatry są w pierwszej piątce. Trójce? Jedynce. Niech będzie, że to najważniejsze miejsce w jakie chciałam go zaprowadzić. Że Pięć Stawów Polskich to legenda, mit założycielski, korzenie, najbardziej kawaleryjska przeszłość, miejsce gdzie poznałam wszystkich najważniejszych ludzi, miejsce gdzie wszystko się zaczęło i wydarzyło.

Bysiek jako markowy produkt turystyki górskiej musiał zostać tam zaprowadzony przez nas. Wejść do Piątki z nami. Chciałam mu pokazać te miejsca o których opowiadałam, w o których historie dały mi sławę mołojecką, status największego łobuza w tej rodzinie i szacunek następnych pokoleń. Historie, z których połowy matka nie powinna opowiadać dziecku, ale które są tak zabawne, że nie mogę się powstrzymać.

Circle of life. Stanęliśmy z AJSem w miejscu, gdzie się poznaliśmy, pod okapem, gdzie wisiały nasze hamaki. Jesteś synu dorosły.

A miesiąc później na przeglądzie gwarancyjnym Big Pharmy, odpytywana ze stanu zdrowia, spowiadałam się ze wszystkich szaleństw ostatniego pół roku. Badająca mnie pani doktor wyraziła swoje zdumienie, dopytała o szczegóły, przeegzaminowała na okoliczność zaburzeń równowagi (no, nie mam! mówiłam, że nie mam!) i poleciała ze skargą do mojej lekarki prowadzącej. Że jak to, ona młodsza, zdrowa, a na Mały Kozi to się bała. I tam trudno. Wysoko. Przepaście. I lekkomyślnie może nawet. I w ogóle. Moja pani doktor jest moją panią doktor prowadzącą od lat. I już wypisywała mnie wcześniej ze szpitala, bo musiałam jechać na narty. Co roku śledzi moje szaleństwa i plany wakacyjne, chwaląc upodobanie do zimnych krajów i ciesząc się ze zrównoważenie lekceważącego stosunku do stanu własnego zdrowia. Pochwaliła wyczyn, pośmiała się z pani doktor, której nadepnęłam na ambicję i zapowiedziała, że będzie o mnie opowiadać innym pacjentom. Bo da się. No, da się, co się ma nie dać.

Przeszłam Orlą Perć. Rozwaliłam Scarpy. Wróciłam, żyję. Pomurnik wrócił z Wołowca.

Pocztówka z Rzymu

Przeszliśmy pieszo przez coś, co chyba za jakiś czas będzie lotniskiem. Chwilowo robi wrażenie ugoru. Polecieliśmy latającym PKSem, przy starcie nie kazali zapiąć pasów, formułkę o bezwzględnej konieczności wyłączenia całej elektroniki i informacje, gdzie mamy maski z tlenem i jak należy dmuchać kamizelkę puścili z taśmy jak już byliśmy kilka kilometrów nad ziemią. Fakt, że przed startem dłuższą chwilę jechaliśmy całkiem szybko pomijam, bo też lubię pozapylać na wstecznym. Brakowało mi brzozy i sztucznej mgły i kazałam młodemu siedzieć przy skrzydle i patrzeć. Może kiedyś będzie musiał zostać ekspertem. Oczywiście wszyscy klaskali. No, ale za 100 zł do Rzymu, to nikt nie obiecywał biznes klasy z szampanem.

Wieczne miasto robi wrażenie. To samo co ćwierć wieku temu, kiedy byłam tam pierwszy raz. Wtedy można było kłaść to na karb tego, że byłam nastolatką wypuszczoną z kraju demokracji, jakże ludowej i pierwszy raz zobaczyłam, że tam na ulicach same Pewexy. W których oczywiście nic nie mogłam sobie kupić. Teraz dokładnie tyle lat ma młody i jakoś złości mnie to, mimo, że z własnym peselem jestem raczej pogodzona.

Nie lubię miast. Jak tylko mogę staram się spędzać życie na wietrznych klifach, grzejąc się w cieple Golfstromu, tak dla Rzymu robię wyjątek. Gdzieś w okolicy końca podstawówki rzuciłam się na czytanie wszystkiego o starożytnym Rzymie, co mi wlazło w ręce. Szczególną atencją darzyłam dynastię julijsko-klaudyjską. Moje koleżanki w liceum kochały się w Beatlesach i panach z Modern Talking i Depeche Mode, a ja, z pewną wyższością, w Oktawianie Auguście. Nie rozumiem tylko czemu wszystkim ulokowanie uczuć w boskim cezarze wydawało się bardziej absurdalne niż w żyjącej gwieździe muzyki pop. Zresztą, o ile dobrze pamiętam, nikomu nie przeszkadzało w uczuciach, że Lennon też nie żyje.
Mnie zaś słabość do tego kształtu czaszki i odstających uszu została na zawsze.

Oktawian August i jego uszy

Trzy dni w Rzymie, to jak czytanie Wikipedii, albo przeglądanie slajdów. Nasz rajd po kilku miejscach i bardzo wielu ulicach był tyleż obłąkańczy, co całkowicie niesatysfakcjonujący. W sumie przebiegliśmy 99,54 km. Mam uroczy zwyczaj biegania z włączonym GPSem w kieszeni, więc dane mam w miarę dokładne, a biorąc pod uwagę, że solidne stropy tłumią sygnał, to pewnie tę setkę złamaliśmy.

Z religijnych uniesień najbardziej cenię chłód średniowiecznych katedr. W Rzymie nawet październik bywa upalny. Kamienie na posadzkach wycierają się w różnym tempie. Mam ochotę siedzieć na podłodze w kościele i przykładać dłonie do posadzki, bo mam wrażenie, że pod palcami przepływa mi czas. Już przynajmniej nie zdejmuję butów, jak kiedyś, kiedy po wszystkich kościołach chodziłam boso, z sandałami przywiązanymi do plecaka. Przepasz się i włóż sandały. Kiedy, że nie. Cenię wszakże pokrewieństwo z Wujkiem Staszkiem, bo przyłapana na bosaka przed Pietą (Boże, jaka ona jest śliczna) przez strażnika w katedrze Świętego Piotra, bez zmrużenia błękitnego oka, powiedziałam mu, że jestem na pielgrzymce śladami św. Franciszka i jeśli tu nie wolno, to nie dopełnię ślubów. Widział, że wciskam mu ciężki kit, ale nie zadrżała mi nawet powieka, więc puścił mnie i bez butów zlazłam całą katedrę.

Jako wzorcowa rodzina ateistów odbyliśmy pielgrzymkę po wszystkich dużych kościołach w centrum Rzymu, w kilku nas zatchnęło z zachwytu, odśpiewaliśmy Barkę przed grobem Jana Pawła II, dwa razy zwiedzili groty z papieskimi nagrobkami, weszli na kolanach po Świętych Schodach z pałacu Piłata w Jerozolimie, które św. Helena zajumała do Rzymu. Szczęśliwie byliśmy tam na tyle wcześnie, żeby nie zbulwersować za bardzo poboznych pielgrzymów, traktujących imprezę poważnie, bo po tych schodach na kolanach to raczej wbiegliśmy z tymi plecakami, traktując całość z historyczno-ludycznym dystansem. Za złamany grosz nie wierzę w odpusty zupełne, cudowne uzdrawiania, bba, nie wierzę nawet w to, że na schodach kradzionych po trzystu latach została, pod tą szybką, kropla krwi Chrystusa, tak w schody wierzę i szacunek dla historii posiadam. I wiem też, że jeśli ktoś drypta po tych schodach dwie godziny na każdym stopniu klepiąc różaniec, to musi być bardzo zdesperowany i wypada to uszanować.

