Jak nie wydać wszystkich pieniędzy

  1. Załóż najtańsze, najlepiej darmowe, konto w dowolnym banku, ale nie tym gdzie masz to na które wpływa pensja.
    Im dłużej będzie szedł na nie przelew tym lepiej.
  2. Wyrób do tego konta kartę. Na mojej musi być co miesiąc wydatek co najmniej 100 zł, żeby była darmowa.
  3. Tę kartę podepnij do wszystkich możliwych usług (paypali, allegrów, payu, sklepu GooglePlay i gdzie się da)
  4. Na karcie nic nie masz — PROFIT.
    Żeby kupić cokolwiek musisz przelać pieniądze na tę kartę, a to trwa i chwilę się księguje.
  5. Ustal miesięczny limit kasy na rozkurz. Patrz punkt 2.

Zawsze istnieje ryzyko, że zapłacisz przelewem z „dużego” konta. Ale wystarczy sobie wbić do głowy, że Z Tego Konta Nie Płacę Za Zabawki. Podobnie działa też podobno karta przedpłacona, ale jakoś nie miałam serca się tym zainteresować.

To pisałam ja, człowiek, który uwielbia kupować ciuchy w kolorach odlotowych w outletach sklepów górskich. Kota nie kupiłam, nazywa Mak i jest kotem ściankowym z Makaka. Nie wspina się, ale pozwala się wspinaczom miziać po brzuszku.

Cyfryzacja Państwa

Skończyło mi się miejsce na stempelki w dowodzie rejestracyjnym. Usiłuję oszczędzić czas, przekopuję stronę urzędu i ePUAP, żeby ustalić ile mnie to będzie kosztowało. Znajduję. To tylko 80 zł, bo dwie strony w dowodzie rejestracyjnym muszą być puste, na „adnotacje urzędowe”, których jest dwie linijki plus pieczątka (patrz zdjęcie). Ale miejsce jest na sześć pieczątek. Przecież nikt normalny nie jeździ samochodem dłużej niż sześć lat.

Więc badam teren, czy i gdzie mogę online złożyć wniosek o wymianę dowodu. Ręka w ładownicy długo i głęboko, szukała, nie znalazła i żołnierz pobladnął. I napisał do Urzędu Dzielnicy Żoliborz m.st. Warszawy via formularz kontaktowy maila:

Nadawca: AMS
Telefon nadawcy:
Typ Sprawy: komunikacja – prawa jazdy, rejestracja pojazdów
Temat wiadomości: Wymiana dowodu rejestracyjnego
Treść wiadomości: Witam, skończyło mi się miejsce na przeglądy w dowodzie rejestracyjnym. Czy mogę on line złożyć wniosek o wymianę dowodu? Jeśli tak to gdzie? Mam konto ePUAP. ams

I wtedy odpisała mi pani Bogusława z Urzędu:

Witam
Uprzejmie proszę o kontakt telefoniczny lub podanie nr telefonu.

TAK. TAK.
Właśnie po to noram po ePUAPach, kopię w źle zaprojektowanej stronie urzędu, właśnie po to piszę maile, żeby DZWONIĆ.

Nie, Pani Bogusławo. Nie jestem zainteresowana rozmową telefoniczną. Jakbym była, to bym zadzwoniła.
Poza tym nie mam pomysłu jak mi Pani przez telefon poda linka.

Hasło maskowane

O ile na drodze moją podstawową zasadą jest głębokie przekonanie, że wszyscy chcą mnie zabić, tak w przypadku instytucji, nazwijmy to globalnych, mam zasadę, że cały świat chce zabrać jak najwięcej moich pieniędzy.
Przez instytucję globalną rozumiem ogromną, często międzynarodową firmę z której usług muszę korzystać. No, dobrze, mój ojciec mawiał, że muszę to tylko umrzeć, ale to była naprawdę optymistyczna wizja świata. I ojcu w sumie się udało…

Instytucje globalne to telekomy, telewizje satelitarne, banki, producenci elektroniki. Jest ich ilość ograniczona. Większe są teoretycznie bezpieczne, mają gwarancje rządowe (banki), dają gwarancję i mają teoretycznie mniejsze szanse na zniknięcie w niebycie. Tu oprzyj się pokusie rozmyślania o Skokach Stefczyka i laptopach Aristo. Wszystkie te instytucje nastawione na wyciąganie ze mnie ciężko zarobionych pieniędzy. Promocje to bzdura, mości książę.

