Diagnoza SM może być trudnym emocjonalnie przeżyciem. Sprawia, że u pacjenta pojawia się wiele pytań o chorobę, jej skutki dla całej rodziny, o jego przyszłość. Anna-Maria Siwińska ze stwardnieniem rozsianym żyje już 11 lat. Nam zgodziła się opowiedzieć o swojej walce, emocjach, codzienności.
Pamiętasz jak to wszystko się zaczęło, jakie miałaś pierwsze objawy?
2008 majówka. Ponad 400 km za kierownicą po pracy, zmęczone oczy, jednym okiem widzę jak przez zaparowaną szybę. Następnego dnia, po wyspaniu się jest jeszcze gorzej. Okuliści nie wiedzieli co mi jest, w badaniach nic nie wychodziło. Dziś wiem, że pozagałkowe zapalenie nerwu wzrokowego (PZNW) daje między innymi takie objawy, że pacjent nic nie widzi i lekarz nic nie widzi. Okuliści dawali mi skierowania na oddział okulistyczny, gdzie mnie nie przyjmowano, bo nie było widać, że coś mi jest. Mam na pamiątkę: cztery skierowania. Dzisiaj wiem, że nawet jeśli nie wiedzieli, że PZNW to wskazanie do SM, to powinni mnie wysłać na neurologię, rezonans i badanie wzrokowych potencjałów wywołanych.
Po drugim zapaleniu wreszcie ktoś wpadł na to, żebym poszła do neurologa, a tam po rezonansie, już szybko poszło z diagnozą.
Jak wyglądała postawienie diagnozy czy lekarz szybko trafnie rozpoznał chorobę?
Pięciu okulistów, w tym w szpitalu – nie. Neurologowi wystarczył obraz rezonansu z bardzo charakterystycznymi aktywnymi zmianami demielinizacyjnymi. Potem z diagnozą jeszcze kilka miesięcy czekałam na przyjęcie w przychodni przyszpitalnej. Mam lekarkę, która bardzo cenię i mam do niej zaufanie.
Kiedy człowiek słyszy diagnozę SM to świat chyba staje w miejscu, czy mogłaś liczyć na jakieś wsparcie?
Przyznam, że wsparcia szukam najpierw we własnej głowie, potem wśród najbliższych. Systemowego wsparcia nie miałam żadnego i nawet nie pomyślałam, żeby go szukać. Diagnoza to było wiadro zimnej głowy na głowę, a ja wtedy działam zadaniowo – aha, jestem chora, ok. Trzeba się dowiedzieć, leczyć, znaleźć lekarza, któremu zaufam. Nie ma czasu na stawanie w miejscu. Potem jest trochę gorzej. Po kolejnym rzucie, kiedy chodziłam z laską, nie miałam czucia od pasa w dół, z porażonymi rękami, którymi nie umiałam się podpisać, zaczęło do mnie docierać, ze może nie być tak wesoło. Jeśli chory potrzebuje sobie poukładać w głowie, to warto skorzystać z pomocy psychologa/psychoterapeuty. Tyle, że system wsparcia psychologicznego w państwowej służbie zdrowia jest rozpaczliwy. Jeśli nie znajdziemy prywatnie pomocy, to nie mamy na co liczyć.
Dziś jesteś pod kontrolą neurologiczną, jak leczona jest w Twoim przypadku choroba?
Nie wyobrażam sobie jak osoba z SM może nie być pod opieką neurologa i szpitala. To znaczy wyobrażam sobie, bo wiem, jak wygląda nasza służba zdrowia, ale w SM przy rzutach ważna jest natychmiastowa reakcja, żeby stan zdrowia nie pogorszył się. Dla odmiany na państwową opiekę neurologiczną nie mogę powiedzieć złego słowa. Jestem pod opieką dużego szpitala i mam poczucie, że jak coś się będzie działo, to tam mi pomogą.
