Naród oszalał na punkcie szczepionek, apteki ich nienawidzą

Zapisy na szczepienie COVID-19 (polecam, nie zapraszam do dyskusji) w IKP są na połowę października. Jak sie uda wcześniej, to w bonusie system zapisuje po 4 osoby na jedną godzinę albo osobę co pięć minut. Efekt taki, że apteki chwilę przed terminem dzwonią i odwołują. Odwołali mnie dwa razy, za trzecim odwoływaniem wyjęczałam przez telefon szczepionkę na litość:

– Paniiiie, ja mam esem, ja jestem na immunosupresantach, mnie ten covid zabije…

Odrobinę dramatyzuję, bo już raczej nie zabije, ale wolałabym nie powtarzać, przechodzę ciężej, niż osoba bez chorób towarzyszących i bardzo nie powinnam chorować, bardziej niż ci bez neurologicznych obciążeń.

Trochę na krzywy ryj mnie zapisali. Nieco nieufnie pojechałam, bo z krzywym ryjem różnie bywa. Na wszelki wypadek najpierw dokonałam aptecznych zakupów, a potem strzeliłam z biodra, że w zasadzie ja na szczepienie. Okazało się, że owszem jestem na liście, ale nie tej z IKP. Zaskoczenie – zero.

Wypełniłam ankietę, podwinęłam rękaw, zaszczepiłam się.

Nawet wymieniłam small talk, że super, że naród się szczepi, nikt się nie spodziewał, ale z organizacją i infrastrukturą to nie poszło najlepiej. Wyszłam zaszczepiona, usiadłam, odsiaduję NOPy i ewentualny wstrząs anafilaktyczny.

Do okienka podchodzi starsza kobieta w różowej czapce włóczkowej, posługująca się językiem polskim, mniej więcej jak ja hiszpańskim. Pani w okienku równie pomocna, co bezradna.

– Na gardło? – uściśla rozpaczliwy język migowy. – Ale co się dzieje?
– Pieć. – mówi wyraźnie pani przy okienku.
– Pięć? – farmaceutka próbuje. – Ale co pięć?
– Neee. Pieć. Pieci. Peć. Pece. – próbuje pani z gardłem.
– No, to ja nie wiem, co pani dać. – w głosie słychać już pełną rezygnację.
– Piecze. – mówię głośno i wyraźnie. – Panią piecze gardło.
– TA!!! – krzyczy kupująca.
– Taaak? – upewnia się sprzedająca.

Transakcja wykonana. Kierowca autobusu klaszcze. Gromadnie zebrana w aptece ludność patrzy na mnie z wyraźnym uznaniem i aprobatą, pani od gardła z wdzięcznością i niedowierzaniem. Fala sympatii sprawia, że prawie spadam z krzesełka.

Co mam powiedzieć? Że dając antytalent do języków, dobra bogini podarowała tajemnicze umiejętności komunikacji niewerbalnej, obejmujące nie tylko wrażliwość na język ciała, ale też rozumienie na jakimś poziomie meta? Niby miałam czas się przyzwyczaić, ale dalej potrafi zaskoczyć. Wykorzystując rzadko dar przejechałam całą Europę i przy pomocy układów choreograficznych, zwanych w rodzinie „lambadą”, porozumiałam się skutecznie w krajach, gdzie angielski jest równie popularny, co quechua. Dogadałam się z nadmiernie entuzjastycznym Rumunem (dwugodzinna dyskusja o okolicznych atrakcjach). Nie wiadomo skąd, nie tylko rozumiem niemiecki, ale też zdarza mi się go symultanicznie tłumaczyć na angielski, a z Hiszpanami dogaduję się zdumiewająco dobrze, choć ja ciągle dos manos, tres palabras i Google Traductor

Poza tym, że mam dziś dzień dobrych uczynków, to zebrałam kolejną dykteryjkę do zbioru: ja i języki obce.

Kredytowy kartofelek, pamiętamy.

Odbyła się Przygoda

Przy okazji kupowania kabla zasilającego, szlaucha i farby do ścian idę do Carrefoura po spożywkę i wegańskie żelki.

Ostatnie kilka miesięcy wizytowałam hipermerkada w Andaluzji, gdzie, przy pomocy Gogle Traductor y dos manos zgłębiam zawiłości języka Federika Garcii Lorki.

Przy arkadyjskim Kerfie, andaluzyjska Mercadona, a nawet wieża Babel, to małe miki. Przez loopy przebija się: polski, francuski, niemiecki, arabski, turecki, coś z Indii, sporo Dalekiego Wschodu i niestety, też hiszpański, co mnie zgubiło.