Dlatego właśnie nie zmieniam sieci komórkowej w której jestem (Plus), mimo, że po kilkunastu latach mają dla mnie ofertę, która budzi mój szyderczy rechot, telefony, które oferują nie spełniają wymagań nawet cyfrowo wykluczonej emerytki, a o dedykowanym pakiecie (mało gadania, dużo internetu) mogę zacząć zapominać, zanim na dobre się rozmarzę.

Jedyną firmą, którą znienawidziłam na tyle serdecznie, żeby ja wymienić na inny, wcale nie lepszy model, była Telekomunikacja Polska. Ale zawdzięcza to naprawę gorącym staraniom o moje czarne serduszko, połączonych z kablami z 1950 roku, rachunkami za wydzwaniany dostęp do internetu i wieloletnim oczekiwaniem na SDI. Zmieniłam TPSA na równie złą Netię, której ostatnio 36 godzin zajęło wymyślenie, że żeby mój router zaczął działać, trzeba przycisk przywracania ustawień fabrycznych przytrzymać wciśnięty przez trzydzieści sekund. Brawo. Epopei z wymienianiem routerów nie wspomnę, bo żałość i trwoga, a w efekcie mam trzy routery, których nikt w Netii nie chce ode mnie przyjąć z powrotem. W zasadzie kto bogatemu zabroni, a ja piwnicę mam dużą.

I tak oto trwam w monogamicznym związku z Bankiem Zachodnim WBK. Trwam ja, trwa moja mać i trwa moje, już pełnoletnie, dziecko, które wprawdzie szczególnych kokosów na kontach nie lokuje, ale jest młode i przyszłościowe.
Moje uczucia już wielokrotnie były narażane na szwank. A to zlikwidowano oprocentowanie kont oszczędnościowych, a to wprowadzono z przyczaja dodatkową opłatę za konto, wtem zwiększono opłatę za kartę kredytową albo przycięto procenty na kontach oszczędnościowych. Ale ja rozumiem, kryzys. Ja rozumiem — te reklamowane kredyty ktoś musi finansować i przecież nie BZWBK jako taki, tylko ci co na kontach cokolwiek mają. I wreszcie Chuck Norris ani Banderas za darmo nie robią, to pewne.

Trzy lata temu wracałam z Norwegii. Chwilę mnie nie było, internetu przez cztery tygodnie nie doświadczałam. Pierwsze, co zrobiłam po przekroczeniu północnej granicy ukochanej ojczyzny, było logowanie do banku i szybka kontrola sytuacji finansowej rodziny.
Moją nieobecność BZWBK postanowiło wykorzystać do wymuszenia na mnie zmiany hasła. Co musiałam zrobić z urywającego się internetu w krzakach i ledwo działającego awaryjnego laptopa. Hasła miewam złożone, a do banku szczególnie złożone, przy czym kierujące się jakąkolwiek logiką, żebym nie musiała ich notować. Moja logika okazała się dla banku za mało bezpieczna, gdyż w moim naprawdę abstrakcyjnym haśle inspirowanym lekturami z młodości znalazł fragmenty PINu, którym się loguję, a potem fragmenty poprzedniego hasła… Sześć kolejnych prób znajdowało mój rok urodzenia (nie używam do logowania), datę ostatniej miesiączki i imię kota.
Udało się za siódmym razem i prawie od razu zapomniałam, co takiego bezpiecznego, wymyśliłam. Pogodziłam się z życiem, potrenowałam i już po trzech miesiącach umiałam bez główkowania wpisać hasło, o ile miałam pod ręką klawiaturę numeryczną.
I tak trwaliśmy we względnej symbiozie z bankiem, on mi obcinał oprocentowanie kont, a ja mu udostępniałam moje oszczędności, żeby miał z czego opłacać gwiazdy światowej kinematografii.

Aż tu WTEM, nowość:

Uprzejmie przypominam, że ze względów bezpieczeństwa od dnia 16 kwietnia 2013 roku, logowanie do Państwa profilu na stronie BZWBK24 będzie możliwe tylko przy użyciu hasła maskowanego.

