Mój rower jedzie z Polski do Andaluzji

Dwa razy w roku pokonuje trasę ponad 3 tys. kilometrów, bo zima w Andaluzji to jak ryba bez roweru. Czy jakoś podobnie. Panem transportem jedzie, który rozwozi paczki po trasie, bo przecież nie tylko z moim rowerem i gaciami jedzie.

Miał być wczoraj, ale to Hiszpania, więc nawet się nie zdziwiłam, jak napisał, że jednak nie. Na wszelki wypadek w telefonie na noc zostawiam wszystkie dźwięki włączone, jakby dzwonił, pisał, czy morsem nadawał nad ranem. Niepotrzebnie. Po południu jeszcze był w Esteponie, Marbelli (czyt. Marbezi) i Benalmádenie, a tam rodaków na kilometr kwadratowy więcej niż kotów w mojej wsi. A to wysoko postawiona poprzeczka.

Piję kawkę przed domem, wykonuję klasyczny hiszpański zen, mantruję mañana i czekam w zasadzie spokojnie. Spokój mnie trochę kosztował, ale pozwala zlokalizować rower z dokładnością kilku metrów, a bateria trzyma ze trzy tygodnie. Więc nerw nie ma.

Po 22 pan się anonsuje, przeprasza i tłumaczy, że kierowca to jutro rano. Jutro, to oczywiście tranquilo i mañana, ale RANO? Blednę i zaczynam mieć tachykardię. Delikatnie, możliwie bez emocji pytam:

– Co. To. Jest. Rano.

Oddychaj Anno-Mario, wdech-wydech, pamiętaj o tej ulotnej chwili między wdechem a wydechem.

– No, jak najwcześniej.

Oczyma przerażonej duszy widzę piątą rano, może szóstą. Tachykardia intensyfikuje. Dołącza się płytki oddech. Zaczynam konstruować plan B. Dwa budziki. Może się nie kłaść. A może są w lesie.

– Bo dzisiaj, to kierowca byłby u pani o 24…

Jezu, Ozyrysie, Potrójna Bogini, niech wam dzięki będą.

– Tak! Tak! 24! Wspaniała godzina!!!! Nie za późno! Północ to dla mnie wieczór i to wcale nie późny! Niech przyjeżdża!

Oddech się normalizuje, ciśnienie spada. Pan jeszcze kilka razy przeprasza, nie dociera do niego moje tłumaczenie, że jest wspaniale, lepiej być nie mogło, nie ma problemu i dziękuję. Zderzenie świata z moim chronotypem, edycja „Grudzień 2025”.

Nikt nie krzyczy, że pamięta

2 października to smutne święto wypędzonych z domów cywili, dziewczynek z jedną zabawką i ich matek, które jak stały wyszły z mieszkania, zostawiając w nim trupy mężów i całe swoje dotychczasowe życie.

3 października 1944 r. Kazimierz Iranek-Osmecki i Zygmunt Dobrowolski, upoważnieni przez Tadeusza Bora Komorowskiego, podpisują z Erichem von dem Bachem akt kapitulacji kończący Powstanie Warszawskie. Powstańcy, którzy poszli do niewoli zostali uznani za jeńców wojennych, a cywilie… No, cóż.

Tę historię akurat znam z pierwszej ręki. Dziewczynka na zdjęciu, to moja matka. Pierwsze zdjęcie jest zrobione w czasie wojny. Moja matka czeka tu przy furtce na swojego ojca. Stała tam całymi dniami. Również po tym, jak niemieckie gadzinówki opublikowały listy katyńskie. Nie wyobrażam sobie na ile kawałków pękło babci serce.

Na drugim zdjęciu matka stoi w żoliborskim parku Żeromskiego, Alinę pewnie poznajecie. Wczoraj miałam w ręku tę klamkę.

W październiku 1944 to dziecko, jego matka i wszyscy mieszkańcy mojego miasta zostali wyrzuceni z domów i przetransportowani do obozu w Pruszkowie, a stamtąd do obozów koncentracyjnych albo na roboty.

Matka z babcią skakały z pociągu do Pruszkowa. Obozu unikneły, ale do stycznia 1945 tułały się pod Warszawą. To z tamtych czasów mojej babci zostało przysłowie: zrób komuś przysługę, a będziesz miał wroga do końca życia, a matce PTSD, którego nikt nie zauważył, lęk separacyjny i nerwica.

3 października nie ma syren, rac, przemówień.

3 października nikt nie krzyczy, że pamięta, nie zakłada patriotycznych koszulek, nie organizuje koncertu powstańczych piosenek.

3 października  to smutne święto wypędzonych z domów cywili, dziewczynek z jedną zabawką i ich matek, które jak stały wyszły z mieszkania, zostawiając w nim trupy mężów i całe swoje dotychczasowe życie.

3 października to święto naszych matek i babek. Nasze święto.

Gloria victis.

Jak (nie) zostałam rojalistką

Powiedzieć, że „The Crown” nie pudruje monarchii i brytyjskiej rodziny królewskiej, to jakby powiedzieć, że Rocky Balboa nigdy nie dostał po pysku.
Aż sie bałam, że zostanę rojalistką (jednak nie). Państwo Sachsen-Coburg und Gotha (znani jako Windsorowie), to zupełnie zwyczajna rodzina. Grają w planszówki, piją herbatę, wspierają się. Czasem zamordują jakiegoś ptaka, czy ssaka, ale w sumie to dobrzy ludzie, którzy cenią spokój w swoim małym domeczku na szkockim odludziu. A może to zamek Balmoral był?

Sama królowa ciepła i mądra, słucha ludu, ogranicza wydatki. Aż serce pęka jak bardzo nie chce, ale musi królować.

Karol – niesamowicie przystojny (no, de gustibus, ale…). Kilka razy wspominają o tym fakcie Diana i Camila. Poczciwy pierdoła, ale w zasadzie można mu tylko współczuć, bo rozdarty, jak ta sosna między dwoma miłościami swojego życia. Zaangażowany ojciec, wzorcowy były mąż i poliamoryczny partner.

Nawet windsorskie enfanty terriblne (Margaret, Anna, król faszysta Edward VIII) są urocze i na koniec wszystko się dobrze kończy. No, może Wallis trochę słabo, ale się jej należało, przyznajcie.

Diana jest najwspanialsza! Serce mi pękało, jaka ona była nieszczęśliwa w tym pałacu, na tych złotogłowiach. Skrzywdzona, zagubiona, kochająca rodzinę. Trochę chora, trochę nadwrażliwa wariatka. Jak my. Poza tym matka dekady. Ćwierćwiecza.

Dodi to miły chłopak, ale wakacyjna przygoda. Wszystko przez paskudnego karierowicza, jego pazernego papę. Wyraźnie widać, że gdyby Diana bardziej interesowała się blondynami z Eton, to byłoby mniej kłopotów.

Prawie bym zapomniała, jaki William jest niesamowicie przystojny i podobny do Diany (serio?). Za to praktycznie pominięty jest kawalerzysta James Hewitt, podobieństwa z którym źli ludzie doszukiwali się w fizjonomii księcia Harrego.

Pojawiające się przebłyski kolonializmu i rasizmu są natychmiast gaszone, bo rodzina królewska jest od tak nieeleganckich zachowań wolna i przecież bezwarunkowo szanuje odmienne kultury Commonwealthu. Wink, wink. To już było tak grubo uszyte, że o mało się earl grayem nie udławiłam. A może to był żółty lipton?

Zaczęłam oglądać, żeby poćwiczyć angielski (trudne się wylosowało). Pierwsze cztery sezony obejrzałam z przyjemnością (historia, wnętrza, język), chociaż gilotyna troszkę otwierała mi się w kieszeni. Szósty kończę już na siłę, dławiąc się tym koronowanym cukrem.

Nigdy nie zrozumiem entuzjazmu, jaki ten odrealniony świat budzi w ludziach. Mnie nierówności społeczne raczej… irytują, ale mam znajomą, która wysyła do Pałacu Buckingham listy z okazji urodzin książąt, a z sama dostaje od królewskiegp PRu pocztówki na święta i powiadomienia o kolejnych narodzinach w kolejce do brytyjskiego tronu.

Serial chyba jednak dobry, bo zmobilizował mnie do napisania więcej niż 2048 znaków i nie zmieściło się całe na mastodonie.

Apostazja to porzucenie wiary chrześcijańskiej

Czy warto dokonywać apostazji?

15 sierpnia 2019 oficjalnie wystąpiłam w Kościoła Katolickiego. Mam na to papiery.

Pochodzę z rodziny umiarkowanie wierzącej. Babcia stosowała się dokładnie do zaleceń Katechizmu – w niedzielę do kościoła, przynajmniej raz w roku, w okresie wielkanocnym komunię świętą przyjmować, odfajkowane, zbawienie checked. Jeśli jest Niebo, to babcia spotka tam swoich najbliższych, których wybiła wojna i niesprzyjające okoliczności i, jak mówił Błażej Pascal, zyska wszystko, a jeśli nie ma nie straci nic.

Mała poganka

Zostałam ochrzczona jak wszyscy albo przynajmniej znakomita większość. Trochę później niż standardowy Polak-katolik, bo miałam dwa lata i wiałam po całym kościele. Ksiądz podobno potem powiedział, że broniłam się przed chrztem jak pierwsi chrześcijanie. Ha ha. Bardzo śmieszne.

Moja niewierząca, agnostyczna matka, wychowywała mnie w szacunku do wiary, ale całkowicie bez przekonania. Czasem do “kaksiółka” mnie zabierała, jakiś paciorek mówić kazała, ale całość była umiarkowanie intensywna. Dość powiedzieć, że jak jako trzylatka spadłam z huśtawki w grząskie błocko, matka postanowiła mnie zdyscyplinować i odwołując się do sił nadprzyrodzonych poinformowała mnie, że oto właśnie pokarała mnie Bozia, bo miałam na huśtawkę nie iść. „Ale wstrętna ta Bozia” skomentowałam i na tym się skończyła moja wiara w ingerencję czynników nadprzyrodzonych.

Ochrzczona i posłana do pierwszej komunii miałam z Kościołem coś w rodzaju paktu o nieagresji. On ode mnie nic nie chciał, a ja od niego. Czasem wpadałam na Pasterkę albo posłuchać organów w jakimś ładnym kościele, ale z religijnych uniesień najbardziej ceniłam chłód średniowiecznych katedr.

Z czasów bywania w kościele źle wspominam poczucie winy, które miałam, że nie mogę sobie przypomnieć żadnych grzechów, bo przecież wszyscy ludzie są tacy strasznie grzeszni, więc ja jeszcze bardziej, bo nawet nic mi do głowy nie przychodzi. Grzeszna ośmiolatka.

Dorastałam w latach ‘80, kiedy chodzenie do kościoła było manifestacją. Więc chodziłam, bo MY w kościele, a ONI w partii. Jakoś w okolicy matury i końca wyraźnego podziału na my/oni chodzić do kościoła przestałam.

Balansowałam między wspomnianym już Pascalem, a chłodnym ateizmem. Z racji samozaparcia matki miałam maturę z religii, którą mi chyba z łaski dał najtolerancyjniejszy ksiądz jakiego znałam, bo nie rokowałam i on to wiedział. A ja wiedziałam, że wie.