Od 2009 roku jestem leczona lekami immunosupresyjnymi. Od 2012 nie miałam rzutów, a mój stan jest w miarę stabilny. Zawdzięczam to lekom, bo choć SM jest nieuleczalne, to mamy leki, które mogą powstrzymywać postęp choroby, ale też cholernie ważna jest aktywność fizyczna, bo bez ruchu, aktywności, rehabilitacji „sypiemy” się znacznie szybciej. Dotyczy to nie tylko chorych.
Staram się być dla siebie dobra – dobrze i zdrowo się odżywiać, wysypiać, nie denerwować. To ostatnie udaje mi się najmniej.
Czy choroba zmieniła bardzo Twoje życie, jego komfort?
W ciągu 10 lat u każdego się sporo się zmienia. Ja się musiałam dostosować do choroby, ale nie wydaje mi się, że zdrowa byłabym w drastycznie innym miejscu życia. Mam to szczęście, że dobrze reaguję na leczenie, choroba ma łagodny przebieg, co nie od początku było oczywiste. Trochę mi poprzestawiała priorytety, ale chyba nie wpłynęła na komfort życia.
Jestem przyzwyczajona, że moja OMC (o mało co) teściowa mówi cytatami z TVP. Podziwiam skuteczność i podziwiam osoby jak Magda Biejat, które umieją spokojnie te bzdury kontrować na wizji w sposób absolutnie mistrzowski. Polecam Magdę w TV Republika, nie będę linkowała.
Ale faktem jest, że widzowie TVP dostają gotowe paczki informacyjne, wielokrotnie powtarzane i łatwe w dalszym kolportażu. Dotyczyło to PO i „opozycji totalnej”, dotyczy osób LGBTQA+. Niestety, ja nie umiem odpowiadać na te brednie spokojnie, gdyż (jak twierdzą zgodnie Jakub, mój syn i Małgorzata, jego dziewczyna – jestem kodziarzem lewicy, precz z kaczorem dyktatorem, a nie wróć – równość małżeńska dla wszystkich, matriarchat i szczęście za darmo!!!). I zaraz zaczynam krzyczeć.
Przyznam, że oglądam TVP. Z wypiekami, nawet czasami Wiadomości na VOD. 20 lat życia spędziłam w kraju dysponującym zaawansowanym aparatem propagandowym i umiem słuchać między wierszami. Czasami nawet słyszę o czym milczą. Dlatego nie dziwi mnie co mówią ludzie, którzy ufają łagodnej twarzy Danuty Holeckiej (sprawdzić, czy jej nie ucharakteryzowali akuratnie na jednego z dyktatorów, ciekawe czy ten stylista jeszcze pracuje)
Wczoraj podsłuchałam jak moja matka, przez telefon, usiłuje rozpaczliwie kontrować jakieś rewelacje o Paradach Równości i Czarnych Marszach, profanacjach mszy świętej, pizdomonstrancji i o homoseksualistach adoptujących chłopców celem zhomoseksualizowania ich oraz (najlepsze), że homoseksualizm = pedofilii, a już na pewno każdy pedofil to homoseksualista.
Jako kodziarz lewicy eksplodowałabym pytaniem, jakim w takim cudem kształtuje się orientacja homo w rodzinach hetero. Oraz nie powstrzymałabym się przed tezą, że rozmówczyni jest w mylnym będzie, bo to każdy ksiądz jest pedofilem, choć nie każdy jest homoseksualistą.
Ale ja nie o tym:
rozmówczyni jest koleżanką z roku mojej matki, psycholożką pracującą kilkadziesiąt lat w zawodzie. Uniwersytecie Warszawski, Wydziale Psychologii, coś poszło bardzo źle.
Ta okładka nigdy nie powinna się ukazać, bo zabija dyskusję i rozmowę o prawach kobiet. Jak można róż, brokat i aborcja. Aborcja to przecież czerń, kir i trumienka.
Przez tę okładkę zlikwidują nam swobodny dostęp do antykoncepcji awaryjnej. Okaż się, że legalnej aborcji ze względu na uszkodzenia płodu, w kilku województwach, praktycznie nie da się przeprowadzić, a w pozostałych będzie trudno. Leki antykoncepcyjne będą bardzo drogie i nierefundowane, a apteki będą odmawiały ich sprzedaży, bo klauzula sumienia jednej z religii.