Polaków za granicą, szczególnie we Francji i we Włoszech, poznajemy po tym, że zamawiają latte, a potem są zdziwieni, że kelner przyniósł im mleko. Kawa we Włoszech jest dobra, bo dobra i tania. Nie piłam mleka, radziłam sobie całkiem niepatriotycznie. Przed grobem JP2 na kolanach trwają polskie wycieczki. Poznaje się je po taniej biżuterii i eleganckim stroju. Specyficznie eleganckim. Zrobiliśmy im przyjemność i zaśpiewali barkę. Nie za głośno i bardzo poważnie. Moje czarne serduszko zabiło mocniej, kiedy na twarzy umundurowanego strażnika zobaczyłam ten sam wyraz co kiedyś — on wiedział, że robimy sobie jaja.
W ogóle byliśmy w nastroju podniosłym, a patriotycznym i w Sali Sobieskiego w Muzeach Watykańskich wykonaliśmy Rotę, stojąc na baczność przed obrazem Matejki pt. Wiktoria Wiedeńska.

Papiestwo trzyma się mocno, jeśli liczycie na rychły upadek Kościoła, to się przeliczycie. Kolejka do św. Piotra o godzinie dziesiątej rano sięga końca kolumnady Berniniego. Mam wrażenie, że koło południa zaczyna w katedrze brakować tlenu i tylko patrzeć, a zachuchamy te zabytki na śmierć. Cała nadzieja w Chińczykach, którzy w Rzymie zachowują się jak my w Dolinie Królów.

Chwała Ci, Unio Europejska, za włomotanie operatorom komórkowym, za zbójeckie ceny roamingu. Kiedyś trzeba było uważać na każdym kroku, bo nierozważne operowanie GPSem i nie przyblokowanie w trzech miejscach dostępu do danych, kończyło się rachunkiem kilkuset złotowym. Dość szybko nauczyłam się kupować za granicą lokalne karty SIM i mam sporą kolekcję. Tyle, że już nie muszę ich używać. Pakiet 100 MB w roamingu kosztuje 20 złotych. Przy WiFi w hotelu i w wielu knajpach, i rozważnym korzystaniu, 25 MB przywiozłam z powrotem. Włoską kartę w plecaku miałam, nie wykorzystałam. 100 MB, czyli taka całkiem znośna ilość, jak się filmów nie ogląda i zdjęć nie przerzuca, wystarczy mi na te 4 dni. Stawiam kawę, jeśli ktoś doczytał do tego miejsca.

Nasza kwatera, znaleziona na Booking.com metodą „pokaż najtańsze” okazała się niedużym mieszkaniem, dwieście metrów od bazyliki św. Jana na Lateranie. To ta ważniejsza od św. Piotra, gdzie nas zatchnęło. Pani prowadząca lokal okazała się Rosjanką mówiącą tylko po włosku i rosyjsku. Pamiętając moje doświadczenia ze spożywką starałam się mówić WYRAŹNIE PO POLSKU, a ona mówiła WYRAŹNIE PO ROSYJSKU. Uniknęłam rozmowy w mojej oszałamiającej odmianie języka rosyjskiego, polegającej na dodawaniu rosyjskich końcówek do polskich wyrazów (pa paliach wrony łażut i kraczut). Po ustaleniu, że dywan to po rosyjsku kanapa, a owoce to warzywa obyło się bez dodatkowych atrakcji. Może trochę się wstydziłam, bo ziemnijaki i jarzynu z Ukrainy, to mi młody wypomina do dzisiaj.

Wracam tam. Urbi et Orbi i wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Bilet jest tańszy niż wycieczka w Beskidy. Kwatera u pani Rosjanki nieco droższa niż hostel w Gdańsku.
Mam zdjęcia, na których są duże kościoły, dużo gruzów i dużo kotów. Kiedyś je przejrzę. I może kiedyś napiszę o gruzach, ale nie wiem czy umiem, bo nigdy mi nie szło pisanie o czymś co jest dla mnie Strasznie Ważne.

W oddali zniknie głowa moja płowa

To pewnie geny. Moi przodkowie prowadzili koczowniczy tryb życia. Albo za dużo lektur w stylu „Dzieci kapitana Granta”. Och, Patagonia, tak, bym była bardzo zadowolona. To najbardziej nierealne miejsce, w które chcę dotrzeć. Ameryka Północna ma swój urok. O ile jest północna. Trip po Stanach trochę kusi, ale robi się to standard i must have aspirującej klasy średniej, więc aspiruję sobie w kąciku. Ale tak naprawdę moje kiedyś i muszę, a nawet tam żyją smoki, to Ameryka Południowa. Oczywiście dla równowagi, naprawdę południowa. Tam jest zimno, rosną kaktusy. Tam nie dotarł Gógiel z Google View, a autostrada jest pokryta szutrem. Ale to kiedyś.

Chyba sporo przed tym, zanim pojawił się Bysiek, obiecałam sobie, że pokazanie dziecku świata jest równie istotne, a może nawet istotniejsze, od nakarmienia i wyprania portek. Karmienie wychodzi mi całkiem średnio, aż cud, że nie przyszła do nas opieka społeczna, że to dziecko nie dość, że mięsa nie je to jeszcze jakieś zabiedzone.

Od nastu lat sukcesywnie odhaczam miejsca, które, jak sądzę, powinien zobaczyć i odkąd zaczął w miarę prosto siedzieć w foteliku samochodowych ciągam po po Europie. Obecnie już bez fotelika, żeby nie było wątpliwości, mimo, że nadal jest na tyle zabiedzony, że pewnie bym go nawet w jakiś dała radę wepchnąć.
Los grafomana, kołaczą mi się po głowie jakieś fragmenty zdań, w których na pewno występuje zorza polarna i miliony miejsc w które musisz dotrzeć.

Jedno z ważniejszych miast na mojej mapie wrażeń to Rzym. Kocham Oktawiana Augusta od późnej podstawówki (to przypadek, że AJS jest do niego podobny!), Swetoniusza czytywałam zanim to było modne, Gravesa znałam na pamięć, a rodzina karciła mnie za czytanie Krawczuka. Pierwszy raz byłam z Rzymie, z pielgrzymką, jako dziewiętnastolatka wypuszczona ze szponów Matki Komuny. No, przyznam, to było mocne uderzenie. Potem, kiedy Europa zniosła wizy, w pierwszym w moim życiu europejskim tripie, Rzym musiałam zaliczyć. Dobra jestem w planowaniu trasy i jakoś bez wysiłku, palcem po mapie, dojeżdżam z Paryża do Rzymu. Niestety potem równie łatwo zamieniam podróżowanie palcem w podróżowanie realne i mam jakieś zakrzywienie rzeczywistości, bo odległości liczę w dniach, a nie w kilometrach. Pewnie to też ci koczowniczy przodkowie.

Dawno w Rzymie nie byłam. Nie chcę jechać tam kamperem, bo doświadczenie nauczyło omijać większe miasta. Kłopot duży, parkowanie trudne, uciechy mało. Na szczęście są tanie linie lotnicze, pensjonaty z jedną gwiazdką na booking.com i sklepy spożywcze. Lecimy w październiku.