Hasło maskowane ma to do siebie, że nie da się go nauczyć mechanicznie. Pamięć mechaniczna paluszków nie zda się na nic, bo będę musiała wpisać tylko część hasła, a pozostała część będzie nieaktywna. Nigdy nigdzie nie zanotowałam żadnego hasła i byłam z tego bardzo dumna. Niestety czas przeszły od 16 kwietnia będzie całkiem zasadny, bo nie jestem w stanie wpisać takiego hasła w żaden inny sposób, poza zanotowaniem go na karteluszku i wykreśleniu wybranych znaków. Bezpieczeństwo plus sto. Ale za to jestem zabezpieczona przed keyloggerami i zaglądaczami przez ramię.
O wprowadzeniu hasła maskowanego w aplikacji mobilnej, telefonem z klawiaturą dotykową w ogóle nie mam co marzyć. Nie mam najmniejszych szans.

Hasła maskowanego wyłączyc nie można. Obywatel nie jest na tyle bystry, żeby ponosić odpowiedzialność za swoje decyzje.
Tamże ciekawe linki do tego, dlaczego hasło maskowane głupim jest i wcale nie bezpieczniejszym od normalnego, uczciwego hasła wpisywanego po ludzku.

W szkole nie ściągałam. Perspektywa bycia złapanym na ściąganiu była dla mnie tak żenująca, że wolałam dostać dwóję (pochodzę z czasów przedpałowych) i potem się gęsto w domu tłumaczyć, niż doświadczać upokorzenia wynikającego z bycia przyłapaną. Być może z analogicznych powodów jeżdżę przepisowo, ale to inny temat. Nie mając doświadczenia w ściąganiu, nie trenowałam szybkiego połykania ściąg, które teraz w perspektywie notowania haseł bardzo by mi się przydało. Byłam też za mała na przenoszenie meldunków w Powstaniu Warszawskim i nie przetrenowałam pozbywania się ich.

Logiczną decyzją jest pożegnać się z BZWBK i rzucić w objęcia dowolnego, innego banku. Tyle, że wiąże się to nie tylko z zamknięciem jednego konta i założeniem drugiego, ale też przeniesieniem wszystkich kont zależnych, tych ze współwłasnościami, a na koniec ze zmianą wszystkich kilkudziesięciu poleceń zapłaty w kilkudziesięciu instytucjach którym co miesiąc muszę płacić myto.

Stoję więc przed dylematem: olać, pokochać, wybaczyć? Zmienić bank na taki bez maskowania? Masaj?

Tyle dobrego, że bank wkurzył mnie na tyle, że napisałam więcej niż 160 znaków.

Kiedy widzisz to, o czym słyszysz…

Jestem niepoprawną gadżeciarą. Uwielbiam mniej lub bardziej potrzebne urządzenia elektroniczne. Używam smartfona, tabletu, czytnika e-booków. Wolę kupić GPSa niż nowe buty. W domu jest więcej komputerów niż statystycznych obywateli. Akceptuję małoletnie fanaberie, głoszące, że licealista bez smartfona to jak żołnierz bez karabinu, wszelkie nadwyżki finansowe umieszczam w niezwykle przydatnych urządzeniach elektronicznych, a nawet (czego się nieco wstydzę) umieszczam tam niedobory. No, powiedzmy niektóre zakupy implikują mniejsze zakupy w następnych dwóch miesiącach.

Wiele rozumiem, jestem pełna akceptacji dla mrocznych namiętności i silnego imperatywu #chceto i myślałam, że nic mniej już nie zaskoczy. A jednak.

Dwa dni temu byłam świadkiem rozmowy, w którą się nieopatrznie włączyłam… Dziewczę 20+ pracujące, znając życie, na umiarkowanie wypasioną umowę zlecenie chce iPhona. No, ludzka rzecz, chociaż dla mnie nie do końca logiczna (proszę o pominięcie tego wątku w komentarzach, nie lubię i już). Ok, dziewczę, idź, a kup se iPhona, mówi moje serce, mimo, że dziewczę nieskoligacone mentalnie i poza listą dzieci do adopcji. Tyle, że dziewczę wykombinowało, że oto skorzysta z niesłychanie atrakcyjnej promocji u jednego z operatorów, który daje jej rozmowy do wszystkich sieci (@szok i niedowierzanie), iPhona za złotóweczkę, a wszystko w jednym pysznym abonamencie. Za 160 zł miesięcznie. Słownie sto sześćdziesiąt złotych. Po analizie ofert znalazła się znacznie korzystniejsza oferta za sto czterdzieści złotych. Na dwa lata AKA dwadzieścia cztery miesiące. Ktoś nie ma kalkulatora?