Naszą rozrodczość będzie kontrolował jeden z bardziej restrykcyjnych systemów prawnych w Europie, nazywany kompromisem, a o ciąży i rozrodzie najwięcej będą mieli do powiedzenia faceci po 60 i księża. A najlepiej księża po 70.
Ciążę zaczniemy nazywać dzieckiem od momentu, kiedy plemnikowi przestanie się ruszać witka, zniknie pojęcie zarodka i embrionu, pojawi się do tej pory nieznane medycznie pojęcie dziecka nienarodzonego lub poczętego. Zabieg medyczny ratujący życie matki zaczniemy nazywać morderstwem, a kobiety będą zmuszane do donoszenia zagrożonych ciąż i rodzenia uszkodzonych płodów, tylko po to, żeby zaraz umarły. Lub żyły rok cierpiąc. Ważne, że ochrzczone.
A na koniec organizacja fanatyków o szemranym finansowaniu zagrozi, że będą nas wsadzali do więzienia nie tylko za poronienie, ale także za przesłanie koleżance linka do kliniki na Słowacji albo zawiezienie jej samochodem do Berlina.
– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę. Miałam już SM i właśnie wychodziłam z zapaści po zaburzeniach równowagi, porażeniu nóg i rąk…
Anna-Maria Siwińska była specjalistką ds. mediów społecznościowych w
Gazeta.pl i „Wyborczej”. Obecnie ekscentryczna freelancerka. W 2007 roku dowiedziała się, że ma SM. O wspinaniu i kamperach pisze na facebook.com/wyrypy i wyrypy.pl
Miałam prawie 40 lat, gdy się dowiedziałam, że mam stwardnienie rozsiane. Wiedziałam, że jest to choroba nieuleczalna. Poza tym wiedziałam niewiele. „Jedyne, co w tej chorobie można przewidzieć, to to, że jest całkowicie nieprzewidywalna” – to najmądrzejsze, co przeczytałam w internecie, reszty dowiedziałam się od mojej lekarki.
Okazało się, że mam rzutowo-remisyjną postać choroby. Nie brzmi to najlepiej, ale miałam szczęście – to najlepsza z dostępnych wersji. Pozostałe formy – pierwotnie postępująca i wtórnie postępująca – znacznie trudniej poddają się leczeniu. I szybciej prowadzą do trwałej niepełnosprawności.
Mam stwardnienie rozsiane, ale jednocześnie postanowiłam jak najpóźniej zachorować.
Bo stwardnienia nie można wyleczyć, ale jeśli odpowiednio wcześnie zacznie się bronić, postęp choroby i drogę na wózek można spowolnić.
Bić się trzeba na trzech frontach – leczenie i opieka lekarska, styl życia i aktywność fizyczna.
Ja mam szczęście – po trudnych pierwszych trzech latach okazało się, że moja choroba reaguje na leczenie i jej postęp się spowolnił, a po dziewięciu latach już wiem, że ma przebieg dość łagodny. Lubię też myśleć, że postanowiłam być zdrowa.
Na SM potrzebny dobry lekarz
Nie ma alternatywnych metod „leczenia” stwardnienia. Jeśli czytacie o cudownym wywarze z zapłodnionego jajka w dziewiątym dniu inkubacji i macie za to zapłacić 3 tys. zł miesięcznie, to ktoś was oszukuje i bardzo drogo sprzedaje nadzieję.
Medycyna oferuje chorym pomoc. Ważne jest zarówno znalezienie dobrego lekarza, do którego się ma zaufanie, jak i przyjmowanie leków. 10 lat temu leki były dwa, a maksymalny czas refundowania terapii wynosił dwa lata. Przy wysokich cenach leków (zazwyczaj kilka tysięcy miesięcznie) dla większości chorych był to koniec leczenia. A ponieważ choroba dotyka zazwyczaj ludzi młodych – był to dla nich bilet do niepełnosprawności. Wózek inwalidzki był refundowany.