Syna ochrzciłam dla świętego spokoju

Przepraszam cię, Jakubie, byłam miękką kiszką. Moja niewierząca matka cisnęła, że dziecko musi wzrastać w religii , będą mu dokuczali w szkole, bo dość, że mięsa nie je i rodziców ma silnie paczworkowych. Teraz wiem i wam też mówię: dziecko nie musi wzrastać w religii, nikt mu nie będzie dokuczał, a jeśli będzie chciał dokuczać, to kij znajdzie.

Najtolerancyjniejszy ze znanych mi  proboszczów, jeden z tych Dobrych Księży™, Jakuba ochrzcił, a pani kancelistka nie omieszkała mnie poinformować, że ksiądz Indrzejczyk, to chrzci wszystkie nieślubne dzieci, z całej Warszawy się zjeżdżają.

Sporo po chrzcie Jakuba, a zanim Indrzejczyk został kapelanem Lecha Kaczyńskiego i zginął w katastrofie smoleńskiej, spotkałam go przypadkiem. Zapytał mnie wtedy, czy chodzę do kościoła gdzie indziej, czy „mam własne przemyślenia”. Miałam własne, dość konkretne przemyślenia, ale doceniłam delikatność formy w tym pytaniu.

Całkowity brak potępienia, czy nacisku w bańce w której się poruszałam sprawił, że traktowałam kościół jak nieszkodliwą ciotkę, którą się spotyka raz do roku na imieninach, a ona wtedy opowiada śmieszne rzeczy i deklamuje wiersze Gałczyńskiego.

Doktrynę katolicką znam dość dobrze, co nie raz później mi się przydało, ale traktowałam ją równie poważnie jak wiarę w pierzastego węża Quetzalcoatla, przeczytane książki uświadomiły mi, że religia to skomplikowany twór spajający potrzebę wspólnoty i regulacji społecznych, a redukujący strach przed śmiercią. Nic atrakcyjnego. Świątynie Jowisza były większe, a Amon Ra umierał codziennie i o poranku zmartwychwstawał, a religie starożytnego Egipty trzymały się 4000 lat i miękko morfowały.

Mam mnóstwo wierzących przyjaciół z którymi zgadzaliśmy się w kwestii pryncypiów i rzeczy ostatecznych, acz ziemskich, że należy być uczciwym człowiekiem, pomagać słabszym, szanować bliźnich, być dobrym dla zwierząt, płacić podatki i nie narzucać innym swoich przekonań. Tyle, że oni chodzili do kościoła, a my nie.

Tak było do czasu, kiedy te cudze przekonania zaczęły wchodzić w moje życie. Krzyże wiszące wszędzie i msze z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, były irytujące, ale wydawały się względnie nieszkodliwe. Kolejne wizyty Naszego Papieża, nawet ciekawe społecznie.

I coś się zmieniło

Kościół z sojusznika w walce z „Komuną” i nudnej ciotki deklamującej ciągle te same wiersze, stał się agresorem. Zaczął wchodzić bezpośrednio w moje życie, zdrowie, portfel. Sejm nie zgodził się na refundowanie leków antykoncepcyjnych. Żaden z siedmiu grzechów głównych nie mógł się równać straszliwej zbrodni jaką stało się kochanie człowieka tej samej płci. In vitro stało się grzechem. Aborcja z zabiegu medycznego, czasem ratującego życie, stała się grzechem śmiertelnym, obłożonym ekskomuniką i główną osią podziałów społecznych. Długo nie rozumiałam dlaczego kompromisu aborcyjnego z Kościołem Katolickim nie możemy wzorować na kompromisie transfuzyjnym, jaki państwo ma zawarty ze Świadkami Jehowy. Oni uważają transfuzję za grzech, więc nikt im jej nie robi.

Okazało się, że dajemy się gotować, jak te żaby albo jak kobiety w drastycznie bolesnej „Opowieści Podręcznej”. Kościół oszalał na punkcie naszej seksualności, wśród moich znajomych pojawili się proliferzy i uczestnicy Marszów Niepodległości, ja pożeglowałam w stronę pro-choice, elegiebetu i lewicy. Zradykalizwaliśmy się i już nie dało się rozmawiać.

Jak się wypisać z Kościoła?

Przynależność do Kościoła zaczęła mnie uwierać. Z jednej strony od lat byłam ateistką, wiarę traktowałam równie poważnie jak wiarę we, wspomnianego już, pierzastego węża Quetzalcoatla, a z drugiej co chwila słyszałam, że 97,7% społeczeństwa jest katolickie. Postanowiłam się wypisać.

Kilka lat luźno nosiłam się z tą myślą, uznając, że ani mnie Kościół ziębi, ani grzeje, aż wiatru w żagle nabrał abp Marek Jędraszewski. Słuchałam o tęczowej zarazie (to moi przyjaciele), że aresztowanie kardynała pedofila, to prześladowanie chrześcijan, że prawdziwa rodzina, to małżeństwo, a ja z nieślubnym dzieckiem i tym samym partnerem od 20 lat jestem cywilizacją śmierci.

Słuchałam straszenia, że ‚Halloween’ sięga do pogańskich obchodów święta duchów i celtyckiego boga śmierci, a z dyni można zarazić się demonem. Z niedowierzaniem przecierałam oczy widząc, jak Jego Eminencja powołuje się na kronikę Kpinomira, spisaną przez Rechotosława, z której arcybiskup wywodzi wniosek, że Mieszko po ślubie z Dobrawą dokonał chrześcijańskiej rewolucji obyczajowej i oddalił siedem pogańskich żon Całusławę, Biustynę, Błogominę, Udowitę i Pieściwoję oraz bliźniaczki Rębichę i Pępichę.

A jak już przestałam się śmiać, dowiedziałam się, że jestem ideologią żęder i czerwoną, czy też tęczową, zarazą. To nie były niszowe wystąpienia Natanka, czy Międlara. To wypowiedzi wysoko postawionego hierarchy, autorytetu moralnego, profesora nauk teologicznych, zastępcy przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskupa metropolity krakowskiego, mianowanego przez światłego papieża Franciszka. Miałam dość.

Jak wygląda apostazja

Z internetu pobrałam dokumenty, wypełniłam. Dla zainteresowanych spisuję w punktach:

  1. Bierzesz z parafii świadectwo chrztu.
  2. Wypełniasz dokument Oświadczenie woli: Akt Apostazji.
  3. Podobno już nie trzeba, ale dla świętego spokoju znajdujesz dwóch ochrzczonych świadków, którzy podpisują dokumenty.
  4. Wypełniasz Rezygnację z członkostwa w Kościele rzymskokatolickim będący odwołaniem do RODO, na podstawie którego, oczywiście, cię nie wykreślą, ale nie mają również prawa cię liczyć do tych 97,7%.
  5. Dokumenty drukujesz w trzech egzemplarzach, świadectwo chrztu kserujesz.
  6. Idziesz ze świadkami do kościoła, gdzie ty, świadkowie i proboszcz podpisujecie trzy kopie. Dwie zostawiasz w parafii, obie muszą być zawiezione do Kurii. Jedna potem wraca do ksiąg parafialnych. Jedną zabierasz, żeby mieć dokument, jeśli coś by nie zadziałało.
  7. Ksiądz ma obowiązek poinformować cię, jakie prawa tracisz poza zbawieniem. Nie możesz być rodzicem chrzestnym, świadkiem na ślubie kościelnym i nie pochowa cię ksiądz.
  8. Mniej więcej po miesiącu z kurii przychodzą podpisane dokumenty z numerem kancelaryjnym.
  9. Prosisz w parafii o wydanie dokumentu poświadczającego odejście z Kościoła, koniecznie z tym numerem. Ja dostałam świadectwo chrztu z adnotacją Anna-Maria Siwińska dokonała apostazji poprzez formalny akt wystąpienia z kościoła rzymskokatolickiego. Nr 2186/s/2019
  10. Jesteś apostatą.

Co po apostazji?

Piekło się nie otworzyło, woda święcona nie syczała, jak wychodziłam z kościoła. Myślałam, że to formalność bez znaczenia. Ale okazało się, że pierwsze dni czułam, jakby ktoś zdjął mi głowy duży ciężar. Duże słowa, ale poczułam się wolna. Katedry dalej oglądam, zdjęcia kościołów nie są prześwietlone.

Moja parafia, to jedno z tych „dobrych” miejsc. Rozmowa zarówno z proboszczem, jak i z kancelistką była nadzwyczaj uprzejma, dotyczyła głębokiego humanizmu, miłości bliźniego, wartości uniwersalnych i mojego głębokiego przekonania, że warto być dobrym na ziemi, bo raczej nie będzie za to ani kary, ani nagrody, więc szkoda byłoby ten czas zmarnować, drugiego życia nie będzie. Kancelistka wyglądała na zmartwioną.

Operacja wydawania dokumentów przebiegła w przyjaźni, pani kancelistka i proboszcz po rozmowie ze mną ubolewali, że Kościół traci „wartościową osobę o głębokich przemyśleniach i rozległej wiedzy”. Mimo, że starałam się być naprawdę UROCZA, to powiedziałam, że Kościół ciężko na to zapracował.

Grzechy Kościoła

Wkurzają Cię doniesienia o kolejnych molestowanych przez księży dzieciach, czytasz co pisze Katarzyna, która jako 12-latka była miesiącami gwałcona przez księdza z zakonu Chrystusowców, nie możesz patrzeć na złą wolę episkopatu i przenoszenie z parafii do parafii i czujesz się bezsilny? Nie jesteś bezsilny, możesz bardzo dużo. Bez Ciebie nie będzie kościoła. I bez ciebie. Bez ciebie też. I pana z tyłu. I pani.

Po apostazji nie legitymizujesz ich nadużyć coniedzielną obecnością w kościele. Tak, wiem. Twój kościół jest ok, a ksiądz Pipsztycki to złoty człowiek. #NotAllPriests. Oczywiście. Ale ten kościół, to nie ty, twoja rodzina, moja przyjaciółka z KiK i połowa Gazety Wyborczej (tak, tak, tej samej), to Jędraszewski, Hoser, ksiądz Andrzej Dymer ze Szczecina, ksiądz Michał Moskwa z Tylawy (ten bioterapeuta z rękami w dziecięcych majtkach, którego „ciumków” bronił najnowszy sędzia TK Stanisław Piotrowicz) czy wreszcie ksiądz Henryk Jankowski, Marcial Maciel Degollado czy Józef Wesołowski. [1]

Nie musisz się już wstydzić za wypowiedzi, że dziecko „lgnie i wciąga” (abp Józef Michalik, październik 2013) czy usprawiedliwiania pedofili, bo rzekomo dzieci same wchodziły do księżowskich łóżek, bo „ich życie intymne potrzebowało wcześniejszego zaspokojenia” (ks. Ireneusz Bochyński w odpowiedzi na wypowiedź Józefa Michalika, październik 2013). Możesz też obejrzeć film Sekielskich bez poczucia winy, że cokolwiek cię z tymi zwyrodnialcami łączy. Nie zastanawiasz się za długo, dlaczego suspendowany jest Wojciech Lemański, a zakaz wypowiadania się ma Adam Boniecki.