Fajnie jest móc

Nawet powoli, z przelotowym czasem równie imponującym, jak szybszy marsz. Pocieszam się tym, że naprawdę lubię siedzieć w trawie, patrząc na beskidzkie bałuchy.

Tyle, że nieważne, czy te 20 km dziennie przechodzę uwieszona, z wywieszonym językiem, na rowerze, czy przejeżdżam po asfalcie. Ważne jest, że od wielu lat nie udało mi się wyjechać na rower z poczuciem, że to był sensowny pomysł, bo dałam radę pojeździć, a nie tylko przewiozłam rower na tyle samochodu.

Oficjalna wersja jest taka, że jestem dobrze leczona, a mój sfochowany organizm dobrze reaguje na aplikowaną chemię. Ale ja i tak mam wrażenie, że się po prostu uparłam i nie dam się zakopać za wcześnie.

Mogę stwierdzić z absolutną pewnością, to, że nic tak dobrze człowiekowi nie robi jak dobre zmęczenie.
I może jednak kupić sobie lepszy rower…?

W trzy karty z góralem

Miejscem, w którym spędzam znaczną część roku jest zaprzyjaźniona hacjenda w Beskidach. Wieś zaciszna, z nieco ekstremalnym dojazdem, który nawet latem potrafi u pasażera wywołać efekt łapania kokpitu. Mechanizmu nie znam, bo zazwyczaj wtedy trzymam się kierownicy, ale moja droga mać tak właśnie reagowała na pierwsze beskidzkie zjazdy.

Zimą jest jeszcze śmieszniej, bo drogi nie zaczynają być mniej strome, a dodatkowo gmina należy do najbardziej śnieżnych w Polsce, więc potrafią być naprawdę wymagające. Wprawdzie przez drogi bez numerków, czyli całkiem boczne, potrafi tutaj dwa razy dziennie przejechać pług, ale natura i z tym da sobie radę, więc jeździ się raczej o białym niż po czarnym.
Z pokorą patrzę na miejscowych, którzy pod te górki potrafią nie tylko podjechać, ale też z nich zjechać, co bywa znacznie trudniejsze.

Przyjeżdżamy tu zimą, bo w okolicy jest kilka całkiem sympatycznych górek, hacjenda posiada całkiem miły kominek, a widok za oknami wpływa kojąco na moje skołatane nerwy.
Górek zaadaptowanych na narciarskie stoki robi się coraz więcej. Narciarzy też. Tyle, że nie zapominajmy, że jesteśmy w Polsce. Kilka kilometrów stąd, we wsi Istebna, kilka lat temu była sobie górka. Górka nazywa się Zagroń. Nie jest specjalnie wymagająca, ale ma wyciąg z czteroosobową kanapą i na rozgrzewkę się nadaje. Świetnie nadaje się też do nauki, bo specjalnych trudności na niej nie ma. Poza stokiem, wypożyczalnią i instruktorami Zagroń ma też basen i knajpo-bary. Wykupiony karnet narciarski upoważnia do wejścia na basen. Nie testowałam, bo jestem z natury płochliwa i lękiem mnie napawa gromadne spłukiwanie flory bakteryjnej.

W zeszłym roku w grudniu, pół kilometra w górę rzeki Olzy, otwarto drugi wyciąg. Nazywa się Złoty Groń, jest góreczką nieco bardziej stromą. Powiedzieć wymagającą, byłoby przesadą, ale w górnej części da się nawet całkiem, całkiem rozpędzić. A może raczej dawało się, o czym za chwilę. Kanapa jest tu sześcioosobowa, wyraźnie nowsza. Knajpka, wypożyczalnia, szkółka narciarska, przedszkole narciarskie.

Po przejechaniu kilkuset metrów dalej wzdłuż Olzy kilka dni temu otworzono trzeci wyciąg. Wyciąg nazywa się CHICHOT, co ja interpretuję jako chichot, niekoniecznie szyderczy, a młody jako Chic Hot. Można rzec — każdemu według potrzeb. Wyciąg orczykowy. Górka plaskata, ale za to usypana w coś na kształt snowparku, więc ma szanse ściągnąć miłośników jeżdżenia snowboardem po metalowych poręczach i narciarzy, którzy nie mogą się zdecydować, czy lubią jeździć przodem czy tyłem.
Infrastruktura całkiem świeżutka, ale jest gdzie usiąść i napić się kawy. Z prawdziwym mlekiem, w przeciwieństwie do Złotego Gronia, gdzie zamiast mleka dostałam jednorazowy syntetyk, którego nie znoszę.

I teraz będzie clou. Wzdłuż Olzy, na odcinku półtora kilometra, na jednej górce, są trzy wyciągi. Na każdy z nich kupuje się osobny karnet na osobnej karcie magnetycznej za którą płaci się 10 zł kaucji. Należy więc albo jeździć w kółko na jednym wyciągu, albo mieć w kieszeni trzy karty magnetyczne, bo bez specjalnie szokujących umiejętności można się przemieszczać z jednego wyciągu na drugi. Między półkilometrowymi trasami można by, na krzyż, puścić dodatkową, a nawet (nie bójmy się marzyć) dwie. Z zasad matematyki kołacze mi w głowie jedynie smętny Pitagoras i wychodzi mi z jego trójkąta, że ekstra tras można by uzyskać całe trzy kilometry, co na polskie, beskidzkie warunki, jest zdumiewającym bogactwem i o takim ewenemencie na pewno powiedziano by w telewizji i napisano w gazetach.

Teraz zejdźmy na ziemię. Jesteśmy w Polsce. W polskich górach. Gdzie każdy stok należy do polskiego górala. Polski góral nawet jeżeli już wie, że taki narciarz, co przejechał pół Polski, lubi posadzić kuper i napić się płynu, to zazwyczaj jest skłócony z sąsiadującym polskim góralem. Zrobienie więc z trzech psich góreczek czegoś, co w ogromnym cudzysłowie można by nazwać „rejonem narciarskim” jest niewykonalne.

Jeśli ktoś kreśli śmiałe plany objęcia Podhala jednym karnetem narciarskim, albo utworzenia w Beskidach jednego karnetu na którym można by jeździć na Skrzycznym, na Pilsku, w okolicach Istebnej, Wisły, Koniakowa i Zwardonia, może zacząłby eksperymentalnie od stworzenia jednego rejonu Istebna Ski. Na początek obejmowałby trzy opisane górki.
Dodatkowa trudność: poza góralem numer jeden, numer dwa i numer trzy, którzy są właścicielami wyciągów, występuje także góral numer cztery, do którego należy kawałek łączki na szczycie Złotego Gronia i w ciągu ostatniego miesiąca zdołał już postawić tam płoteczek, którym wygrodził kawałeczek na którym dawało się rozpędzić. To byłoby całkiem śmieszne, ale jest, jak w polskiej komedii, raczej żałosne.
Zapewne pola między wciągami należą do górala numer pięć, sześć, siedem i osiem, którzy za chwilę zorientują się, że klienci któregoś sąsiada jeżdżą sobie na skos i niszczą ich pola, tylko patrzeć jak wystawią płoteczek. Albo pięć.
Drodzy polscy górale… Nawet nie wiecie, jak śmieszni jesteście. Szkoda tylko, że to taki śmiech przez łzy, bo przegranym w te trzy karty jestem ja.