W tej chwili zarejestrowanych i refundowanych leków jest kilka, z każdym rokiem ich przybywa, a dostęp do refundacji jest łatwiejszy. To skutek zwiększania wiedzy o SM i działalności organizacji pacjenckich.
W dokumencie Ministerstwa Zdrowia dotyczącym leków pojawił się długo oczekiwany przez chorych zapis: „Leczenie powinno być stosowane tak długo, jak osiągana jest skuteczność kliniczna oraz nie wystąpią kryteria wyłączenia”. To w praktyce oznacza dostęp do leczenia „dopóki działa”.
Wiadomo, najlepiej leczyć zdrowych. Osoby świeżo po diagnozie, zakwalifikowane do leczenia i od razu przyjmujące leki mają duże szanse na w pełni komfortowe życie.
Zdrowe już nie będą, bo w tej chorobie jeszcze nie umiemy znaleźć przyczyn, ale umiemy opanować objawy i spowolnić jej przebieg. Z SM nie żyje się krócej, ale znacznie trudniej. Przyjmując leki, można sobie życie ułatwić.
Od ośmiu lat przyjmuję leki. Mam na tyle niewielkie objawy kliniczne choroby, że mogę z dużym powodzeniem udawać osobę nie tylko całkiem zdrową, ale też sprawniejszą, niż wskazywałaby średnia dla wieku.
Przy stwardnieniu rozsianym bez złudzeń
We wczesnej fazie remisyjno-rzutowej formy SM łatwo można ulec złudnemu wrażeniu, że „wyzdrowiałam”, że „może to się już nie powtórzy”, a „po lekach czuję się gorzej”. Ja jestem pesymistką. Nie wyzdrowiałam, wynik mojego rezonansu magnetycznego jest bezlitosny, pan Murphy w swoim prawie radził zakładać, że jeśli coś może się powtórzyć, to zapewne się powtórzy, a bez leków, podczas rzutu, czyli nawrotu choroby, czuję się znacznie gorzej.
Systematycznie przyjmowane leki skutecznie hamują postęp choroby, czynią ją mniej agresywną i w efekcie sprawiają, że dłużej jesteśmy sprawni.
Stwardnienie to choroba, która stopniowo upośledza nerwy obwodowe. To znaczy, że wyłącza kolejno nogi, ręce, twarz (mowa i połykanie), a na koniec mięśnie międzyżebrowe przydatne do oddychania. Ten proces przebiega w różnym czasie u różnych osób. U niektórych może przebiegać niezauważalnie, innych po dwóch latach agresywnej choroby posadzi na wózku.
Mózg, w którym „twardnieją” nam osłonki mielinowe, jest bardzo tajemniczym kłębkiem nerwów i skutecznie stymulowany potrafi współpracować. Ratuje nas neuroplastyczność, czyli zdolność mózgu do reorganizacji w wyniku działania bodźców, między innymi czuciowych.
Ćwiczenia sprawiają, że może utworzyć obejścia uszkodzonych nerwów i po rzucie, który poraził mi ręce tak, że miałam kłopot z podpisaniem się, po kilku tygodniach zaczęłam znów normalnie posługiwać się rękami.
Ćwiczenie i aktywność fizyczna to podstawa zachowania sprawności. Zapadnięcie się w fotelu z książką, kocem i kotem bywa kuszące, ale warto je zamienić na matę treningową, rower albo cokolwiek, co lubisz.
Lubię się wspinać
Nie znoszę biegać, nudzi mnie siłownia, youtube’owe trenerki krzyczące na mnie, że jestem wspaniała i dam radę więcej, tylko mnie wkurzają. Lubię rower, ale tylko wtedy, gdy jest ciepło. No i się wspinam.