Z pewnym rozbawieniem czytasz wypowiedzi jezuity Grzegorza Kramera. To tzw. światły ksiądz, ten z tych dobrych, tolerancyjnych, rozmawiających z ateistami i innowiercami. Flirtuje z Gazetą Wyborczą. Nielubiany przez ortodoksów. Tymczasem przy okazji „bezczeszczenia hostii” (Bełchatów, listopad 2019) ten dobry zakonnik bez cienia wstydu rozważa, czy w sytuacji granicznej ratowałby opłatek czy człowieka. Co więcej, żeby tę świeczkę i ogarek, nie daje konkretnej odpowiedzi na to pytanie, żeby puścić oko do przyjaciół z liberalnych mediów, a z drugiej strony nie podpaść swoim przełożonym, bo go suspendują za ratowanie cywila zamiast przeobrażonego Pana Jezusa. Ale możemy mieć nadzieję, że jeśli będziemy tonąć w szambie wraz z hostią, to Grzegorz Kramer nie będzie się jednak za długo zastanawiał.

A my dalej na poważnie rozmawiamy z ludźmi, którzy mówią: „trzynastolatek przy policji tłumaczył, że bolał go ząb i dlatego wypluł Pana Jezusa i schował do kieszeni” … i nie umieramy ze śmiechu. Gdyby ktoś mówił o skrzatach szczających do mleka zapewne nie potraktowalibyśmy tego z należną powagą. A wyplutego Pana Jezusa łykamy jak gęś kluskę. Znaczy właśnie nie łykamy, tylko chowamy do kieszeni… A zresztą, nieważne…

Po apostazji nie przestaje to wszystko wkurzać, ale wkurza tak samo jak inne zło świata: obrzezanie dziewczynek w Afryce, mordowanie innowierców we wszystkich religiach świata, tortury. „Nie w moim imieniu” nabiera całkowicie innego znaczenia.

Chcesz być apostatą?

Jeśli jesteś ochrzczony, nie wierzysz w Boga i przeszkadza ci, że funkcjonariusze Kościoła szczują na twoich kolegów, nie pisz buntowniczych postów w internecie. Nie kłóć się z babcią przy wigilijnym stole. W kościołach, jak w każdej instytucji głosuje się nogami. Wypełnij papiery i się wypisz. Gotyckie katedry tego nie poczują. Jeśli wierzysz, zastanów się ile dobra zostało w tej instytucji, ile miłości bliźniego.

Teraz, jak słyszę kolejne bzdury albo skandaliczne słowa na temat moich przyjaciół z elgiebetu, osób nieheteronormatywnych czy dzieci z in-vitro i ich rodziców, to wiem, że panowie w koronkach i sukienkach, rzymskich strojach i śmiesznych czapkach, nie mówią w moim imieniu. Od 15 sierpnia nie zaliczam się do 97,7% społeczeństwa. Nie jestem członkinią Kościoła Katolickiego. Nie tęsknię.

[1] Książki z których korzystałam:

Radosław Gruca; Hipokryzja. Pedofilia wśród księży i układ który ją kryje
Bożena Aksamit, Piotr Głuchowski; Uzurpator. Podwójne życie prałata Jankowskiego
Frédéric Martel; Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie
Franca Giansoldati; Demon w Watykanie Legioniści Chrystusa i sprawa Maciela

Nie przychodź chory do pracy

Naprawdę nie przychodź. Nawet jeśli wziąłeś cztery gripexy i jesteś naprany efedryną jak gimnazjalista po imprezie. Po prostu zostań w domu. Na pewno masz jakieś książki do przeczytania, seriale do obejrzenia, kocyk taki miękki i kot też tęskni.

Mamy sezon, jest zima, to musi być zimno, a przy okazji mamy katary, kaszle, infekcje wirusowe, anginy, grypy i ogólnie stanowimy dla siebie nawzajem zagrożenie biologiczne. Ale dla niektórych bardziej.

Kto może być szczególnie narażony? 

Taksówkarz i sprzedawczyni w ulubionym sklepie. Rodzice maluchów, szczególnie tych z problemami zdrowotnymi, wcześniaków i chorych. Obok Ciebie w open space może siedzieć koleżanka w ciąży. Może nawet jeszcze nie wiedzieć, że jest w ciąży, a stara się o nią od lat. I ostatnie co jej się w tej chwili przyda to Twoje wirusy. Każdy. Twój kolega z pracy, który leczy się na którąś z tych dziwnych autoimmunologicznych chorób. Pani w autobusie, ta taka blada. Może ta chuda z sąsiedniego pokoju, z która omawiasz najnowszy projekt, ma rodziców w takim wieku, że jeśli przyniesie im Twoją infekcję to umrą na zapalenie płuc. Może ten pyzaty z sąsiedniego biurka ma dziecko po chemioterapii. Może ta gadatliwa, z którą omawiasz ostatni projekt ma męża po przeszczepie nerki.

Oni wszyscy nie mogą zachorować. Jeśli ich zarazisz swoim “nie jestem chory”, może to mieć dla nich skutki znacznie poważniejsze niż dla Ciebie. I nie mów proszę, że ten gruźliczy kaszel, to alergia.

To nie są poważne choroby

Leci z nosa, boli gardło. Dzień jak co dzień jesienią, kiedy za oknem ciemno i błoto. Czasem trochę bardziej leci i boli, a dodatkowo boli głowa i masz lekki stan podgorączkowy. Zaraz przejdzie, nic poważnego. Dla zdrowego. Prawdopodobnie się z tego wygrzebiesz w trzy dni, najpóźniej w tydzień. Rozchodzisz. Dopóki się tego nie zabagni, nie ma sensu brać antybiotyków, bo to wirusy, a nie bakterie. Kłopot w tym, że zarażasz. Zawsze.

Katar leczony trwa tydzień, a nieleczony siedem dni. U zdrowego człowieka, ze sprawnym układem odpornościowym. U tych z osłabioną odpornością leczony trwa trzy tygodnie, a nieleczony trzy miesiące. I lubi się powikłać. Powikłania Twojej niewinnej grypki u osoby z obniżoną odpornością, to zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc, zapalenie zatok, zapalenie mięśnia sercowego i osierdzia, zapalenie mózgu i opon mózgowo rdzeniowych. Brzmi kiepsko? Jest kiepskie. Czasami nawet śmiertelne. Starsza pani, którą spotykasz w windzie i świeżo urodzony synek kolegi mogą na to umrzeć.

Kilka pytań i szybkie odpowiedzi

Jesteś niezastąpiony? Nie. 

Naprawdę nikt nie jest niezastąpiony, dasz radę. Może umiesz pracować zdalnie? Zresztą pracoholizm jest szkodliwy też dla Ciebie, daj sobie prawo do chorowania. 

Nie stać cię na zwolnienie? Nie.

Być może tych, których właśnie pozarażałeś, nie stać bardziej niż Ciebie. A chorowali będą  dłużej. Zazwyczaj osłabiona odpornośc idzie w parze z jakąś poważniejszą dolegliwością. Poważniejsze dolegliwości mają to do siebie, że są bardzo drogie.

Nie przysługuje mi zwolnienie.

Tu mnie masz, bo nic mnie tak nie wkurza jak wykorzystywanie pracowników na tzw. śmieciówkach. Możesz z zemsty zainfekować całe biuro, ale może spróbuj szefowi powiedzieć, że trzy dni Twojej nieobecności vs zaraza w całej firmie, wybór należy do niego.

Doceniam Wasze poświęcenie, chęć do pracy z katarem, kaszlem i gorączką, ale bądźcie empatyczni, pomyślcie o innych i weźcie L4, kilka dni urlopu, chorujcie w domu. Wasze kilka dni nikogo nie uratuje, prawdopodobnie świat się nie zawali podczas waszej nieobecności, wasza zakatarzona wydajność i tak jest na pół gwizdka, więc premii nie będzie. Dla Was to kilka dni, dla nas to coś znacznie poważniejszego.

Dobrą metodą ochrony jest zaszczepienie się

Twoje. Zdrowego. Chorzy, słabi, ci z osłabioną odpornością, nie mogą się szczepić. Dla nich jedyną szansą jest odpornośc zbiorowa, czyli Twoja i innych dookoła. Szczepić się ich nie da, leczy się trudno, jedyną szansą jest nie zachorować. Pomóż im w tym.

I proszę — nie przychodź chory do pracy.
Dziękuję za pamięć, do niezobaczenia przy najbliższym katarze.

Pani Prześcieradełko

Folklor, fundamentalizm, czy oba na raz?

Stoi gdzieś w widocznym miejscu samotna, posępna, skoncentrowana, z plakatem wielorazowego użytku, ręcznie namalowanym na kartkach podklejonych tekturą i zabezpieczonych folią, bo pogoda nie jest dla niej przeszkodą. Nie wiemy jak się nazywa, zaczęliśmy o niej mówić Pani Prześcieradełko.

Nie pamiętam, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy? 2008? 2006? Znacie ją na pewno, może się z niej już śmialiście. Jest od zawsze. Przy Paradach Równości, Manifach, na koncertach, na marszach KOD-u. Jak pracowałam w Gazecie Wyborczej widywałam ją stojącą samotnie na Czerskiej. Przy szczycie NATO miała plakat po angielsku. Podobno była widywana też przy Marszach Niepodległości. Jedyne czego jestem pewna – nie ma jej przy Marszu dla Życia i Rodziny.

Jednoosobowa wojna

Stoi gdzieś w widocznym miejscu samotna, posępna, skoncentrowana, z plakatem wielorazowego użytku, ręcznie namalowanym na kartkach podklejonych tekturą i zabezpieczonych folią, bo pogoda nie jest dla niej przeszkodą. Jestem pewna, że się w duchu modli. Nie wiem kim jest, jak się nazywa. Co roku sobie obiecuję, że zapytam czy ma rodzinę, z czego żyje. Czy sama maluje plakaty? Czy ma z kim o nich porozmawiać? Kiepska ze mnie dziennikarka, lepszy świata obserwator, ale jest mi głupio o to zapytać. Odkładam to z roku na rok i co roku się denerwuję, że już jej nie spotkam.

Hasła są dramatyczne, wojna jednoosobowa. Zwalcza aborcję, in vitro, nie lubi homoseksualistów, papieża Franciszka, Big Pharmy za zabijanie dzieci nienarodzonych antykoncepcją, szczególnie awaryjną, wzywa do pokuty, informuje, kto nie odziedziczy Królestwa Niebieskiego, ale Jezus kocha nawet ateistów i agnostyków i mamy na sumieniu duszę p. Czubaszek.

Z kamienną twarzą znosiła czerstwe żarty na temat zapewnienia sobie atrakcyjnego życia seksualnego przy pomocy trzonka od równościowego transparentu (srsly, panowie?). Nie reagowała na to, że na jej tle robiły sobie zdjęcia osoby wygryzające sobie migdałki i nie kopulujące tylko dlatego, że było zimno. Zastanawiałam się wtedy, czy każda większość uważa się za upoważnioną do przemocy.