Nie daje mi spokoju, czy jeżdżę na Zaolziu czy też na Przedolziu. Bo to Olzie, to coś jak przedśródzadzidzie dzidy bojowej.

Jestę królową

— Nienawidzę Cię Siwo, wiesz? — mówi z uczuciem Bysiek słuchając jednym uchem, jak za ścianą Aleks opowiada o moim kolejnym brawurowym podjeździe po lodzie bez łańcuchów, tym razem cudzym samochodem.
— Ale dlaczego? — pytam dla świętego spokoju, bo i tak wiem.
— Bo jestem synem króla sedesów, a to zajebiście wysoko postawiona poprzeczka?

Survival kit

Jadę w góry. Uskrobałam urlopu. Dobra, mam tego urlopu chyba 10 dni więcej niż normals w skali roku. Jakieś korzyści z bycia inwalidą trzeba mieć.

Pakuję się od soboty. Pakowanie polega na układaniu na środku pokoju, dookoła roweru stacjonarnego, pryzmy z rzeczy, które zabieram.
Dodatkowo postanowiłam jednak zabrać Najpotrzebniejsze Artykuły Spożywcze. Przynajmniej na jeden dzień. Do kupy dołączyły:
— kawa rozpuszczalna
— mleko 3,2%

Poza tym survival kit tworzą:
— orteza kolanowa krótka 2x
— internet

Chyba zacznę obliczać swoje szanse na przeżycie w procentach.
Wyjeżdżamy 21.12 popołudniu. Cały czas mam nadzieję, że jeśli koniec świata będzie, to brejknę system, bo jeśli zaskoczy mnie gdzieś w okolicy Radomska, gdzie już kilka razy zaskoczyła mnie niebagatelna śnieżyca, to zje własny ogon, ponieważ z moich obserwacji wynika, że Radomsko, to właśnie koniec świata.

Jak to z bukietem było

Dzięki całkiem nowej autostradzie można pierwszą wakacyjną noc przespać za Berlinem. Oczywiście jadąc kamperem, bo jadąc czymś normalnym, to pewnie znacznie dalej.
Tak więc nocowaliśmy gdzieś w polu za Poczdamem, a następnego dnia ruszyliśmy dalej. I tak oto wyskakując z kampera na jakimś parkingu przy autostradowej stacji benzynowej, znalazłam bukiet. Bukiet w sensie kwiaty cięte w kupę związane. Celofanem konkretnie.
Przyznam, że lubię te chwile, kiedy udaje mi się zaskakiwać moją rodzinę, która jakby nie patrzeć zna mnie długo i nieźle. To był właśnie ten moment.

Załoga z kampera wysiada na prawą stronę, a kierowca na lewą. I tak o to u moich stóp znalazłam bukiet z którym wychynęłam zza samochodu.
O krzykom a co to jest nie było końca. Najbardziej zbaraniał AJS, który wyraz twarzy miał taki, jakby w jednej sekundzie przebiegało mu przez mózg milion myśli z czego najinteligentniejsza brzmiała ale dlaczego ten bukiet.

Parking pusty. Bukiet samotny. Odmówiłam pozostawienia bukietu na zatracenie, zapakowałam i pojechałam. Po chwilowej dyskusji zaczynającej się od czyś ty zwariowała, a po co nam bukiet a kończącej na to ja obetnę tę butelkę, wstawimy go sytuacja wyglądała na opanowaną.
Bukiet w obciętej butelce po mineralnej został wstawiony w zielone wiadro, a całość zainstalowana w kamperowej łazience. I tak oto podróżowaliśmy w piątkę — czwórka #rodzinypatologicznej i bukiet.
Z okazji uroczystych kolacji wyjmowaliśmy bukiet z wiadra i instalowali na stole. Z okazji mniej uroczystych bukiet był wystawiany na kuchenną szafkę, żeby świeżego powietrza i światła dziennego zaznał.

Bukiet znalazłam drugiego dnia naszej podróży. Troskliwie pielęgnowany, wietrzony i podlewany został dowieziony do Dunkierki, przepromował się z nami do Dover, przejechał Anglię i dojechał do Szkocji. Byłam nawet ciekawa co celnik, który po wyjechaniu z promu dokładnie przepytał na okoliczność naszego zainteresowania Olimpiadą, powie jak zobaczy całkiem ładny bukiet stojący w wiadrze koło klopa w kamperze. Niestety po zajrzeniu do skrzyni w której była siekiera, zaprzestał eksploracji.

Po tygodniu, w Szkocji, ząb czasu zaczął kąsać płatki dzielnego, niemieckiego bukietu-podróżnika i zdecydowaliśmy się z bukietem pożegnać. Głupio nam było tak zwyczajnie wyrzucić go do parkingowego śmietnika. W końcu przejechał z nami ładne kilkaset kilometrów i na oko pięć krajów. Jakoś nie uchodzi.
Byliśmy akurat w Jedburgu, mieście o którym Maria Stuart, królowa Szkotów, mówiła Powinnam była umrzeć w Jedburgu, bo jej uwięzienie tutaj, to był początek końca.
Zawsze wolałam pełnokrwistą Marię Stuart od łysej Elki, postanowiłam więc złożyć bukiet Marii, w opactwie w Jedburgu.
Poczekałam, aż zapadnie ciemność, co z racji położenia geograficznego i strefy czasowej chwilę zajęło, wyjęłam bukiet z wiadra i pomaszerowałam złożyć go pod opactwem.

Nie wiem, czy bukiet zgubił jakiś Niemiec, czy prasnęła go o trawnik jego krewka małżonka. Wiem, że na płocie opactwa Marii Stuart nawet nadwiędnięty prezentował się nieźle.
Następnego dnia widziałam, jak wycieczki robiły mu zdjęcia. I to nie tylko wycieczki Japończyków, bo oni fotografują wszystko.

Potem trochę żałowałam, że nie wytrzymałam jeszcze tygodnia i nie złożyłam go na polu bitwy pod Culloden albo na zbiorowej mogile klanu Macintosh. Miałoby to pewien dyskretny urok…

Apple

Powrót kierowcy marnotrawnego

Zawsze po powrocie z zagranicy, szczególnie kiedy jadę samochodem i szczególnie, kiedy przejeżdżam około dziesięciu tysięcy kilometrów, marzy mi się, że chciałabym żyć w kraju, w którym przestrzega się przepisów ruchu drogowego.

Nie wyprzedza się na trzeciego, nie przekracza prędkości. Nie jeździ po pasach oznaczających kawałki jezdni, po których jeździć nie można. Nie parkuje ani na chodnikach[1] ani na ścieżkach rowerowych. Gdzie linia ciągła oznacza, że jeżeli zmieniam pas zaraz za ową linią ciągłą, to nic mi się nagle za plecami nie pojawi, bo się śpieszy.

Chciałabym, żeby zmiana pasa nie była rosyjską ruletką wpuści/nie wpuści. Chciałabym, żeby wyrzucenie kierunkowskazu oznaczało, że chcę zmienić pas, a nie, że mam fanaberię, żeby wjechać przed kogoś i być pierwsza. I żeby jak w cywilizowanym świecie wystarczało, żeby pierwszy jadący samochód zwolnił i mnie wpuścił.