Wspinać się zaczęłam, gdy miałam 18 lat. Robiłam to w czasie wolnym, z przyjaciółmi, z ogromną przyjemnością, satysfakcją i bez jakichkolwiek sportowych sukcesów. Mimo że ciąża, a potem choroby na wiele lat wykluczyły mnie ze wspinania – dalej czułam się wspinaczem. Takim chwilowo urlopowanym, bardzo z tego powodu nieszczęśliwym, ale jeszcze nie na emeryturze.
Gdy kilka lat temu podnosiłam się z zapaści po kolejnym rzucie (a był solidny: poważne zaburzenia równowagi, porażenie nóg, chodzenie o lasce, brak czucia skórnego od żeber w dół, porażenie rąk, zapalenie nerwu wzrokowego), swoją wspinaczkową przygodę zaczynał mój nastoletni syn. Miał znacznie łatwiej, bo Warszawa zapełniła się sztucznymi ściankami wspinaczkowymi.
– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub któregoś sobotniego poranka. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę.
Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem Fot. archiwum rodzinne
Nie zapomniałam oczywiście, wspinanie jest naturalne, rodzimy się z tą umiejętnością, o czym świetnie wiedzą wszystkie matki zdejmujące swoje dzieci z regałów. Nie zapomniałam też operacji sprzętowych i okazałam się bardzo przydatnym, samobieżnym przyrządem asekuracyjnym. Poczułam się młodsza o 20 lat i bawiłam się lepiej, niż myślałam, że będę.
Mój syn delikatnie mnie motywował: „A może jednak się gdzieś wespniesz?”, „Zobacz, tu całkiem łatwo”, „Ooo, świetnie ci idzie!”. To były moje własne słowa, którymi go motywowałam, gdy był kilkulatkiem!
Motywacja działała, ale Jakub kłamał, wspinałam się bardzo źle. Szło mi opornie, ciało nie współpracowało. Zaczynały się u mnie pierwsze objawy spastyczności, czyli tonicznego napięcia mięśni. Ale wspinanie było dalej tak samo fajne jak dwadzieścia lat wcześniej i sprawiało mi przyjemność.
Kompleksowa rehabilitacja stwardnienia rozsianego
Nazwałam to wspinaniem geriatrycznym, kategorycznie odmówiłam trenowania pod wynik, kompletnie mnie nie obchodziło, że wspinałam się po drogach przygotowanych dla dzieci. Ale robiłam to regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Przy okazji wypiłam hektolitry kawy z moimi kolegami sprzed 20 lat, bo okazało się, że oni cały czas tu byli.
Oczywiście, pierwsze, co zrobiłam, to konsultacja z moją neurolożką, która podeszła do mojego pomysłu sceptycznie: „A umie to pani?”. Odpytała ze szkoleń, które zrobiłam w młodości, pochwaliła za aktywność i kazała na siebie uważać. „Tylko niech pani nie spadnie” – rzuciła na pożegnanie, co uznałam za błogosławieństwo na nowej drodze rehabilitacji.
Po pół roku okazało się, że jednak robię postępy. Po roku zaczęłam mówić, że „wspinanie leczy stwardnienie”. To oczywiście żart, ale prawdopodobnie faktycznie jest znacznie skuteczniejsze od chrząstek rekina i fermentowanego grochu.
Anna-Maria Siwińska Fot. Jakub Siwiński
Wspinaczka to forma aktywności, która angażuje wszystkie możliwe mięśnie. Nie tylko ręce i nogi, co jest oczywiste, ale przede wszystkim mięśnie brzucha, pleców, pas barkowy, mięśnie głębokie. Działa też lepiej niż stretching na poszczególne partie ciała. Ćwiczy ruchy precyzyjne, bo węzły na linach muszę wiązać, a linę w karabinki wpinać. Ćwiczy mięśnie karku, bo gdy asekuruję, muszę patrzeć do góry. Poza mięśniami rewelacyjnie wspomaga równowagę i uczy czucia głębokiego.
Znalazłam idealną dla siebie formę rehabilitacji. Nie zdziwiło mnie, że ktoś sięgnął po ten rodzaj aktywności i od zeszłego roku chorzy mogą brać udział w warsztatach wspinaczki terapeutycznej organizowanych w Łodzi i Warszawie.