Pani Prześcieradełko zaczyna się uśmiechać

Gdzieś tak w 2013, kiedy pogoda była naprawdę paskudna, a Manifa odbywała się w tej najgorszej części marcowego garnca, tradycyjnie podeszłam do niej z aparatem, uśmiechnęłam i zagadałam. Zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie (mogłam), czy tradycyjnie po drugiej stronie ma drugie hasło (miała, na żółtym tle), życzyłam miłego dnia i poszłam. Zaczęłam mówić: “Dzień dobry, cieszę się, że panią widzę, demonstracja bez pani się nie liczy”. Moja rodzina była zaskoczona, jak następnym razem to ona się uśmiechnęła i przywitała ze mną. Od tego czasu się poznajemy.

Gdzieś w 2015 zmienił się jej wyraz twarzy, a potem zaczęła się nawet delikatnie uśmiechać.

A moi znajomi, skąd mogli, słali do mnie jej zdjęcia.

Na Czarnym Proteście po raz pierwszy zobaczyłam, jak zwija ją policja. No, dobra, na Nowogrodzkiej usłyszałam w ich krótkofalówkach, gdzie stoi i poszłam za nimi. Wtedy lało, pamiętacie? I oczywiście stała. Policja ją spisała i kazała zwijać mokre płachty. Podeszłam. Serio, nie oczekiwałam, że dobra zmiana dotknie i jej, a jednak. Dowiedziałam się, że konfiskują jej plakaty, że jej przeszukali dom. Postałam z nią chwilę jak się pakowała i to wtedy ze smutkiem mi powiedziała, że tyle lat już się za nas modli, a (cytuję): “Te czarne panie się nadal nie nawracają”. Poczułam lekkie wyrzuty sumienia i życzyłam powodzenia w modlitwie.

Na Paradzie Równości, przy rondzie ONZ jej nie widziałam. Nie było jej też pod Dworcem Centralnym. Spotkałam ją dopiero przy Elektoralnej, bo z jednej z platform została serdecznie przywitana. Jak ją znalazłam była, tradycyjnie już, spisywana przez dwóch policjantów, którzy odgradzali ją od Parady. Przywitałam się z nią, ucieszyłam, że ją widzę, a policjantom powiedziałam, że pani jest przy Paradzie zawsze, Parada bez pani to pół parady, że my się PRZYJAŹNIMY i niech się zajmą kimś groźniejszym. Np. panami z ONR-u, którzy na pewno w okolicy gdzieś są ze swoim “Zakazem pedałowania”, który obraża nas zdecydowanie bardziej niż informacja, że współżyjący ze sobą mężczyźni nie odziedziczą Królestwa Bożego.

Najmniejsza z mniejszości

Czy Pani Prześcieradełko to radosny folklor czy szkodliwy fundamentalizm? Nigdy nie była agresywna, nie krzyczy nie wymachuje swoimi plakatami. Stoi nieruchomo. Może to moje myślenie życzeniowe (albo twarda ręka prokuratora), ale zniknęły z jej plakatów hasła antysemickie i już nie nazywa nas morderczyniami, tylko wzywa do modlitwy za dotkniętych syndromem poaborcyjnym.

Na pewno jest przekonana, że czeka nas wszystkich potępienie i trochę ją to martwi. Wspiera Kościół, ale już niekoniecznie obecnego papieża (plakat: Czy Bergoglio jest homoseksualistą?), ale czy jest jej po drodze z tymi, którzy ruch LGBT dyskryminują faktycznie? Nie jestem pewna. Myślę, że za posła Piętę nawet by się nie modliła. Potencjalni zwolennicy wiedzą, że ich ośmiesza, a od 10 lat, od kiedy ją fotografuję nie znalazł się wśród  nich fundamentalista chcący stanąć z nią i pomóc trzymać plakat

Czy utwierdza fundamentalizm z Polsce? Nie, płynie na jego fali. Fundamentalizm z Polsce utwierdzają przepisy, miliony złotych przeznaczane na Kościół, radio z Matką Boską w logotypie i kilka naprawdę szkodliwych organizacji, ale nie samotna starsza pani. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że życzliwość i humor znacznie lepiej działa niż ostracyzm. Pod Gazetą Wyborczą stała w deszczu i nie szyderstwo sprawiło, że zwinęła plakaty, ale to, że ktoś jej wyniósł kubeczek herbaty z korporacyjnego automatu. Powiedzieliśmy jej wtedy, że jeden z jej idoli kazał zło dobrem zwyciężać.

Unikam pokusy diagnozowania i oceniania. Trochę mnie śmieszy, a trochę mi jej żal. Jeśli bronimy mniejszości i jej prawa do wypowiadania się, to nie da się być mniejszą mniejszością niż jedna osoba z plakatem. I tak sobie myślę, że na następnej manifestacji zapytam ją o kilka rzeczy.

Doczekała się też wreszcie swojego fanpejdża na Facebooku.

https://www.facebook.com/PaniPrzescieradelko

Podróże w czasie i inne zalety gorączki

Od czasu kiedy obejrzałam dwa odcinki polskiego serialu o lekarzach, uznałam go za niesłychanie fascynujący, ciekawy i dobrze zagrany, a potem okazało się, że mam 39 stopni gorączki, nie mam do siebie zaufania.

Mam impostor syndrom, ale na czym, jak na czym, ale na kinematografii to ja się nie znam naprawdę. Niemniej z racji grania gam, napiszę, co w kolejnej malignie obejrzałam i co mi się podobało. Kilka filmów oraz jedna książka.

Jak zawsze, Dark, Przeznaczenie, Ghost in the Shell, Alias Grace, Biała Królowa
Uwaga, mogą być spoilery

Czytaj dalej „Podróże w czasie i inne zalety gorączki”

Procedura odbioru leków refundowanych jakiej się nie spodziewacie

Pamiętacie jak opisywałam wesołe przygody Anny-Marii w NFZcie zaraz po tym jak zgodziliście się zafundować mi leczenie za dwie średnie krajowe?

Więc się leczę. Nawet skutecznie, bo odporności nie mam (właśnie drugi tydzień usiłuję przestać mieć grypę, katar i zapalenie oskrzeli), ale poza tym nie jest gorzej. A brak zmian w mojej sytuacji, to jest bardzo dobra wiadomość. Taką mam nadzieję na najbliższe dwadzieścia lat.

Refundacja rządzi się swoimi prawami. O tym jak rozrywkowe jest dopełnianie formalności NFZu pisałam tu i jeszcze tu. Kłopot w tym, że opakowanie leków wystarcza na 28 dni. I NFZ uważa, że jak da pacjentowi więcej, to pacjent zje wszystko na raz i zejdzie. Więc w dzień, kiedy łykam ostatnia kapsułkę z blistra, wiążę buty i wychodzę po nowe opakowanie leków. Harmonogram wydawania leków mam rozpisany na dwa lata, serio.

W wyjątkowych przypadkach można dostać dwa opakowania po 28 dni, ale trzeba to zaanonsować dwa miesiące wcześniej. Oczywiście nie ma możliwości upoważnienia kogoś do odbioru leku, bo opisana poniżej procedura traktowana jest jako wizyta lekarska w przychodni. Dwa dni temu leżałam ugotowana gorączką prawie 40 stopni i zastanawiałam się, jak u diabła zwlokę się po leki. Reanimowałam się antybiotykami, gripexem, apapem i kawą, opakowałam w szalik i samochód i dałam radę. Ale jakbym nie dała, bym nie dała. Tak w skrócie. Miałam maskę na twarzy, bo stwierdziłam, że zlituję się nad tymi pacjentami po bypassach i przeszczepach nerek z niższych pięter na Banacha i oszczędzę im bomby biologicznej.

Jak zatem wygląda procedura odbioru leków? 

Myślałam, że wygląda tak, że mnie rejestrują, zapisują, ja podaję aptekę w której chcę odbierać. Tę najbliższą. Teraz skręca mnie ze śmiechu, jak o tym pomyślę.

Przyjeżdżam rano na Banacha. Szukam pół godziny miejsca do zaparkowania na płatnym parkingu, który wydaje nieograniczona ilość biletów. Płacę za 15 minut jeżdżenia w kółko, bo pierwsze 15 minut można pojeździć za darmo, a ja nigdy nie pamiętam ile minęło, jadę zaparkować pod Instytut Geologii lub Wydział Matematyki i Fizyki.

Czekam 12 minut na windę. Winda się trzęsie i zatrzymuje na każdym piętrze. Wjeżdżam na 8 piętro do Kliniki Neurologii. Tamże w dyżurce okazuję dowód osobisty po raz pierwszy.

Siadam, czekam. Razem z tymi osobami, które odbiór leku też mają na wtorek. Pani Basia wręcza dwie kartki A4 i receptę. Nie wiem, które to ksero, ale pamięta chyba czasy, jak na Banacha pracowałam przed studiami i ile razy tam jestem, to myślę, że złamię im to jakoś ładnie i wydrukuję. Recepta jest prawie taka jak te na antybiotyki, tylko inna. Pani Basia szczęśliwie zna mnie z twarzy i wierzy na słowo, że się nazywam, tak jak się nazywam, wystarczy, że podyktuję PESEL w miarę bez błędu.

Z trzema kartkami zjeżdżam z 8 piętra na parter. Idę kilkaset metrów do apteki przyszpitalnej, tak bardziej już na Trojdena. Tamże stoję w kolejce (patrz ci, którzy też mają odbiór leków na wtorek).

Pani w aptece okazujesz dowód po raz drugi. Nic to, że na trzech kartkach jest moje imię nazwisko i PESEL, jeszcze ktoś mi po drodze te papierzyska podmienił.

Podpisuję się czytelnie (data, nazwisko) w trzech miejscach na obu kserówkach i recepcie.

Pani wyciąga z szafy pancernej opakowanie Tecfidery.
Wkładam do plecaka.
Wychodzę.
Idę pod Instytut Geologii, odjeżdżam.

Serio, nie dało się tego zrobić prościej?

Moje ciało, moja sprawa. Chyba, że biust. Wtedy nie.

Ten wpis pisał się dwadzieścia cztery lata i nie ma na celu wywołania dyskusji, czy karmienie jest zdrowe.

Jest zdrowe, tanie i dla niektórych wygodne. Tyle, że nie dla wszystkich. Ten wpis na przypomnieć, że walczymy o WYBÓR. A to, jak karmimy swoje dzieci jest wyborem.

Mam dorosłe dziecko, ale mam młode koleżanki, które właśnie rodzą dzieci i wchodzą w czas, kiedy podejmują decyzje – modele wychowania, karmienia, życia.

Mam też deżawi i chyba lekką traumę po wojnach, które toczyłam

Środowisko w którym żyję i obracam się w internecie jest nowoczesne i postępowe, liberalne a czasem nawet „lewackie” (widać cudzysłów? to dobrze). Mam też wśród znajomych osoby pro-life, ale oni mają swoją opowieść. Ich tym razem pomijamy. Mówimy o ludziach z poglądami pro-choice, choć często nie zgadzamy się, gdzie się ten wybór zaczyna i dyskutujemy czy aborcja na życzenie jest ok, to na aborcję czy sterylizację w szczególnych warunkach zgodzi się większość. A na trzy wyjątki występujące w polskim prawie, z niezrozumiałych względów nazywane „kompromisem”, pewnie wszyscy.