Chciałabym, żeby pas skręcający w prawo był pasem skręcającym w prawo, a nie przyspieszeniem dla tych co jadą prosto i nie są takimi frajerami, żeby czekać na środkowym. Przy okazji chciałabym też, żeby pas środkowy, który jedzie prosto nie był skrótem do skręcania w lewo/prawo, dla tych, którzy nie są takimi frajerami, żeby stać na pasie lewym (pozdrawiamy skrzyżowanie Gagarina z Czerniakowską).

Chciałabym, żeby na autostradach ludzie myśleli. Jest taki sprytny myk, że jeśli ktoś wyjeżdża z parkingu na autostradę, a lewy pas jest wolny, to kierowcy automatycznie zjeżdżają na ten lewy pas, żeby włączający się miał łatwiej. O ile nie są Polakami.
Chciałabym, żeby były autostrady i żeby były to autostrady trzypasmowe.
Chciałabym, żeby komunikaty na tablicach nad autostradami i ulicami informowały, a nie codziennie wyświetlały z automatu to samo. Przez informacje rozumiem napis „Opóźnienie w tunelu — 12 minut” a nie „Utrudnienia przed Ludną”.

Chciałabym, nie bać się, że buc, który uzna, że nieprawidłowo zmieniam pas nie zjeżdżał za mną i nie próbował wykorzystać przewagi fizycznej, bo samym intelektem w tej sytuacji za wysoko nie podskoczę.
Chciałabym, żeby mandaty i punkty były na tyle dotkliwe i na tyle dostosowane do sytuacji finansowej, żeby zniknęła grupa, która ma szczerze pod wydechem, że zapłaci 500 zł.
Przy okazji chciałabym też, żeby przepisy, znaki i ograniczenia były ustalane przez ludzi myślących, ale to już temat na osobne gorzkie żale…

I solennie, jak co roku przyrzekam zacząć naprawianie świata od siebie.

[1] wiem jak można.

Czy któregoś roku mogłoby być inaczej?

Najpierw wyjazdu na wakacje odmówiła moja matka. Bo stara, zużyta, jesteśmy niemili oraz ogólny foch. Opanowałam.
Potem wyjazdu na wakacje odmówił młody, ponieważ jesteśmy starzy i nudni. Trochę się obraziłam, bo starzy owszem, ale, żeby nudni, to nie. Uznałam wyższość dowolnego nastolatka nad własną rodziną, nawet obłąkaną. Opanowałam.
A na koniec wyjazdu na wakacje odmówił samochód, ponieważ w Fiat Polska nie mają rureczki nagwintowanej. I tutaj się tradycyjnie załamałam.
— Bo ja nie wiem jak pani, pani Aniu, na tych sparciałych rurach dojechała… — z uznaniem powiedział mój ulubiony Święty Pan Andrzej od kampera.

Na to pytanie akurat umiem odpowiedzieć, ponieważ jak zagotowałam silnik na przełęczy w Andorze i wynalazłam kałużę pod samochodem, na wysokości drobnych trzech tysięcy metrów, jedyny baniak z wodą jaki miałam pod ręką był pięciolitrowym baniakiem wody z Lourdes.
Część wody zużył wprawdzie AJS do mycia zębów, twierdząc, że uchroni go to przed dentystą, a może nawet utracone zęby mu odrosną, a z części w jakichś trudnych warunkach zrobiliśmy kawę, ale większość ocalała. I tę większość bez namysłu wlałam do chłodnicy. Mało skutecznie, bo dalej ciekło.

W mglistej Andorze, zamiast kupować tani alkohol, spędziliśmy uroczą godzinę z twarzami pod maską samochodu ustalając, co cieknie to ryże (woda!), skąd cieknie (chyba tu… nie, może tam? a co to jest?) zastanawiając się, czy tam na pewno wszystko, co było jest w takim samym układzie. Wyszło nam, że nie.

Tu przypomina się dramatyczna historia z czasów, kiedy z tą damą, która jest moją macią, podróżowałyśmy z namiotem i psem rasy terrier mazowiecki maluchem po Polsce. Dziecięciem natenczas byłam, nieco podrośniętym. O ile pamiętam, to były te wakacje, kiedy w Gdańsku postanowiłam zapuścić włosy, gdyż stwierdziłam, że wytrzymałam, jak mówili do mnie chłopczyku, wytrzymałam syneczku, wytrzymałam nawet „ty łobuzie” od pani na placu Wilsona, ale proszę pana, to ja sobie zdecydowanie nie życzę. I następne piętnaście lat miałam długie włosy.

Otóż maluch gdzieś między Redą a Puckiem się zatrzymał. Czknął i odmówił współpracy. Analogicznie otworzyłyśmy z matką maskę, która jak wiadomo w maluchach była z tyłu, i dumałyśmy. Kierując się rozwiniętym instynktem samozachowawczym postanowiłam nakłonić tzw. okazję do zatrzymania się i zajrzenia w fanaberyjną maszynę.
Jakiś umiarkowanie technicznie wyglądający, acz miły pan się w końcu zatrzymał i zanim otworzyłam usta, celem wygłoszenia zgrabnej inwokacji w stylu:
— Najmocniej pana przepraszam, ale może zna się pan na samochodach, bo my tu taki kłopocik mamy… — do bogu ducha winnej ofiary podbiegła moja matka, na wdechu, wyrzucając z siebie jak karabin maszynowy:
— Proszę pana, wyleciało nam i nie wiemy czy to ma być mocno czy słabo!!!
Facet zdębiał nic nie odpowiedział, wykonał gest maskujący, że się zna i dojechał. Bez słowa.
Owo coś okazało się świecą, która wyskoczyła i owszem, musiała być mocno.

Tak więc pod maską kampera znaleźliśmy Luźną Rurkę, którą komisyjnie AJS zamontował. Napisałabym „zamontowaliśmy”, ale byłoby to zdecydowanie pluralis maiestatis, bo ja się tylko upaprałam.
Chłodnicę naprawiliśmy i na wodzie z Lourdes pojechali dalej. Jak się okazało, śmiało można to zakwalifikować jako cud, bo całkiem przed chwilą okazało się, że rurki AKA węże od chłodnicy przegniły na amen, są w stanie dezintegracji i wymagają natychmiastowej wymiany. Okazało się też, że Fiat Polska ten model, to widuje w muzeum. Że rurki nie ma, że znowu nie wiadomo czy ja w ogóle na te wakacje wymarzone pojadę. I, że tradycyjnie jest jak co roku, znaczy wszystko się sypie tydzień przed wyjazdem. Oczywiście, jak co roku obiecuję sobie, że kiedyś zdążę, jak co roku do następnego czerwca o tym zapominam. Bo mi coś wypada. Przeszczep charakteru wydaje się być nieuchronny.

Przepytana na okoliczność bluźnierstwa moja głęboko wierząca OMCteściowa stwierdziła, że jeśli przez tę wodę Pan Bóg działa na ludzi, to czemu nie miałby na samochody? Ta ekspertyza uspokoiła moje sumienie.
Zwłaszcza, że w domu znajdował się jeszcze zapas smakowej wody z Lourdes, którą wynalazł młody nalewając wodę do niewypłukanej butelki po IceTea. O smaku brzoskwiniowym.

Przeciąg

Przedwyjazdowa Matka Boska od Przeciągów daje czadu.