Po trzech latach treningów już wiem, że mam szansę wspinać się „normalnie”, nie „geriatrycznie”, i wróciłam do wspinania w górach. Ale jak powiedział Rick Deckard w zakończeniu „Blade Runnera”: Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?
Wspinaczka terapeutyczna
– Wspinanie się po różnych strukturach pozytywnie oddziałuje na umiejętność oceny ryzyka i samoasekuracji, świadomość swoich możliwości, angażuje do pracy zarówno czynny, jak i bierny aparat ruchowy – mówi Ewa Świątek, fizjoterapeutka z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego im. M. Kopernika w Łodzi, która prowadzi zajęcia dla osób z SM.
Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek
Zalety wspinaczki:
* Trening koordynacji
* Trening równowagi
* Lepsza stabilność stawów
* Dynamiczne rozciąganie
* Trening motoryki małej
* Terapia ręki
* Odtworzenie funkcjonalnych wzorców ruchowych
* Zaangażowanie dużych zespołów mięśniowych
* Wzmocnienie siły mięśniowej
* Trening propriocepcji (czucia głębokiego)
* Trening zmysłu orientacji ułożenia ciała w przestrzeni
* Angażowanie odpowiednich partii mięśniowych
* Ćwiczenia mięśni dna miednicy
* Dodatkowe wsparcie przy standardowej terapii bólów kręgosłupa
W 1989 kupiłam Gazetę Wyborczą w kiosku na rogu Mickiewicza i pl. Wilsona, tam gdzie Mickiewicza schodzi w dół, między sklepem mięsnym Bekon (obecnie bank) a kinem Wisła (obecnie kino Wisła).
Czytywałam powielaczową bibułę. Paradoksalnie pani kioskarka w tym kiosku wiele lat była dystrybutorem owej bibuły na rejon Żoliborza. W moim prostym, dwudziestoletnim mózgu, jakoś zlało się to w całość. Bibuła jak bibuła. Kiepskie zdjęcia, trochę rozmazany druk. No dobra, trochę lepszy niż powielaczowy.
Wracałam do domu ulicą Krasińskiego wertując tę dziwną, legalną bibułę i jakoś w okolicy ulicy Dziennikarskiej dotarłam do ostatniej strony. I tam do mnie dotarło, że coś się zmieniło. Wstrząsnęło mną. Przez chwilę stałam i nie mogłam się pozbierać.
Na ostatniej stronie był program telewizyjny i prognoza pogody.
Dotarło do mnie, że nie czytam kolportowanego drugiego obiegu. To była prawdziwa gazeta.
Dzisiaj z Gazetą Wyborczą pełen przedruk pierwszego numeru.
Polecam zwłaszcza podatnym na wzruszenia styropianowym złogom.
Nie dajmy sobie wmówić, że 4 czerwca nic nie znaczy.
PS. Służbowo zajmuję się moderacją komentarzy w pewnym mocno nielubianym serwisie internetowym i mam dużą wprawę w banowaniu i wycinaniu. Tutaj jestem prywatnie i nie mam skrupułów tym bardziej. Więc zanim napiszesz co sądzisz o Wyborach ’89 albo Gazecie Wyborczej, to się zastanów, czy warto.
Dzisiaj w TVN24 przedstawiciel branży funeralnej, którego personalia mi umknęły w ferworze[1] (update [2]), wyjaśniał, dlaczego chęć bycia rozsypanym pod jabłonką jest „sprzeczna z tradycją”, niechrześcijańska i (uwaga) faszystowska, a Hitler byłby dumny. Zaś pochówek ziemny, to czysta oszczędność w porównaniu z kremacją. A owa branża tak z czystej troski o dusze, kieszenie i naszych przodków, którzy niechybnie w grobach się (nomen omen) poprzewracają. Bo taka urna i prochy to (baczność) CIAŁO jest szanowne. A jabłonka to profanacja. Dobra dla tych zagranicznych, zamorskich profanów, bo żeby dla Katolickiej Ojczyzny, to nie.