Część z nich, również ta deklarująca się jako wierząca, nie potępia antykoncepcji i nie sprawia im trudności zaakceptowanie faktu, że nie którzy ludzie nie chcą mieć dzieci teraz, a jeszcze inni w ogóle. Zgadzają się też na to, że jeśli chcą, a nie mogą, to korzystają z dobrodziejstw współczesnej medycyny, czyli technologi in vitro. Dyskutujemy dopiero przy mrożeniu zarodków, ale zgadzamy się, że to wszystko jest kwestią indywidualnych wyborów.

Tymczasem, to już dwudziesty czwarty rok, kiedy ciśnienie mi skacze, jak zaczyna się rozmowa o karmieniu piersią, a raczej o niekarmieniu. Chcesz był buntowniczką? Nie musisz wzorem Natalii Przybysz robić aborcyjnego coming outu. Nie musisz opowiadać o poliamorii czy niebinarności. Spróbuj powiedzieć: mam dzieci, karmiłam je butelką od urodzenia, bo nie chciałam karmić piersią. Mówienia „nie karmię, bo nie lubię” matkom aktualnych niemowląt zdecydowanie nie polecam, bo jest to wstęp do wielogodzinnej dyskusji o wyborach. Twoich wyborach, które tu nagle zaczynają przeszkadzać wszystkim, niezależnie od proweniencji . Już twoje ciało już nie jest twoją sprawą, bo twoja decyzja krzywdzi dzieciątko, nasze polskie dobro narodowe, uwspólnioną przyszłość narodu.

– Karmi pani?
– Nie.
– Oooo, dlaczego?
– Nie chciałam.
– DLACZEGO?
– BO NIE LUBIĘ.

Hallelujah. Ktoś powiedział Jehowa? Nie chcecie tego słuchać dalej. Dopuszczalne są odpowiedzi: „nie mogę”, „zdrowie mi nie pozwala”, „dziecko nie chciało ssać”. Ale nie to, że nie chcesz. I nie ważne czy jesteś pustą zdzirą i nie chcesz mieć brzydkiego, dużego i obwisłego biustu. Czy może psychicznie nie umiesz karmić małego człowieka własną wydzieliną.  Czy źle znosisz ból i ponadrywane brodawki. Zapewne nie cenisz leczenia kanałowego na żywca. Możesz nawet żądać znieczulenia przy porodzie. Możesz nawet zdecydować się na cesarkę na życzenie. Ale karmić musisz. Mało tego, że musisz –  musisz chcieć.

Tylko, że nie. Mieszanka mleczna i butelka nie jest szkodliwa. Nie zabijasz swojego dziecka odmawiając mu odgryzania swojej brodawki. Twoje dziecko nie będzie głupsze, a to, czy będzie bardziej chorowite i pouczulane na wszystko zależy od znacznie większej ilości czynników, niż międlenie twojego biustu. To czym karmisz dziecko to tylko twój wybór i nie daj go sobie odebrać.

24 lata temu nazwałam to terrorem laktacyjnym i postanowiłam się zbuntować.

Są badania, że mleko matki jest najlepiej dopasowane do dziecka. Zdrowy rozsądek, poparty podstawową wiedzą z biologii, też tak podpowiada. Ale nie ma badań, że mieszanka szkodzi. Gdyby były, mieszanka nie byłaby dopuszczona do użytku. I opowiadanie o spisku producentów mleka humanizowanego jest tak samo głupie, jak chemitrailsy, leczenie raka witaminą C i opowiadanie o spisku bigfarmy. Zdrowemu, nieuczulonemu, zadbanemu, kochanemu dziecku nie zaszkodzi butelka czy mleko modyfikowane, a relacje z dzieckiem poprzez dotyk i kontakt można realizować karmiąc butelką. Tylko, że najłatwiej o tym mówić jeśli anegdotyczne dziecko jest zdrowe, silne, pozbawione jakichkolwiek alergii i emocjonalnie stabilne. Jeśli dziecko jest noworodkiem, jest wielką niewiadomą i z tego, co słyszysz wybierzesz to, co najgorsze.

Musisz karmic piersią – śpiewa chór

I wpędza kolejne pokolenia w poczucie winy. Odbiera prawo do decydowania o sobie. Zamienia młode dziewczyny w chodzące, niewyspane laktatory. A tymczasem dzieci karmione butelką liczy się setkami, jakoś im (nam?) te butelki na pierwszy rzut oka nie zaszkodziły. Za to kolejnym pokoleniom matek, które nie chcą karmić z dowolnego powodu, zdecydowanie szkodzi wpędzanie w poczucie winy.  Ja mam tyle szczęścia, że moje dziecko zdążyło urosnąć, dostać się na studia i wiele razy udowodnić, że nie jest ani cherlawe, ani chorowite, ani głupie i specjalnie poczucia winy związanego z karmieniem go mlekiem krowim nie mam. Ale doskonale pamiętam ile siły musiałam w sobie znaleźć wtedy, kiedy nikt mi nie powiedział: dziewczyno, masz wybór. I do dzisiaj ten wybór każda z nas musi sobie wyrąbać między lasem doradców i besserwisserów.

Na miłym spotkaniu 25-lecia matka bliźniaków-wcześniaków, bez odruchu ssania powiedziała: nie wiem po co ja się tak męczyłam. I ja i dzieci. One były głodne, ja nie spałam trzy lata. Nie wiem po co. Za to ja wiem dlaczego – bo nikt wtedy nie powiedział, że można inaczej. Że karmiąc mlekiem humanizowanym nie stajesz się gorszą i wyrodną matką.

Jakiś czas po tym jak zaczęłam kleić ten tekst przeczytałam, że istnieje D-MER (dysphoric milk ejection reflex) – wypływ mleka z dysforią, czyli obniżeniem nastroju. Czytałam i wiele rzeczy mi się wyjaśniło. Aż doszłam do wyjaśnień ile czasu trwa ów d-mer. Otóż łagodny utrzymuje się 3 miesiące KARMIENIA, a najsilniejszy powyżej roku KARMIENIA. W całym empatycznym tekście nie ma słowa o ratowaniu matki, która właśnie zapada się w depresji i coraz bardziej nienawidzi swojego dziecka. Uzupełnię – D-MER mija jak ręką odjął w momencie podjęcia decyzji – nie karmię, bo nie lubię. Nie będę dobra dla dziecka, jeśli wcześniej nie będę dobra dla siebie.

Jak się przed D-MER bronić wg zaleceń? Oczywiście nie wspominając o przyczynie. Należy karmić myśląc o czymś przyjemnym. Nie żartuję, naprawdę to jedyna rada. Jeśli masz depresję, furia cię ogarnia na samą myśl o nakarmieniu dziecka, to karm myśląc o czymś przyjemnym. Doskonały pomysł dla osób z depresją, niekoniecznie tą związaną z dzieckiem czy karmieniem. Czemu nasz depresję, pomyśl o czymś przyjemnym! Genialne!  Wspomniana w tekście jest pomoc farmakologiczna, jak rozumiem antydepresanty. Tyle, że w większości karmienie jest przeciwwskazaniem do przyjmowania antydepów. Ani słowem nie jest wspomniane, że problem można rozwiązać w pierwszym lepszym supermarkecie kupując mleko w proszku. Dowiemy się jeszcze, że to nie jest tak, że nie chcesz karmić (no skąd, jak to możliwe!) to „hormony oszukują twój mózg”.

Szanowne panie i szanowni panowie, bo przez internet kroczy armia facetów opowiadających o tym, jak wspaniałe jest karmienie piersią, nie mając o tym zielonego pojęcia, pozwólcie młodym matkom decydować. Nie mówcie im, że dzieci karmione butelką są głupsze i niezwiązane z matką. Nie pytajcie ich po kilka razy DLACZEGO nie chcą karmić.

Mój biust, pierś czy cycek, to też moje ciało – mój wybór. Nawet jeśli uważasz, że karmienie piersią jest lepsze, to nie oceniaj czyjejś decyzji.

Karmienie piersią jest dobre, ale karmienie butelką nie jest złe. Jest inne. Pozwólcie decydować. Pozwólcie im decydować, odpieprzcie się od cudzych biustów.

Mam stwardnienie rozsiane i postanowiłam nie zachorować

– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę. Miałam już SM i właśnie wychodziłam z zapaści po zaburzeniach równowagi, porażeniu nóg i rąk…

Anna-Maria Siwińska była specjalistką ds. mediów społecznościowych w
Gazeta.pl i „Wyborczej”. Obecnie ekscentryczna freelancerka. W 2007 roku dowiedziała się, że ma SM. O wspinaniu i kamperach pisze na facebook.com/wyrypy i wyrypy.pl

Miałam prawie 40 lat, gdy się dowiedziałam, że mam stwardnienie rozsiane. Wiedziałam, że jest to choroba nieuleczalna. Poza tym wiedziałam niewiele. „Jedyne, co w tej chorobie można przewidzieć, to to, że jest całkowicie nieprzewidywalna” – to najmądrzejsze, co przeczytałam w internecie, reszty dowiedziałam się od mojej lekarki.

Okazało się, że mam rzutowo-remisyjną postać choroby. Nie brzmi to najlepiej, ale miałam szczęście – to najlepsza z dostępnych wersji. Pozostałe formy – pierwotnie postępująca i wtórnie postępująca – znacznie trudniej poddają się leczeniu. I szybciej prowadzą do trwałej niepełnosprawności.

Mam stwardnienie rozsiane, ale jednocześnie postanowiłam jak najpóźniej zachorować.

Bo stwardnienia nie można wyleczyć, ale jeśli odpowiednio wcześnie zacznie się bronić, postęp choroby i drogę na wózek można spowolnić.

Bić się trzeba na trzech frontach – leczenie i opieka lekarska, styl życia i aktywność fizyczna.

Ja mam szczęście – po trudnych pierwszych trzech latach okazało się, że moja choroba reaguje na leczenie i jej postęp się spowolnił, a po dziewięciu latach już wiem, że ma przebieg dość łagodny. Lubię też myśleć, że postanowiłam być zdrowa.

Na SM potrzebny dobry lekarz

Nie ma alternatywnych metod „leczenia” stwardnienia. Jeśli czytacie o cudownym wywarze z zapłodnionego jajka w dziewiątym dniu inkubacji i macie za to zapłacić 3 tys. zł miesięcznie, to ktoś was oszukuje i bardzo drogo sprzedaje nadzieję.

Medycyna oferuje chorym pomoc. Ważne jest zarówno znalezienie dobrego lekarza, do którego się ma zaufanie, jak i przyjmowanie leków. 10 lat temu leki były dwa, a maksymalny czas refundowania terapii wynosił dwa lata. Przy wysokich cenach leków (zazwyczaj kilka tysięcy miesięcznie) dla większości chorych był to koniec leczenia. A ponieważ choroba dotyka zazwyczaj ludzi młodych – był to dla nich bilet do niepełnosprawności. Wózek inwalidzki był refundowany.