  • woda z Lourdes w chłodnicy pomogła. Z Andorry w zeszłym roku dojechałam praktycznie bez chłodniczy, co się niestety okazało wczoraj
  • skończyły mi się także hamulce, co przy namiętnym pokonywaniu serpentyn an trzech tysiącach jest pomysłem trochę głupim
  • cena naprawy = cena wyjazdu do Legolandu
  • moja droga matka zasuszyła mi połowę kwiatów w ogrodzie, obraziła się za karczemną awanturę, która jej zrobiłam i postanowiła zrezygnować z wyjazdu, a chwilowo nie mam czasu, żeby ja prosić
  • osoba chętna do mieszkania z moimi kotami może z nimi mieszkać tylko przez trzy tygodnie
  • młody postanowił wyjechać na weekend. Wyjeżdża w niedzielę, wraca w środę. W sobotę wypadamy na wakacje. Granice weekendu są negocjowane.
  • muszę wykonać trudny telefon.
  • Niech mnie ktoś przytuli i przeszczepi mi charakter…
    Albo, po zastanowieniu, przeszczep wystarczy…

None is too old for Lego bricks

Brakowało mi koszulki z takim napisem, ale to jedna z niewielu rzeczy jakich mi brakowało. Na lekkiego wariata kupiłam na niemieckim Grouponie bilet do Legolandu, a na wyprzedażach tanich linii lotniczych dwa bilety za 90 zł za sztukę i zabrałam moje, prawie pełnoletnie, dziecko na wycieczkę. Miałam chwilę wahania, czy nie przedawkowałam poczucia humoru i czy na pewno na ostatni niepełnoletni Dzień Dziecka jest to dobry prezent, ale dziecko się ucieszyło. To pojechaliśmy. Najpierw nocnym PolskimBusem do Krakowa, gdzie wylądowaliśmy o czwartej rano. Ale PolskiegoBusa miałam dopiero docenić…

Pierwsze klocki Lego dostałam jak miałam cztery lata. I był to zestaw 660.

Niebieską przyczepkę mam w szufladzie biurka do dzisiaj.

Lego wtedy było tanie, leżało w Smyku i nikt nie wiedział co to jest. Za gierkowskiej prosperity zdołałam się jeszcze dorobić kilku zestawów klocków podstawowych, między innymi 2

i 20

W tych pudełkach przez wiele lat mieścił się cały mój klockowy majątek.

W tak zwanym międzyczasie okazało się, że są to klocki również dla dziewczynek (szok i niedowierzanie), zwłaszcza na tamtym etapie takich, co to się głównie samochodami bawiły oraz, że zaborca się zorientował co sprowadza i przestały być tanie. I z tym dobrem osiadłam na długie mroczne lata zabitej dechami komuny. Oszczędzę sobie łez na klawiaturze i nie będę opisywała tych smutnych Bożych Narodzeń, kiedy zamiast Lego znajdowałam pod choinką skarpetki. Nieco później ojczyzna obrosła Peweksami, które były oczywiście za drogie, a przyzwoity zestaw kosztował niejedną pensję mojej budżetowej matki. Tyle, że można było się przejść i popatrzeć.

W rodzinnej historii zapisał się incydent z lat ’80, kiedy miałam już ładnych naście lat, zdecydowanie byłam już w liceum, a mój stryj, a zarazem mój chrzestny ojciec, przebywał na placówce w Algierii, skąd przywoził mi większą ilość zaschniętych długopisów BiC (nie mam pojęcia skąd miał tyle zaschniętych długopisów, ale miałam tego dużo) i raz podarował mi dwadzieścia dolarów. Poruszenie ogromne wołała ta kwota. Powstał pomysł poczynienia inwestycji, lokaty, książeczki oszczędnościowej i nieledwie życia z procentów, ale koniec końców z domowych ustaleń wyszło, że mogę sobie coś kupić. Może płaszczyk w Peweksie? Może wreszcie przyzwoite dżinsy? A może bógwieco. No, może nie bóg, ale ja tam świetnie wiedziałam, co sobie kupię.

Nie jest najgorzej, klockopedia zeznaje, że to model z 1981. To pocieszające, ale ja go kupiłam na pewno w połowie lat ’80. I cena 19,99$ też by się zgadzała, te 20 baksów od hojnego stryja akurat mi wystarczyło.

Moja droga matka, jak przywlekłam się do domu tuląc do memłona karton z klockami, o ile pamiętam nawet się za bardzo nie zezłościła, tylko popatrzyła smutno i coś o tych dżinsach bąknęła. Na własne, przyzwoite dżinsy przyszło mi wtedy czekać jeszcze prawie 10 lat…

Ukrywając się trochę przed koleżankami, które bardziej były już zajęte łączeniem innych elementów i przedłużaniem gatunku, a nie skomplikowanymi konstrukcjami z Lego bawiłam się tymi klockami prawie do matury, aż w końcu zdecydowałam się wynieść je na strych. Na dziesięć lat. O ile nie mniej…

Kilkakrotnie obroniłam moje zbiory przed zakusami rodziny i znajomych matki, twardo odmawiając oddania moich klocków kolejnemu pokoleniu i upierając się, że trzymam je dla moich dzieci. W pewnym momencie brzmiało to nawet śmiesznie, ale ja twarda jestem i raczej dość uparta. Dziecka się w końcu dorobiłam.

Oczywiście kupiłam mu Lego.

Mój strychowy magazyn był kilka razy zasilany, a to ktoś mi podarował jakieś bony dolarowe (nie mylić z dolarami) w kwocie 1,5$, a to kolega przyniósł swoje klocki i dorzucił przyzwoite zestawy kosmiczne, a to Shell zorganizował promocję i za tankowanie dawał papierowe kuponiki. Był to chyba pierwszy program lojalnościowy, który pojawił się w pięknym kraju nad Wisłą. Za astronomiczną ilość kuponów można było dostać samochód:

Nie pamiętam ile setek tych kuponów trzeba było uzbierać, ale zbierała cała rodzina oraz okoliczni znajomi. Uzbierałam. Mam. Trochę podłe jest to, że mam do dzisiaj, stoi na regale i nigdy go dziecku nie oddałam. Może mi kiedyś wybaczy.

Dzięki obszlochanym skarpetkom pod choinką, dzięki moim dziecięcym marzeniom, nigdy nie zrealizowanym (wystąpię chyba do IPNu o kartę represjonowanego za komuny, jak można dziecku klocków Lego odmawiać) moje dziecko miało pod choinką Lego zawsze. Choćbym miała niedojadać, Lego być musiało. Szczęście w nieszczęściu, że dziecko mi się trafiło takie, które tymi klockami bawić się naprawdę lubiło, bo nawet bez Ferrari zapas, który pewnego pięknego dnia zniosłam mu ze strychu był imponujący.

Tak więc wycieczka do Legolandu była jedynie logiczną kontynuacją tych nielegalnie wydawanych bonów dolarowych.

CDN.

Czy przyjdzie kiedyś taki rok…

… że pojadę na długie wakacje na spokojnie, przygotowana, zrelaksowana?
Dwa lata temu dzień przed wyjazdem odbierałam dowód rejestracyjny, bo zapomniałam kupić samochodu, w zeszłym roku jechałam na wakacje prosto ze szpitala, w tym właśnie wysiadłam z samolotu i eskaluję konflikty…

Tyle dobrego, że wstępna trasa już jest… W szpitalu nie jestem…

I może się jakoś wyjechać uda tym razem też, mimo, że samochód ciągle na uchodźstwie, przewodników po GB nie mam i na milion procent przegapię coś fajnego.