Daremnie szukam mleka UHT, poddaję się, podchodzę do pani w uniformie. Pytam o to cholerne mleko i chyba coś mi nie idzie, bo pani patrzy na mnie i mówi drukowanymi literami:

– ALE NIE MUSI MI PANI POKAZYWAĆ.

I wtedy się orientuję, że litr mleka w karonie, nie w butelce uszczegółowiłam przy pomocy układu choreograficznego, zwanego przez złośliwych „lambadą”, czyli w narzeczu, którym posługuję się na występach ligwistycznie gościnnych, a który okazuje się zaskakująco skuteczną metodą komunikacji.

Jak pokazuję, jak są w lambadzie „drzwi harmonijkowe” (serior! disculpe! Puertas takie składane potrzebuję!) to każdy rozumie o czym rozmawiamy, bo to, co mój mózg robi z językami obcymi bywa naprawdę zaskakujące.

Spacyfikuj to

— Spacyfikuj to — mówi moja polska przyjaciółka do męża Holendra, półkrwi Niemca, który mówi w sześciu językach europejskich, poza polskim.
— Szpaczyfikuj? It’s from Pacific?
— From pacification by Nazi!

— Everyone pacificated polish villages! — włączam się do rozmowy, zanim zdążę się zastanowić, czy pacyfikacja ma angielski czasownik, a Holender robi wrażenie solidnie zaskoczonego przebiegiem konwersacji.
— Dlaczego opowiadacie mu o pacyfikacji polskich wsi? — do pomieszczenia wchodzi Bysiek z oczami jak spodeczki.

Mam na imię Anna-Maria i jestem nudna

A teraz sobie uleję trochę jadu, bo to mój blogasek i mi wolno.

Na imię mam Anna-Maria. Tak, jak jest napisane. Anna kreska Maria. Anna Maria z kreską. Anna Maria z myślnikiem. Tam proszę wbić dywiz… TĘ KRESKĘ. Może pan/i dokładnie przepisać? Tak, tam jest kreska. Tak, to jedno imię. Tak, z kreską. Siwińska się nazywam, nie Skresko, Anna-Maria jest z kreską, Siwińska na nazwisko. Nie, nie Skresko-Siwińska, samo Siwińska. Anna-Maria z kre.., a nie ważne. Nie, nie Anna, proszę mi wpisać całe imię, tak to całe imię, jedno. No wiem, że dziwne, ale tak właśnie się nazywam. Tak, to jest moje jedno, jedyne, pierwsze imię. Drugiego nie mam. Nie Maria to nie jest drugie imię.
Śmiechom i żartom nie ma końca.

Takie imię mam we wszystkich dokumentach. Znaczy, już mam, bo ujednolicenie fantazji osób wystawiających mi oficjalne papiery chwilę trwało. Konkurs wygrała pani w paszportach, które najpierw obelżywymi słowami określiła osobę która wystawiała mi paszport w 1988, żeby zawstydzona powiedzieć „o, to ja”.

Jak wszystko było papierowe, był względny spokój, tylko nikt nie wiedział jak się nazywam. Matka twierdziła, że Anna-Maria, ale już dla żadnej szkoły to nie było oczywiste.  Wprowadzenie systemów komputerowych tchnęło w moje nudne życie z kreską ożywczy powiew. Otóż część z nich nie przyjmowała żadnych znaków poza literami. Nie można się było nazywać Ludwik 14 ani Anna-Maria. Ludwikowi było wszystko jedno, ale ja poczułam przyjemny dreszczyk, jak się okazało, że jednym z programów nie przyjmujących dywizu jest Program Płatnika ZUS. Figurowałam więc w ZUSie jako 1. Anna 2. Maria, jako AnnaMaria, Anna, Annamaria. Nie wiem jakim cudem nie ogarnęli tego po PESELu. W PESELu kreski nie mam, słowo honoru, nie urodziłam się nocą 3/4 tylko w samo południe trzeciego.

Przy wymianie dowodu osobistego na plastikowy do urzędu ściągano moją metrykę. Nie wystarczył skrócony odpis aktu urodzenia (kreska obecna), trzeba było dosyłać oryginał. Prawo jazdy wyrabiano mi dwa razy, za pierwszym byłam dwojga imion. W dowodzie rejestracyjnym ciągle jest błąd, bo jak poprawią, to muszę wymienić wszystkie dowody rejestracyjne, jakie mam. A mam ich chyba cztery. Zmiana w księdze wieczystej domu musi się odbyć taką samą droga jak zmiana sądowa zmiana nazwiska. Muszę złożyć podanie, znaczek skarbowy, dowód osobisty, metrykę, udokumentować, że ktoś się u nich kiedyś pierdolnął i jeszcze za to zapłacić.