Skomplikowane finansowe losy mojej rodziny, kosztowne zainteresowania i nieopłacalne finansowo inwestycje emocjonalne nauczyły mnie umiarkowanego entuzjazmu do promocji, a praca w mediach dystansu do tego, co oferent chce mi DAĆ za złotówkę i dlaczego to nie mnie się finalnie opłaci. Mnożyć też umiem i wyszło mi, że za dwa lata, kiedy iPhone 4, bo nawet nie 4s zostanie przez dziewczę spłacony to będzie ją kosztował, w zależności od opcji między 3360 a 3840 zł, na rynku będzie wtedy iPhone, na oko, 7, a sprzęt będzie wart między 500 a 1500 zł. Licząc optymistycznie, o ile go szlag, w tzw. międzyczasie, nie trafi.

Za moich szczenięcych latach modne było hasło „nie wierz ludziom po trzydziestce”, które zapewne jest dalej aktualne, ale można by do niego dołożyć „i promocjom za złotówkę”.
Mdli mnie trochę jak operatorzy wciskają napalonym klientom telefony, które będą spłacać przez dwa długie lata.

Ale to nie wszystko. Ostatnio dowiedziałam się, że znajoma, nazwijmy to z przeciwnego bieguna metrykalnego moich znajomych, wymieniła klasyczną, działającą Nokię, na inną klasyczną działającą Nokię. Do tego stopnia klasyczną, że ja, gadżeciara, nie zauważyłam zmiany.
Wymieniła dlatego, że uważała, że jeśli nie podpisze cyrografu na kolejne dwa lata, co wiązało się z telefonem za złotówkę, to operator wyłączy jej telefon, bo się skończyła umowa. I z szybkiego reaserchu wyszło mi, że nie jest odosobniona w takiej opinii i nikt u operatora z błędu jej nie wyprowadził.

Ze smartfonem, a tak naprawdę z internetem w kieszeni, jestem zrośnięta trwale. Do tego stopnia, że wyjeżdżając za granicę na dłużej niż trzy dni kupuję lokalnego pre-paida, którego natychmiast instaluję w moim telefonie. W zasadzie, po moich wojażach mogę się śmiało nazwać Queen of SimCard, bo mam specjalne pudełeczko na towar z połowy Europy. Rozwiązanie polecam, wychodzi taniej niż każdy roaming.
Z internetu w telefonie korzystam, telefon na abonament mam od 1998 roku i uważam, że 60 zł, które płacę, to górna granica moich możliwości i więcej, to byłby rozbój w biały dzień. Owszem, zdarzają mi się trudne miesiące, np. ten kiedy po miesiącu w Norwegii okazało się, że za każde włączenie GPSa telefon naliczał sobie 50 kB albo ten, kiedy na Ukrainie mój nowiutki smartfon, z niewyłączoną automatyczną aktualizacją aplikacji, nagle w Kijowie uszczęśliwił mnie najnowszą wersją Twittera, ale to można uznać za wypadki przy pracy, bo już wiem, jak tego unikać.

Przy ostatniej zmianie telefonu wyszło mi, że znacznie bardziej opłaca mi się trwać przy w niskim abonamencie, wysokim pakiecie internetowym, a dowolnie wybrany telefon kupować na wolnym rynku. I teraz, po roku, kiedy mój smartfon zaczyna powoli nie wyrabiać na zakrętach, a ja już strzelam okiem w kierunku Samsunga SIII, nie mam w perspektywie jeszcze roku ze starym telefonem, bo mogę go wymienić ot, tak dla kaprysu. A abonament dalej niski i dzwoniącym przedstawicielom operatora śmieję się ordynarnie w słuchawkę.

Zarabiając niewiele, w poprzednim zakładzie, spłacałam pracowniczą pożyczkę na samochód (Anetko, jak czytasz, ciepło pozdrawiam). Circa 200 zł miesięcznie, nie majątek. Po roku samochód był już stary, ja do niego przyzwyczajona i z każdym miesiącem rata bolała coraz bardziej.
Tyle, że samochód spłaciłam w dwa lata, jeździłam nim prawie dziesięć i odpracował swoje z nawiązką i uczciwie, czego iPhonowi nie wróżę.

Piszę to z pełną świadomością, że dziewczę z zaróżowionymi polikami, przyjdzie w poniedziałek z nowiuteńkim iPhonem.