W tej chwili zarejestrowanych i refundowanych leków jest kilka, z każdym rokiem ich przybywa, a dostęp do refundacji jest łatwiejszy. To skutek zwiększania wiedzy o SM i działalności organizacji pacjenckich.

W dokumencie Ministerstwa Zdrowia dotyczącym leków pojawił się długo oczekiwany przez chorych zapis: „Leczenie powinno być stosowane tak długo, jak osiągana jest skuteczność kliniczna oraz nie wystąpią kryteria wyłączenia”. To w praktyce oznacza dostęp do leczenia „dopóki działa”.

Wiadomo, najlepiej leczyć zdrowych. Osoby świeżo po diagnozie, zakwalifikowane do leczenia i od razu przyjmujące leki mają duże szanse na w pełni komfortowe życie.

Zdrowe już nie będą, bo w tej chorobie jeszcze nie umiemy znaleźć przyczyn, ale umiemy opanować objawy i spowolnić jej przebieg. Z SM nie żyje się krócej, ale znacznie trudniej. Przyjmując leki, można sobie życie ułatwić.

Od ośmiu lat przyjmuję leki. Mam na tyle niewielkie objawy kliniczne choroby, że mogę z dużym powodzeniem udawać osobę nie tylko całkiem zdrową, ale też sprawniejszą, niż wskazywałaby średnia dla wieku.

Przy stwardnieniu rozsianym bez złudzeń

We wczesnej fazie remisyjno-rzutowej formy SM łatwo można ulec złudnemu wrażeniu, że „wyzdrowiałam”, że „może to się już nie powtórzy”, a „po lekach czuję się gorzej”. Ja jestem pesymistką. Nie wyzdrowiałam, wynik mojego rezonansu magnetycznego jest bezlitosny, pan Murphy w swoim prawie radził zakładać, że jeśli coś może się powtórzyć, to zapewne się powtórzy, a bez leków, podczas rzutu, czyli nawrotu choroby, czuję się znacznie gorzej.

Systematycznie przyjmowane leki skutecznie hamują postęp choroby, czynią ją mniej agresywną i w efekcie sprawiają, że dłużej jesteśmy sprawni.

Stwardnienie to choroba, która stopniowo upośledza nerwy obwodowe. To znaczy, że wyłącza kolejno nogi, ręce, twarz (mowa i połykanie), a na koniec mięśnie międzyżebrowe przydatne do oddychania. Ten proces przebiega w różnym czasie u różnych osób. U niektórych może przebiegać niezauważalnie, innych po dwóch latach agresywnej choroby posadzi na wózku.

Mózg, w którym „twardnieją” nam osłonki mielinowe, jest bardzo tajemniczym kłębkiem nerwów i skutecznie stymulowany potrafi współpracować. Ratuje nas neuroplastyczność, czyli zdolność mózgu do reorganizacji w wyniku działania bodźców, między innymi czuciowych.

Ćwiczenia sprawiają, że może utworzyć obejścia uszkodzonych nerwów i po rzucie, który poraził mi ręce tak, że miałam kłopot z podpisaniem się, po kilku tygodniach zaczęłam znów normalnie posługiwać się rękami.

Ćwiczenie i aktywność fizyczna to podstawa zachowania sprawności. Zapadnięcie się w fotelu z książką, kocem i kotem bywa kuszące, ale warto je zamienić na matę treningową, rower albo cokolwiek, co lubisz.

Lubię się wspinać

Nie znoszę biegać, nudzi mnie siłownia, youtube’owe trenerki krzyczące na mnie, że jestem wspaniała i dam radę więcej, tylko mnie wkurzają. Lubię rower, ale tylko wtedy, gdy jest ciepło. No i się wspinam.

Wspinać się zaczęłam, gdy miałam 18 lat. Robiłam to w czasie wolnym, z przyjaciółmi, z ogromną przyjemnością, satysfakcją i bez jakichkolwiek sportowych sukcesów. Mimo że ciąża, a potem choroby na wiele lat wykluczyły mnie ze wspinania – dalej czułam się wspinaczem. Takim chwilowo urlopowanym, bardzo z tego powodu nieszczęśliwym, ale jeszcze nie na emeryturze.

Gdy kilka lat temu podnosiłam się z zapaści po kolejnym rzucie (a był solidny: poważne zaburzenia równowagi, porażenie nóg, chodzenie o lasce, brak czucia skórnego od żeber w dół, porażenie rąk, zapalenie nerwu wzrokowego), swoją wspinaczkową przygodę zaczynał mój nastoletni syn. Miał znacznie łatwiej, bo Warszawa zapełniła się sztucznymi ściankami wspinaczkowymi.

– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub któregoś sobotniego poranka. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę.

Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem
Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem Fot. archiwum rodzinne

Nie zapomniałam oczywiście, wspinanie jest naturalne, rodzimy się z tą umiejętnością, o czym świetnie wiedzą wszystkie matki zdejmujące swoje dzieci z regałów. Nie zapomniałam też operacji sprzętowych i okazałam się bardzo przydatnym, samobieżnym przyrządem asekuracyjnym. Poczułam się młodsza o 20 lat i bawiłam się lepiej, niż myślałam, że będę.

Mój syn delikatnie mnie motywował: „A może jednak się gdzieś wespniesz?”, „Zobacz, tu całkiem łatwo”, „Ooo, świetnie ci idzie!”. To były moje własne słowa, którymi go motywowałam, gdy był kilkulatkiem!

Motywacja działała, ale Jakub kłamał, wspinałam się bardzo źle. Szło mi opornie, ciało nie współpracowało. Zaczynały się u mnie pierwsze objawy spastyczności, czyli tonicznego napięcia mięśni. Ale wspinanie było dalej tak samo fajne jak dwadzieścia lat wcześniej i sprawiało mi przyjemność.

Kompleksowa rehabilitacja stwardnienia rozsianego

Nazwałam to wspinaniem geriatrycznym, kategorycznie odmówiłam trenowania pod wynik, kompletnie mnie nie obchodziło, że wspinałam się po drogach przygotowanych dla dzieci. Ale robiłam to regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Przy okazji wypiłam hektolitry kawy z moimi kolegami sprzed 20 lat, bo okazało się, że oni cały czas tu byli.

Oczywiście, pierwsze, co zrobiłam, to konsultacja z moją neurolożką, która podeszła do mojego pomysłu sceptycznie: „A umie to pani?”. Odpytała ze szkoleń, które zrobiłam w młodości, pochwaliła za aktywność i kazała na siebie uważać. „Tylko niech pani nie spadnie” – rzuciła na pożegnanie, co uznałam za błogosławieństwo na nowej drodze rehabilitacji.

Po pół roku okazało się, że jednak robię postępy. Po roku zaczęłam mówić, że „wspinanie leczy stwardnienie”. To oczywiście żart, ale prawdopodobnie faktycznie jest znacznie skuteczniejsze od chrząstek rekina i fermentowanego grochu.

Anna-Maria Siwińska
Anna-Maria Siwińska Fot. Jakub Siwiński

Wspinaczka to forma aktywności, która angażuje wszystkie możliwe mięśnie. Nie tylko ręce i nogi, co jest oczywiste, ale przede wszystkim mięśnie brzucha, pleców, pas barkowy, mięśnie głębokie. Działa też lepiej niż stretching na poszczególne partie ciała. Ćwiczy ruchy precyzyjne, bo węzły na linach muszę wiązać, a linę w karabinki wpinać. Ćwiczy mięśnie karku, bo gdy asekuruję, muszę patrzeć do góry. Poza mięśniami rewelacyjnie wspomaga równowagę i uczy czucia głębokiego.

Znalazłam idealną dla siebie formę rehabilitacji. Nie zdziwiło mnie, że ktoś sięgnął po ten rodzaj aktywności i od zeszłego roku chorzy mogą brać udział w warsztatach wspinaczki terapeutycznej organizowanych w Łodzi i Warszawie.

Po trzech latach treningów już wiem, że mam szansę wspinać się „normalnie”, nie „geriatrycznie”, i wróciłam do wspinania w górach. Ale jak powiedział Rick Deckard w zakończeniu „Blade Runnera”: Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Wspinaczka terapeutyczna

– Wspinanie się po różnych strukturach pozytywnie oddziałuje na umiejętność oceny ryzyka i samoasekuracji, świadomość swoich możliwości, angażuje do pracy zarówno czynny, jak i bierny aparat ruchowy – mówi Ewa Świątek, fizjoterapeutka z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego im. M. Kopernika w Łodzi, która prowadzi zajęcia dla osób z SM.

Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek
Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek

Zalety wspinaczki:

* Trening koordynacji
* Trening równowagi
* Lepsza stabilność stawów
* Dynamiczne rozciąganie
* Trening motoryki małej
* Terapia ręki
* Odtworzenie funkcjonalnych wzorców ruchowych
* Zaangażowanie dużych zespołów mięśniowych
* Wzmocnienie siły mięśniowej
* Trening propriocepcji (czucia głębokiego)
* Trening zmysłu orientacji ułożenia ciała w przestrzeni
* Angażowanie odpowiednich partii mięśniowych
* Ćwiczenia mięśni dna miednicy
* Dodatkowe wsparcie przy standardowej terapii bólów kręgosłupa

(Na podstawie materiałów Ewy Świątek)

Tekst pierwotnie ukazał się w serwisie Tylko Zdrowie Gazety Wyborczej

Mam na imię Anna-Maria i jestem nudna

A teraz sobie uleję trochę jadu, bo to mój blogasek i mi wolno.

Na imię mam Anna-Maria. Tak, jak jest napisane. Anna kreska Maria. Anna Maria z kreską. Anna Maria z myślnikiem. Tam proszę wbić dywiz… TĘ KRESKĘ. Może pan/i dokładnie przepisać? Tak, tam jest kreska. Tak, to jedno imię. Tak, z kreską. Siwińska się nazywam, nie Skresko, Anna-Maria jest z kreską, Siwińska na nazwisko. Nie, nie Skresko-Siwińska, samo Siwińska. Anna-Maria z kre.., a nie ważne. Nie, nie Anna, proszę mi wpisać całe imię, tak to całe imię, jedno. No wiem, że dziwne, ale tak właśnie się nazywam. Tak, to jest moje jedno, jedyne, pierwsze imię. Drugiego nie mam. Nie Maria to nie jest drugie imię.
Śmiechom i żartom nie ma końca.

Takie imię mam we wszystkich dokumentach. Znaczy, już mam, bo ujednolicenie fantazji osób wystawiających mi oficjalne papiery chwilę trwało. Konkurs wygrała pani w paszportach, które najpierw obelżywymi słowami określiła osobę która wystawiała mi paszport w 1988, żeby zawstydzona powiedzieć „o, to ja”.

Jak wszystko było papierowe, był względny spokój, tylko nikt nie wiedział jak się nazywam. Matka twierdziła, że Anna-Maria, ale już dla żadnej szkoły to nie było oczywiste.  Wprowadzenie systemów komputerowych tchnęło w moje nudne życie z kreską ożywczy powiew. Otóż część z nich nie przyjmowała żadnych znaków poza literami. Nie można się było nazywać Ludwik 14 ani Anna-Maria. Ludwikowi było wszystko jedno, ale ja poczułam przyjemny dreszczyk, jak się okazało, że jednym z programów nie przyjmujących dywizu jest Program Płatnika ZUS. Figurowałam więc w ZUSie jako 1. Anna 2. Maria, jako AnnaMaria, Anna, Annamaria. Nie wiem jakim cudem nie ogarnęli tego po PESELu. W PESELu kreski nie mam, słowo honoru, nie urodziłam się nocą 3/4 tylko w samo południe trzeciego.