Ile razy ktoś przepisuje moje personalia z dokumentów, zawsze wpisuje Anna. Ja rozumiem, że to strasznie męczące i trzeba napisać sześć liter więcej, ale jakoś Katarzyny, Małgorzaty i Aleksandry nikt nie urywa w połowie, a Anna-Maria jest za długa.

Od czasu do czasu wypowiadam się w jakiejś prasie. Zawsze staranie i grzecznie informuję jak się nazywam i jakie, liczne zagrożenia niosą ze sobą moje personalia.
Rozmówcy przyjmują, obiecują i ZAWSZE dywiz gdzieś w ostatecznej wersji wypada.
Mówiłam brzydkie rzeczy o rozmówcach. Niesłusznie. W końcu wypowiadając się dla alma-korpo, mateczki Agory, dla Gazety Wyborczej, w której już wtedy pracowałam postanowiłam zgłębić zagadkę i udałam się tropem tekstu. I wyobraźcie sobie, znalazłam!

Otóż, to korekta. Korekta lepiej wie, jak się nazywam, wie, że podpisałam się źle, wie, że w języku polskim nie występują imiona z myślnikiem/dywizem, gdyż JEST TO BŁĄD, który należy poprawić. Nie zaskakuje mnie to specjalnie, mój ojciec popełnił w życiu znacznie większe błędy niż mój dywiz. Poprawki w danych osobowych zawdzięczam profesorowi Bralczykowi *, autorytetowi niepodważalnemu, który uznał moje personalia za nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji. No, papa Siwiński, zwany w rodzinie Fuhrerem, istotnie nie był entuzjastą tradycji i raczej nie uważał ich za godne kultywowania. Acz przyznam, jak czytam o tej pretensjonalności, to mi jednak trochę przykro.

* Tekst o moim pretensjonalnym imieniu zniknął z www, ale na szczęście web archive nie płonie, zatem zapraszam:

imiona dwuczłonowe

21.01.2002

Czy możliwe jest nadanie dziecku imienia dwuczłonowego, pisanego z łącznikiem (np. Hubert-Jan)? Zauważyłam, że pisownia taka jest przyjęta w krajach Unii Europejskiej. Czy w Polsce inne zasady dotyczą pisowni nazwisk dwuczłonowych (np. Świda-Zięba), czy też można te zasady zastosować także dla imion? W jakich słownikach szukać informacji na ten temat?

Będę ogromnie wdzięczna za odpowiedź.

Z poważaniem

W różnych krajach (językach) różne są zwyczaje używania imion. Niektórzy imiona łączą (Gianpaolo, Annemarie), inni używają kreski (Anna-Maria). W polskiej tradycji przyjęło się np., że można używać imienia „rozszerzonego” (Jan Kanty, Andrzej Bobola). Nie jest jednak w polskim zwyczaju używanie imion rozdzielonych kreską (tzw. dywizem). Stąd też imię (imiona?) typu Hubert-Jan uznałbym za co najmniej dziwaczne, nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji.

Z poważaniem,
Jerzy Bralczyk

Zastanawia mnie tylko, czy korekta poza usuwaniem dywizów poprawia również takie nazwiska jak: Świerzy, Grzegrzółka, Prószyński, Xięski. Wszystkie są nieregulaminowe i sprzeczne z tradycją. Jestem grzeczna i udaję, że nawet miła. Poszłam, pogadałam. Pokazałam dowód osobisty, prawo jazdy i legitymację klubową. Pośmiałyśmy się i dostałam obietnicę, że dywiza już mi nikt nie zabierze. Aż przyszło nowe pokolenie do korekty i okazało się, że nawet jeśli można poprawić komuś personalia, to jeśli się bardzo chce, to wolno…

Update 2022: wywalimy ci dywiz bo „ludzie beda sie czepiac, bo tak sie nie pisze”.
Skupmy się: nie pisze się tak jak masz w dowodzie osobistym. Bo ludzie będą się czepiać. Twoja korekta.

wasza Anna-Maria

Linki:

Zalecenia dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej

Po raz kolejny spytano Radę, czy można połączyć łącznikiem dwa imiona: Anna i Maria. Odpowiedź przewodniczącego Rady była taka jak wszystkie poprzednie w podobnej sprawie:

[…] wyrażam opinię, że połączenie Anna Maria należy traktować w naszym języku jako dwa imiona, pisane bez łącznika. W „Zaleceniach dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej” […] czytamy w p. IV: „Podtrzymuje się zakaz nadawania więcej niż dwóch imion, pisanych osobno, bez łącznika, żeńskich dla dziewczynek, męskich dla chłopców”.