No, bo jakże to tak, krewny ma nawiedzić ciocię stojącą na telewizorze? Znicz na łące postawić? I jak tu grzyby zbierać, gdy nad głową przelatywać będzie samolot rozrzucający prababkę? Muchomory się zalęgną.
No, tyleż dobrego i branża funeralna ocalić społeczeństwo przed tym chce, że taka urna na meblościankę, lub nie daj panieborze, w pole lub las, to znacznie estetyczniejsza być musi, kosztowniejsza zatem, gdyż bez dekoracji wystarczającej babunia się poczuje dotknięta.
A, że ktoś życzy w doniczce, a rodzina wybór akceptuje, albo, co niedopomyślenia, los doczesnych szczątków mu obojętny, to już pana funeralnego nie obchodzi, przyzwoicie ma być i basta, a nie jakieś fanaberie.
A projektu SLD, którego dzielnie bronił młodociany poseł ze Śląska, na pewno nie widział Leszek Miller, dobrym kolegą branży funeralnej będący. Okrzyki branży, w stylu, pan słucha, teraz ja mówię pomijam, bo tylko umaiły całość.
Serio, gdyby to nie było to tak strasznie irytujące, żebym nie wiązała z tą ustawą nadziei, że będzie mi dane spocząć na trawniku, między moimi psami, a kotami, to rżałabym rechotem nieprzystojnym, nie licującym z powagą chwili.
Ale tak to już jest, że zdrowie już nie to i w pewnym wieku ludzie zaczynają dopuszczać do siebie myśl, że w trawniku byłoby całkiem sympatycznie, a na rodowej mogile na Powązkach wystarczy jakiś kąśliwy cytat z ulubionego autora.
[1] A dane pana funeralnego uzupełnię, gdyż na dyskretną zasłonę zapomnienia i zatajenia przed Góglem, pan funeralny nie zasłużył.
[2] Witold Skrzydlewski — prezes Polskiej Izby Pogrzebowej)
Stara handlowa metoda. Działa również w przypadku wychowywania dzieci.
Najpierw coś dać, potem zabrać, potem znowu dać. Będziesz miał dwa razy tyle radości.
Wpis sponsoruje firma Apple i Google.
I nie będę ukrywać, że jedną z tych firm lubię, a drugą wcale.
Właśnie jednym uchem usłyszałam [1], że państwo chce opodatkować pakiety ubezpieczeniowe, które zapewnia pracodawca. Bo jeżeli coś jest kosztem uzyskania przychodu dla pracodawcy, to jest przychodem dla pracownika.
Bardzo mi się to podoba, z jednym małym ale — pakiet ubezpieczenia pracodawcy nie pokrywa wszystkiego, a nawet więcej nie pokrywa niż pokrywa. To znaczy, że ja z własnej kieszeni płacę za moje leczenie z którego korzystam przeważnie prywatnie, ponieważ jak szlag mi trafi jakąś część ciała, na przykład ucho, to nie mam czasu czekać pół roku, żeby mnie przyjął lekarz z ramach NFZ-u, zęby leczę prywatnie. W zasadzie jedyna wizyta, za którą nie zapłaciłam, to był ostatni bilans zdrowotny u pediatry, który obliczył na ile młody jest normatywny. Również czekałam pół roku, więc zamiast bilansu szesnastolatka, młodemu wyszedł bilans prawie siedemnastolatka, co nie było złym rozwiązaniem, bo wreszcie przekroczył dumnie 50 centyl wagowy.
Państwo ma na mnie niebagatelne oszczędności, więc jeśli chcą opodatkować pakiety nędzne, korporacyjne pakiety ubezpieczeniowe, to ja życzę sobie z ZUS-u dostawać zwrot za moje plomby, gipsy, pryszcze, krzywe nogi i lumbago.
Że o dolegliwościach, do których strzela się armatą z trzech średnich krajowych miesięcznie, nie wspomnę.