Przy wymianie dowodu osobistego na plastikowy do urzędu ściągano moją metrykę. Nie wystarczył skrócony odpis aktu urodzenia (kreska obecna), trzeba było dosyłać oryginał. Prawo jazdy wyrabiano mi dwa razy, za pierwszym byłam dwojga imion. W dowodzie rejestracyjnym ciągle jest błąd, bo jak poprawią, to muszę wymienić wszystkie dowody rejestracyjne, jakie mam. A mam ich chyba cztery. Zmiana w księdze wieczystej domu musi się odbyć taką samą droga jak zmiana sądowa zmiana nazwiska. Muszę złożyć podanie, znaczek skarbowy, dowód osobisty, metrykę, udokumentować, że ktoś się u nich kiedyś pierdolnął i jeszcze za to zapłacić.

Ile razy ktoś przepisuje moje personalia z dokumentów, zawsze wpisuje Anna. Ja rozumiem, że to strasznie męczące i trzeba napisać sześć liter więcej, ale jakoś Katarzyny, Małgorzaty i Aleksandry nikt nie urywa w połowie, a Anna-Maria jest za długa.

Od czasu do czasu wypowiadam się w jakiejś prasie. Zawsze staranie i grzecznie informuję jak się nazywam i jakie, liczne zagrożenia niosą ze sobą moje personalia.
Rozmówcy przyjmują, obiecują i ZAWSZE dywiz gdzieś w ostatecznej wersji wypada.
Mówiłam brzydkie rzeczy o rozmówcach. Niesłusznie. W końcu wypowiadając się dla alma-korpo, mateczki Agory, dla Gazety Wyborczej, w której już wtedy pracowałam postanowiłam zgłębić zagadkę i udałam się tropem tekstu. I wyobraźcie sobie, znalazłam!

Otóż, to korekta. Korekta lepiej wie, jak się nazywam, wie, że podpisałam się źle, wie, że w języku polskim nie występują imiona z myślnikiem/dywizem, gdyż JEST TO BŁĄD, który należy poprawić. Nie zaskakuje mnie to specjalnie, mój ojciec popełnił w życiu znacznie większe błędy niż mój dywiz. Poprawki w danych osobowych zawdzięczam profesorowi Bralczykowi *, autorytetowi niepodważalnemu, który uznał moje personalia za nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji. No, papa Siwiński, zwany w rodzinie Fuhrerem, istotnie nie był entuzjastą tradycji i raczej nie uważał ich za godne kultywowania. Acz przyznam, jak czytam o tej pretensjonalności, to mi jednak trochę przykro.

* Tekst o moim pretensjonalnym imieniu zniknął z www, ale na szczęście web archive nie płonie, zatem zapraszam:

imiona dwuczłonowe

21.01.2002

Czy możliwe jest nadanie dziecku imienia dwuczłonowego, pisanego z łącznikiem (np. Hubert-Jan)? Zauważyłam, że pisownia taka jest przyjęta w krajach Unii Europejskiej. Czy w Polsce inne zasady dotyczą pisowni nazwisk dwuczłonowych (np. Świda-Zięba), czy też można te zasady zastosować także dla imion? W jakich słownikach szukać informacji na ten temat?

Będę ogromnie wdzięczna za odpowiedź.

Z poważaniem

W różnych krajach (językach) różne są zwyczaje używania imion. Niektórzy imiona łączą (Gianpaolo, Annemarie), inni używają kreski (Anna-Maria). W polskiej tradycji przyjęło się np., że można używać imienia „rozszerzonego” (Jan Kanty, Andrzej Bobola). Nie jest jednak w polskim zwyczaju używanie imion rozdzielonych kreską (tzw. dywizem). Stąd też imię (imiona?) typu Hubert-Jan uznałbym za co najmniej dziwaczne, nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji.

Z poważaniem,
Jerzy Bralczyk

Zastanawia mnie tylko, czy korekta poza usuwaniem dywizów poprawia również takie nazwiska jak: Świerzy, Grzegrzółka, Prószyński, Xięski. Wszystkie są nieregulaminowe i sprzeczne z tradycją. Jestem grzeczna i udaję, że nawet miła. Poszłam, pogadałam. Pokazałam dowód osobisty, prawo jazdy i legitymację klubową. Pośmiałyśmy się i dostałam obietnicę, że dywiza już mi nikt nie zabierze. Aż przyszło nowe pokolenie do korekty i okazało się, że nawet jeśli można poprawić komuś personalia, to jeśli się bardzo chce, to wolno…

Update 2022: wywalimy ci dywiz bo „ludzie beda sie czepiac, bo tak sie nie pisze”.
Skupmy się: nie pisze się tak jak masz w dowodzie osobistym. Bo ludzie będą się czepiać. Twoja korekta.

wasza Anna-Maria

Linki:

Zalecenia dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej

Po raz kolejny spytano Radę, czy można połączyć łącznikiem dwa imiona: Anna i Maria. Odpowiedź przewodniczącego Rady była taka jak wszystkie poprzednie w podobnej sprawie:

[…] wyrażam opinię, że połączenie Anna Maria należy traktować w naszym języku jako dwa imiona, pisane bez łącznika. W „Zaleceniach dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej” […] czytamy w p. IV: „Podtrzymuje się zakaz nadawania więcej niż dwóch imion, pisanych osobno, bez łącznika, żeńskich dla dziewczynek, męskich dla chłopców”.

Zalecenia nadawania, nie poprawiania imion już nadanych, cholerna korekto.


Osoby noszące imię Anna-Maria

To ja, twój pieprzony ZUS

Oddajcie moj pieprzony ZUS. Sam sie bede leczyl gdy zajdzie potrzeba bo i tak jak jest pitrzeba sam place za leczenie. Zlodzieje lichwiarze kryptopedaly

pisownia oryginalna, źródło: Facebook

Każdy legalnie zatrudniony płaci pieprzony ZUS [*], czyli ubezpieczenie zdrowotne. I nie czuje żadnych korzyści z tego płynących. Bo przecież mama ma koleżankę lekarkę, prawie nie choruję, ibuprofen nie jest na receptę, do dentysty chodzę prywatnie, a w ogóle mam z firmy kartę do dużej prywatnej kliniki i tylko tam chodzę, więc ZUS to co najmniej kilkanaście stów, co miesiąc wyrzucacie w błoto.

I wtedy wchodzę ja, cała na biało, obrzucona waszym błotem z ZUSu.
I wasi rodzice, którzy mają raka i są leczeni chemioterapią. Mama Agnieszki z prognozowanym czasem przeżycia z rakiem – 18 lat, tabletki po 1200 zł jedna, raz dziennie. Mają numery seryjne. I dziecko kolegi leczone w Centrum Zdrowia Dziecka, które ma guza kręgosłupa. Już 26 operacji. I kolega, taki młody, raptem 40 lat i wylew. I koleżanka, która trafiła do szpitala z dziwnymi objawami. I kolega, którego po wypadku musiała zabrać karetka. Rozejrzyj się.

Płacę na ubezpieczenie społeczne circa od 30 lat, odkąd zaraz po szkole poszłam do jakiejś pracy, ale to się niestety nie kumuluje. To, co wpłaciłam w 1989 zeżarła hiperinflacja, a to, co płaciłam w 2005 czyjaś chemioterapia. Bo ja wtedy też byłam zdrowa. I też mówiłam, że wyrzucone pieniądze i płakałam co miesiąc nad wpłacanym ZUSem.

I przyszła koza do woza, a Siwińska do NFZtu. Choruję 8 lat, jak zaczynałam refundowanie leczenia w SM wyglądało żałośnie. Wybrane, najtańsze leki dostawało się na dwa lata, z możliwością przedłużenia na trzy. Ludzi starszych niż 40 lat nie leczyło się w ogóle, bo nie warto. Na starcie miałam przegwizdane. Na lekach od TEVA przeczekałam kilka, jak nie kilkanaście zmian systemu refundowania.

I leczę się na SM, które jest nieuleczalne, a leki, które biorę kosztują bajońskie sumy mają mnie utrzymać w zdrowiu i wytwarzaniu PKB. Najtańsze to około 3 tysięcy miesięcznie. Potem sukcesywnie drożej, aż do kilkudziesięciu. Kupisz sobie bez ZUSu? No, śmiem wątpić. Masz nadzieję, że nie zachorujesz? Też miałam.

Procedura refundacji jest taka: w klinice albo przychodni specjalistycznej lekarz prowadzący bada cię na wszystkie strony i ocenia, czy:
– leków potrzebujesz
– czy są leki mają szanse ci pomóc
– czy kwalifikujesz się do leczenia w systemie punktowym

Tu można o programach lekowych i kwalifikacji poczytać. Kwit dzięki któremu mam leki nazywa się b.46.-nowy-od-01.2017.docx i jest tam podlinkowany.

Raz w miesiącu, co 28 dni, bo tyle jest tabletek w opakowaniu, muszę się zameldować na oddziale, podpisać bardzo starą kserówkę do dokumentacji, z kopią kserówki przejść się do szpitalnej apteki, gdzie po sprawdzeniu dowodu osobistego i złożeniu czterech własnoręcznych podpisów, pani wyjmuje z szafy pancernej opakowanie warte około 5 tysięcy i mi wręcza. Raz na jakiś czas dają na trzy miesiące i wtedy się czuję jakbym bank obrabowała.

Nie płacę miesięcznie pięciu tysięcy na ZUS. Jeśli czyta te słowa ktoś, kto tyle płaci, to moje gratulacje – bardzo dużo zarabiasz. Żeby kupić mi takie leki bez refundacji moja rodzina musiałaby przestać jeść i sprzedać wszystko.

I tu na scenie pojawia się lewactwo, lichwiarze i złodzieje.

Zrzucacie się na moje leczenie. Wszyscy zrzucamy się na chemioterapię, operacje kardiologiczne, bypassy, zaćmę, na leczenie białaczek. Prywatny ubezpieczyciel, któremu płacisz ty, albo twój pracodawca, ciężkie pieniądze co miesiąc, jak się dowie, że masz SM, to przestanie oddzwaniać. Poważnie, przerabiałam.

Gdybyście co miesiąc nie płacili ZUSu, to zawaliłaby się cała służba zdrowia. I nie mówimy tu o słynnych marmurowych schodach, ani o pensjach lekarzy. Mówimy o córce znajomego. O matce koleżanki. O sąsiadce, która już nie chodzi w chustce na głowie. Mówimy o wszystkich, którzy wymagają leczenia wykraczającego poza dentystę i ibuprom. I trzy szwy na kolanie, które założy nawet zaprzyjaźniony weterynarz.