Źli ludzie mówią, że jeśli pojadę na długie wakacje na spokojnie, przygotowana, zrelaksowana, to będzie znaczyło, że jestem ciężko chora.
A myślę, że to będzie znaczyło, że umarłam i jadę karawanem…

Kolejny wyjazd…

W ramach robienia głupot jadę do Legolandu. Z dzieckiem.
Nie, żebym miała jakieś inne dziecko, poza tym, co będzie miało w listopadzie czynne prawo wyborcze. Właśnie z tym jadę.
Kupiliśmy za 312 złotych (słownie trzysta dwanaście) dwa bilety lotnicze do Billund, a na niemieckim Grouponie za 77€ dwa bilety do Legolandu. Mamy też w ambitnym planie nocowanie w namiocie i zwiedzanie okolicy.

Na dokładkę postanowiłam kupić skuter.

Jeśli w myśl zasady „szybciej, szybciej, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”, żyjąc z mieczem pijanego Damoklesa nad głową, będę robiła kosztowne idiotyzmy, to puszczę rodzinę z torbami, zanim mi zacznie przysługiwać renta.
I nie wiem, czy mi się to podoba, czy wręcz przeciwnie…

A Beskidy są tutaj, w ramach ćwiczenia palców i telefonu przed Legolandem, skąd mam wewnętrzny imperatyw irytowania społeczeństwa relacją. A co.

Jak wskrzesiłam dziadka Marksa

Pierwszy raz pojechałam na europejski trip w 1991 roku. Szramy po komunie były wtedy jeszcze całkiem świeże, a Wielki Świat nie zaczynał się w Słubicach. Co więcej Słubice i tereny byłego NRD omijało się wtedy dużym łukiem, bo podobno tam bili.

Wielki Świat zrobił nam wtedy tę uprzejmość, że zniósł wizy i żeby pojechać zobaczyć Paryż wystarczył paszport, który ku zdumieniu wszystkich, można było trzymać w szufladzie.
Paszport okazywało się na granicach, ale Oni mieli już chyba jakieś Schengen, bo na granicy niemiecko-francuskiej udało mi się spowodować spory korek, kiedy zostawiłam samochód na środku drogi, wysiadłam i uparłam się komuś pokazać paszport. Łatwo nie było, żywego ducha w tych budkach nie znalazłam i pojechałam w końcu bez pieczątki z poczuciem popełniania jakiegoś potężnego wykroczenia. Dzięki tej samej lekkomyślności krajów zachodnich, dwa tygodnie później wjechałam do Szwajcarii, do której wizy trzeba było mieć, samochodem na francuskich numerach. Ale to inna historia.

Jak teraz myślę o tej podróży, to robi mi się troszkę słabo. Jechałyśmy we trzy osoby, maluchem, na dachu mieliśmy wczesny prototyp skrzyni Thule, czyli przywiązaną na sztywno tekturową walizkę, pamiętającą chyba dwudziestolecie międzywojenne. Poza tym miałyśmy namiot, butle gazowe i cały bagażnik malucha artykułów spożywczych o przedłużonej trwałości. Przyznam, że jak teraz pakuję kampera na czterotygodniowy wyjazd, to mam wrażenie, że nie tylko zrobiłam karierę od pucybuta do milionera, ale dodatkowo mam w życiu cholernie dużo szczęścia. I, że wtedy w tego kampera na pewno bym nie uwierzyła.


Walizka była opakowana w torbę po rowerze Wigry 3.

Echa tej podróży pojawiają się w moim życiu dość często, bo przejechanie sześciu i pół tysiąca kilometrów przez Pragę, Norymbergę, Paryż, Chamonix, Laurowe Wybrzeże, Rzym, Wenecję i Wiedeń, przeładowanym maluchem, który był uprzejmy czternaście (słownie czternaście) razy się zepsuć, to było naprawdę traumatyczne przeżycie.

Jednym z etapów była wizyta u znajomych na pograniczu francusko-szwajcarskim. Znajomi postanowili zrobić nam frajdę i zafundowali nam wjazd kolejką na Aiguille du Midi, czyli jeden ze szczytów w masywie Mont Blanc.

Byłam wtedy u szczytu swojego obłędu związanego z górami i wspinaniem, więc lepszego prezentu zrobić mi nie mogli. Czułam się też Strasznie Wielkim Taternikiem i co sie z mojej biednej matki ponaśmiewałam po drodze, to moje. Że zaraz się w tych klapkach zabije, że dużej góry z bliska nie widziała, że choroba wysokościowa zaraz ją pokona. Jak wiadomo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Cokolwiek nadprzyrodzonego te moje szyderstwa słyszało, zemściło się srodze i postanowiło przeciągnąć mnie pod kilem mojej własnej złośliwości.

Po wjechaniu zdziwiło mnie, że jeden podest jest zajęty przez śpiących pokotem ludzi, ale nie miałam czasu się tym zająć — zwiedzałam. Góra piękna, pogoda wspaniała, widoki prześliczne. Moje ADHD dało o sobie znać i latałam po stacji kolejki jak tchórzofretka na sterydach, robiąc tyle zdjęć na ile mi pozwoliła ilość posiadanej kliszy. Przypominam rok był ’91, więc nawet lustrzankę wtedy nie każdy miał…

Latałam po stacji do czasu… Wjazd z Chamonix (1035 m n.p.m.) na szczyt 3842 m n.p.m. musiał zaboleć. Jeśli do tej pory o chorobie wysokościowej słyszałam w teorii, tak miałam okazję obejrzeć ją z bliska i wszystkie szyderstwa odpokutować.
Złożyło mnie miej więcej godzinę po wjechaniu na szczyt. Jeśli kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek potem bolała mnie głowa, tak Aiguille du Midi uważam za punkt odniesienia. Bardziej nie bolała mnie nigdy. Tramalu nie miałam, ketonalu też nie. Aspiryna nie działała. Zresztą ani lekarstwa, ani nawet płyny nie trzymały się mnie przesadnie długo, więc może lepiej, że nic nie miałam.

Bilety na kolejkę sprzedawano na określone godziny wjazdu i zjazdu, więc efekt był taki, że ten podest zajęty przez śpiących ludzi był miejscem spoczynku tych nieodpornych na gwałtowne zmiany ciśnienia. Tamże, skruszona, zaległam i ja. Nie muszę oczywiście dodawać, że moja mać nie zaległa nigdzie, pijąc kawę i paląc kolejnego papierosa, lekko znudzona, jak zawsze, bez wysiłku doczekała do naszej godziny odjazdu.

A ja siedząc na peronie stacji czułam się jakbym czymś bardzo ciężkim dostała w głowę nie raz, ale 3842 razy. Stacja była wykuta w skale i echo niosło się w niej uczciwie. Musiała mnie już wtedy ta głowa przestać boleć, bo ciosów odbiciami wrednych fal dźwiękowych nie pamiętam, ale zapewne nie czułam się jeszcze do końca dobrze, bo pohukiwania hop hop dość szybko mi się znudziły i postanowiłam przetestować akustykę pomieszczenia.

Tu warto nadmienić, że natura wyposażyła mnie w bardzo donośny głos, obejmujący ponadnormatywna skalę, wrodzoną umiejętność emisji dźwięku z przepony i relatywnie duże płuca, co do kupy sprawia, że mogę się drzeć bardzo głośno, bardzo długo i bardzo donośnie. Żeby nie było za dobrze nie wyposażyła mnie niestety, w najmniejszy nawet ślad słuchu muzycznego. Mówiąc krótko — jak próbuję śpiewać, efekt jest iście piorunujący.