Zalecenia nadawania, nie poprawiania imion już nadanych, cholerna korekto.


Osoby noszące imię Anna-Maria

Bracia Słowianie

— Nie mam kajaka, samolotu, konika… — marudziłam za kierownicą, mijając samochody ciągnące bardzo dziwne rzeczy, tak dziwne, ze wypchany żywnością na cztery tygodnie kamper wydawał się zupełnie zwyczajny.
Mój niezawodny nos kazał mi zjechać z trasy, wjechać w ulicę wzdłuż nabrzeża, na której z trudem się zmieściłam, tylko po to, żeby nadłożyć 3 km, a na końcu trasy dojechać do bazy okrętów Bundesmarine. A potem znalazłam się w kraju z językiem, przy którym niemiecki wydał się znajomy i przyjazny. Dziwni Holendrzy mijający nas po drodze okazali się Duńczykami i rodzinapatologiczna znalazła się w kraju „Wszystko czerwone”. Przez Joannę Chmielewską Dania nigdy nie będzie normalna. A przez Hillerod przejechałam tak dla zasady.

Im dalej w las tym więcej drzew, co może nie jest prawdziwym zdaniem, jak się jedzie na daleką północ, gdzie rośnie głównie chrobotek reniferowy. Ale lingwistycznie Norwegia okazała się niesamowitą mieszaniną niemieckiego, angielskiego i holenderskiego. Szczęśliwie wszyscy poniżej pięćdziesiątego roku życia mówili po angielsku, a słysząc obcy język, nawet między sobą płynnie przechodzili na lingua franca. Mam podejrzenie, że jest to kwestia metod uczenia, niewydolności systemu szkolnego, a nie słowiańskiego matołectwa, bo nie wierzę, że potomkowie amatorów zgniłego dorsza są jacyś zdolniejsi niż potomkowie naszej husarii. Tyle, że dorsze po angielsku płynnie, a husaria w mniejszym stopniu.

Nie dawałam się lingwistycznie zaskakiwać. Dałam radę w Szwecji, Norwegii. Pokonała mnie dopiero Finlandia, gdzie musiałam panią zza kasy wywlec, żeby mi pokazała gdzie stoi mleko. I dobrze, że wywlekłam, bo złapałam się za jakiś kefir, a w kartony z płynem gapiłam się naprawdę długo.

Słowianie to bracia i chętnie podtrzymują kontakty. Z Czechami dogadywałam się bez problemu i z minimalną koniecznością sztukowania się angielskim. Schody zaczęły się, kiedy do naszej dzielnej załogi podszedł miły pan ze złotym zębem na froncie i zapytał:
— Wy gawaritie pa ruski?
— Niemnoszka! — odpowiedziałam radośnie, ponieważ znam luźno wybrane słowa, a do pozostałych doklejam rosyjskie końcówki i elegancko zaciągam z suwalska.
— Nas uczyli w szkole, jak my byli druzja! — poinformowałam gorliwie Rosjanina, nieco stropionego moją odmianą rosyjskiego.
Przytomny Petruchio, który najwyraźniej uważał na lekcjach i jakoś mu lepiej szło, przechwycił zagubiona ofiarę, nie pozwalając mi nacieszyć się umiejętnościami komunikacyjnymi, które najlepiej oddaje zdanie „pa paliach wrony łażut i kraczut”.
Udzielił panu wyczerpujących informacji na temat promów z Moskenses i sposobów płatności i prawie nie dopuścił mnie do głosu. Gdzie prawie jest kluczowe.
Rozstaliśmy się życzliwie i w przyjaźni, tylko Petruchio był jakiś nieswój i zadumany, patrzył na mnie bardziej krytycznie niż zwykle i, chyba pod wpływem mojej ogłuszającej elokwencji, zapytał:
— Ale dlaczego zapytałaś go czy ma kredytowy kartofelek?
Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie, wydawało mi się tylko, że kartoszka lepiej pasuje niż kartinka, i nie chciałam wyjść na głupka pytając człowieka o kredytowy obrazek.
No to mi faktycznie, świetnie wyszło.