W wyniku powyższych niedoborów melodie, które jestem w stanie odtworzyć tak, żeby postronny słuchacz wiedział, co śpiewam nie mogą być zbyt skomplikowane. Szczególnie dobrze wychodzą mi pieśni patriotyczne i hymny podniosłe typu Warszawianka czy Marsylianka, Oda do radości, hymn ZSRR i … Międzynarodówka. No, właśnie.

Siedząc w świetnej akustyce kolejki na Mont Blanc, z głową po której myśli obijały się jak echo po skałach, nagle ni z tego ni z owego, na całe gardło zaśpiewałam Międzynarodówkę. Zaśpiewałam, to łagodnie powiedziane — pełną piersią wydarłam się na cały regulator w jaskini pełnej ludzi czekających na kolejkę.

Ludzie zamilkli, część zaczęła się nerwowo śmiać, a ja nie zniechęcając się doszłam do refrenu. I wtedy dziadek Marks ze wzruszenia poruszył się w grobie. Stojący obok mnie ludzie zaczęli tę Międzynarodówkę śpiewać razem ze mną — każdy w swoim języku. Słyszałam niemiecki, francuski, włoski, angielski i rosyjski. A i to chyba nie wszystko. Tak nam się spodobało, że zaśpiewaliśmy chórem jeszcze raz, pointegrowaliśmy się w mieszance języków europejskich i doczekaliśmy się w końcu na tę kolejkę.
Musiałam potem w kolejce wyjaśniać, że nie, nie jestem komunistką i tak, my Polacy naprawdę nie lubiliśmy komuny. Tylko tak jakoś mi się tu samo zaśpiewało…

Od tego czasu jak słyszę Międzynarodówkę, nie przypominają mi się mroczne czasy, kiedy to w telewizji puszczano utwór z okazji zjazdów Partii i pogrzebów pierwszych sekretarzy, ale przypominają mi się Alpy, słoneczny szczyt Południowej Iglicy i koszmarny ból głowy, który wyleczyłam prawdziwym, socjalistycznym internacjonalizmem.
Czego i Wam życzę.

Dzień polarny i my

Dawno temu wymyśliłam rytm roczny. W skrócie chodzi o to, że w zależności od szerokości geograficznej i klimatu mamy różne aktywności dzienne i roczne. Na południu się pracuje krócej w ciągu dnia, a za to przez cały rok, na północy cały dzień, ale za to zimą się odpoczywa. Znaczy pracowało i odpoczywało, jak nie było prądu elektrycznego, globalizacji, korporacji i openspejsa.
Niestety złośliwy los kazał mi żyć w klimacie umiarkowanym, parać się pracą (szumne słowo) umysłową i ogólnie mieć pecha, a o openspejsie kiedyś napiszę.

Słońce zachodzi o 23:30, wschodzi o 2:30. W międzyczasie panuje coś dziwnego, co w naszym klimacie można porównać ze światłem tuż przed burzą. Daje to zupełnie inne niż u nas kolory, długie cienie, oświetlone słońcem północne ściany i niesamowitą ostrość widzenia. No i, nie ukrywajmy, lekką korbę.

Rozszerzyłam rozważania o rytmach życia, w miarę zwiedzania krajów północnych, którym zawsze współczułam grobowych ciemności zimą (podobno wcale nie są grobowe), a zupełnie nie zdawałam sobie sprawy jakim przecudownym odlotem jest dzień polarny. Widno, phi. Wszyscy wiemy — jest zima, pani kierowniczko, to musi być zimno, dzień polarny, to jest widno. Wszyscy wiemy, że światło na ludzi działa (jego brak też działa, a jakże, tu serdeczne pozdrowienia dla wszystkich miłośników zasłaniania okien). Ale jak działa, to już dowiadujemy się na miejscu. Z pewnym drżeniem wwoziłam dwoje ADHDowców za koło podbiegunowe. I przeżyłam miłe zaskoczenie, bo owszem lekkiej korbusi dostaliśmy, ale okazała się konstruktywną, całkiem łagodną (dziesięć godzin za kierownicą, to ja panie, tak, o — pyk), nie porównywalną nawet z przykrym doświadczeniem zażycia Gripexu, kiedy to o mało się nie zabiłam o poduszkę. Tu dobra rada — jeśli w zasięgu macie dziecko z ADHD, że o dorosłym nie wspomnę — nigdy, przenigdy, nie dawajcie mu nic z pseudoefedryną, bo będziecie mieć na pokładzie trudną do opanowania tchórzofretkę na sterydach.
Co ciekawsze, dużo gorzej bombardowanie fotonami zniosły nasze lokalne normalsy, bo taki na przykład Petruchio, to sypiać przestał i o czwartej rano entuzjastycznie usiłował mnie namówić na spacer połączony z robieniem zdjęć. Ja na bezsenność nie cierpię. Jak każdy człowiek o sumieniu spokojnym, sypiam dobrze, niezależnie od okoliczności. No, tyle, że na dalekiej północy sypiam w szaliku na głowie, a odruchu zasypiania z łokciem na twarzy pozbyłam się dopiero dwa tygodnie po powrocie. Petruchio człowiek na co dzień nadzwyczaj spokojny i opanowany, okazał się całkiem bezradny w obliczu szalejącej, doświetlonej szyszynki i dwójki wyśmiewających go ADHDowców, w opanowywaniu szalejącego organizmu wyćwiczonych do perfekcji.

Tak więc za kilka miesięcy ponuractwa, mieszkańcy dalekiej północy dostają kilka miesięcy ze światłem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, niczym nie stymulowane odloty i możliwość czytania w łóżku do północy, bez konieczności zapalania światła. A ponieważ zima polarna nie odbiega kolorytem od przeciętnego grudniowego dnia w Warszawie, tylko mają śnieg, opony z kolcami i mogą w mieście jeździć na łańcuchach, klimat umiarkowany poczytuję za skrajną niesprawiedliwość.

W muzeum Wikingów w Borge na Lofotach spotkałam archeologa, który znalazł sobie pracę idealną. Całe lato mieszka w namiocie, hoduje ziółka i prowadzi badania naukowe. Nie przeszkadzają mu defilujące tłumy turystów, w przymuzealnym ogródeczku sieje czosnek, u lokalnego rzeźnika kupuje świeże serce owcy i spędza całe dnie piekąc owe serce na sposób wikiński. Oczywiście całość dokumentuje drugi naukowiec, a serce pod koniec dnia zjadają. Żeby badania nad zwyczajami żywieniowymi Wikingów były wiarygodne, całość powtarzają. Drugi naukowiec w przerwach robi szydełkiem bereciki i szyje skórzane papucie, w których obaj chodzą.

Żebym tego nie zobaczyła na własne oczy, to myślałabym, że ja w tym internecie, to mam najlepszą zabawę na świecie. Ale jednak nie, są ludzie, którzy w pracy potrafią się bawić jeszcze lepiej. Bo za jedzenie serc owcy, w dzień polarny w miłym plenerze, panowie dostają uczciwą pensję norweskiego (nie polskiego) naukowca i przyczyniają się do poznania zwyczajów przodków. Oparłam się pokusie zostania tam na zawsze, chociaż perspektywa suszenia dorsza wydała mi się bardzo kusząca… I im dłużej siedzę w ołpenspejsie przy zasłoniętych oknach, tym częściej o tym myślę.