To się nazywa odpowiedzialność społeczna i jest z tym jak ze szczepionkami. Ja się nie mogę zaszczepić, więc liczę na odporność populacji. Nie zarabiam tyle, żeby pójść do apteki i kupić dowolny lek. Muszę do dostać od Kapitana Państwo. Czyli od Was.

Pieprzone lewactwo?
Robimy to dobrze. Dziękuję wam.

Może będzie ci lżej płacić ten pieprzony ZUS, jak pomyślicie, że codziennie rano łykam twoje 182 zł. Podczas posiłku, obficie popijając.

20170709_123432_DSC_0208

[*] Przyjmijmy, na potrzeby noci na blogasku, że osoby z którymi rozmawiałam i które miałam okazję czytać, „ZUSem” nazywają obowiązkowe daniny na ubezpieczenie.

Tecfidera. Dla przyjaciół Pani Tec

Kiedy skończył się program BRAVO miałam wrażenie, że coś się we mnie rozpadło. I owszem rozpadło się, bo po pięciu latach rozpadła mi się mała stabilizacja, poczucie bezpieczeństwa i nadchodziło nowe.

W całym gównie jakim obdarza mnie życiorys mam kupę (hahaha) szczęścia, bo 12 czerwca wzięłam ostatni Laquinimod (słownik proponuje Quasimodo), a 20 czerwca już leżałam w szpitalu z dwoma paczkami Tecfidery w objęciach.

20 czerwca 2017 — pierwszy dzień mojego nowego życia

Potem dostałam instrukcję:

Z szumnie zapowiadanych skutków ubocznych nie mam żadnych. Czuję się nieco gumowo, dłużej śpię i częściej boli mnie głowa, ale może mam po prostu wapory, a nie uboki.

Żeby podać mi lek położono mnie na 2 dni w szpitalu. Tak naprawdę to na 30 godzin i nie wiem po co. Spędziłam te 30 godzin w niewygodnym łóżku z laptopem na kolanach i kiepskim internetem z Aero2 (nie polecam, strasznie wolne). Przy łykaniu i oczekiwaniu na dramatyczne uboki nikt mi nie asystował, jedynie rano mnie odpytano, czy byłam poprzedniego dnia czerwona na gębie. Nie byłam, mam geny ludów koczowniczych, oni się mało czerwienili, bo skośni i wredni. Z tego miejsca chciałam pozdrowić Złotą Ordę.

Lek przyjmuje się etapami — najpierw tydzień na połowie dawki, 120 mg, a potem pełna — 240 mg.

Zgodnie z instrukcją tabletę należy poprzedzić sążnistym, tłustym posiłkiem. Mam niejasne wrażenie, że w domu poradziłabym sobie z sutym posiłkiem nieco sprawniej, bo szpitalne jedzenie jakie jest, każdy widzi, a łóżko mam w domu wygodniejsze. Bba, mam nawet w miarę wygodny fotel, bo przyznam, że krzesła w szpitalu pozostawiały do życzenia wiele. Bardzo wiele. Na tyle wiele, że ja, człowiek, który woli siedzieć niż leżeć, jednakowoż leżałam. I cierpiałam.
Ale leki trzeba podać w warunkach szpitalnych, gdyż uboki, no to spędzałam grzecznie czas w warunkach szpitalnych i wdałam się tylko w jedną małą pyskówkę, z panem, który twierdził, że „pan tu nie stał”. Ten drugi pan, to ja. No i trochę przemeblowałam salę, ale pozwolili mi.

Na pełną dawkę pani Tec przeszłam tydzień później, nieco stremowana, bo wcześniej kazano mi zadzwonić do szpitala się odmeldować. Telefon <-> ja. Hahaha. Wolałabym uboczne, ale zadzwoniłam. Odpytali. Nie, nie czerwienię się dalej, nie, brzuch mnie nie boli, w zasadzie nic mi nie jest, żyję. Do widzenia, brać dalej, wrócić za 4 tygodnie. To biorę. Już drugi tydzień, kończę pierwszy blaster.

Na zdjęciu widzicie Państwo tłusty posiłek. To kolacja.

Lek należy przyjmować mniej więcej, co równe 12 godzin. Metodą prob i błędów udało mi się wyliczyć, że śniadanie o 10 i kolacja o 22 nie zaburzą mi przesadnie mojego sowiego życia. 10 wypada różnie, raz w domu, raz w pracy i z całą pewnością przyjdzie taki dzień

Niestety nie uwzględniłam siły przyzwyczajenia. Otóż 30 lat temu przestałam jeść śniadania. Głodna się robię koło południa i wtedy jem. No, to teraz znęcam się nad sobą i próbuję jeść wcześniej. Słabo wychodzi.

Na koniec trochę o pani Tec:
cena bez refundacji:  5110,94 zł za opakowanie 28 tabletek
0,76 zł za mg
760 zł za gram — circa 204 $/g

Dla porównania cena ceny za gram:

  • Złoto w sztabce 40 $/g
  • Róg nosorożca 55 $/g
  • Heroina 110 $/g
  • Metamfetamina 120 $/g
  • LSD 3 000 $/g
  • Pluton 4 000 $/g

Ceny stąd

Leku nie kupuję. Dostaję go w ramach programu refundacji leków z NFZ. Czyli z mojego płaconego latami ZUSu. I nie tylko mojego, ale to osobny temat.

Kołczing i facepalming — rzecz o leczeniu SM

Zadzwoniła wczoraj koleżanka, co na emigracji w pomocy rodakom robi, że konsultuje pacjentkę, Polkę z SMem i czy mogłabym dwa słowa o moim leczeniu. No, mogłabym, czemu nie, i tak zbieram się do napisania dłuższej notki w temacie.

Po dwóch zdaniach z pacjentką już wiedziałam, że intensywnie leczy się w internecie i na blogach chorych na SM. Że leki nie pomagają, tylko trują, lekarzom średnio ufa, bo DAJOLEKITYLKO, a pani Biernat-Kałuża, reumatolog leczy SM dietą. Leczy. SM. Dietą. Leczy. Dietą. Słoniocy. Wdech-wydech. Anno-Mario, nie hiperwentyluj się.

Update: na stronie www, którą podlinkowałam nie ma słowa o leczeniu SM, ale osoba z którą rozmawiałam wyraźnie powiedziała, że leki szkodzą, a dieta ustawiona przez panią Biernat-Kałużę leczy.

Fakt, że jechałam rowerem z pracy, wzdłuż Wisłostrady nie pomagał. Zaszyłam się pod Sądem Okręgowym. I nie wiedziałam od czego zacząć. Jak nie wiem od czego zacząć, to albo krzyczę, albo klnę, albo się jąkam. W tym przypadku klęłam, krzyczałam i się jąkałam. Kuszące wydawało mi się też wybuchnięcie płaczem, ale mało konstruktywne.

Zaczęłam od pieca, że limfocyty, że mielina. Że immunosupresanty, że etiologia nieznana. Że co człowiek, to przebieg choroby. Że ważne jest zaawansowanie choroby, nie czas jej trwania czy data diagnozy. Że leki są różne. Że jest ich dużo. Że można je zmieniać, jak nie działają. Jak działają i jakie są tego konsekwencje. Że nawet w bardzo zaawansowanym stadium coś tam można podać, ale lepiej się do takiego stadium nie doprowadzić, tylko wcześniej coś ze sobą próbować robić.

Że strasznie ważny jest lekarz, który sprawdza czy leki działają. I, że dieta bardzo proszę — wspaniały pomysł, ale czemu nie razem z lekami? Bo leki, ćwiczenia i dieta. I jak ktoś wierzący, to intensywna modlitwa nie zaszkodzi. A po modlitwie jeszcze raz: leki, ćwiczenia i dieta. I, że jest szansa, że człowiek pochodzi do osiemdziesiątki, bo potem to i tak już chodzić się zazwyczaj nie chce.

A na koniec dowiedziałam się, że pani ma koleżankę z internetu, i na nią cośtam nie zadziałało, więc ona się boi.

Zbieram się teraz do napisania o SMie, o leczeniu, o tym, że naprawdę warto tę BigFarmę, bo ona serio czasem działa, chociaż nie leczy, bo nie będę już nigdy zdrowa, ale obym nie była bardziej chora. I siedzę nad otwartym edytorem i nie wiem w co ręce włożyć, bo konspekt ma już sześć zagnieżdżeń i chyba się poddam.

Pobudka

Nie, no serio, naprawdę o tobie nie zapomniałam, szanowna chorobo. Tylko jakoś mi się wydawało, że przez chwilę jest stabilnie i normalnie. Leki działają, jestem w miarę sprawna, może nawet coś zaplanuję na listopad i wstępnie na lato przyszłego roku?

Gdybym wierzyła w jakiegokolwiek boga, opowiedziałabym mu o moich planach, a tak, to Wy się pośmiejcie.

Właśnie mija dziewięć lat, jak się dowiedziałam o chorobie. Osiem odkąd biorę leki, pięć odkąd biorę leki doustne na których nie miałam ani jednego rzutu. No i skończyło się rumakowanie, kończy się program badawczy, dzięki któremu miałam leki. W sumie lepsze pięć lat niż nic. W czwartek wizyta u mojej neurolożki. W połowie czerwca oficjalne zamknięcie badania z moim udziałem.

A dalej?

Dalej pewnie mnie położą w szpitalu i będą oceniać, czy jestem wystarczająco chora, żeby dostać leki pierwszego rzutu. Czy nie jestem przypadkiem za stara, bo może się okazać, że kapitanowi Państwo nie opłaca się mnie leczyć. Może się okazać, że nie spełniam wielu innych założeń kwalifikujących mnie do refundacji.

Ze wszystkich plag egipskich najbardziej nie lubię niepewności. Oczekiwania. Zawieszenia. Ubezwłasnowolnienia, kiedy niewiele rzeczy zależy ode mnie, a wiele od _procedur_ i mojego fanaberyjnego organizmu. Trzymaj się, mała stabilizacjo.
Od czwartku wypływamy na wielkie wody programów lekowych NFZ i rozpoczynamy nowennę do wszystkich bogów Ziemiomorza, żeby się do tych programów zakwalifikować.

Nie wiadomo jak zniosę nowy lek, nie wiadomo czego się spodziewać. Wiadomo, że zastrzyki z interferonu znosiłam bardzo źle. Nie wiadomo, czy pojeżdżę rowerem, czy zrobię tę Zamarłą. Czy pojadę w trip do Grecji i Hiszpanii, który odkładam na któryś kolejny listopad. Nic nie wiadomo.

Plusy? Chciało mi się odpalić edytor w WordPressie.
Hasło na dziś: fumaran dimetylu. Tecfidera.

Kupowałam gumki do włosów

10 sztuk za 3,70. Wzięłam cztery opakowania na trzy kudłate osoby. Doświadczenie uczy, że niczego nie gubimy w takim tempie, jak dobrych, czarnych gumek do włosów, a w miejscach gdzie je można kupić bywam raz na rok.

Kilka godzin wcześniej okulistka dała mi porcję kropli obniżających ciśnienie w oczach, na 90 dni, refundowane 9,90. Pomiętosiłam pod nosem inwektywy na dysproporcje między lekami refundowanymi, a nierefundowanymi, ciesząc się (już bez inwektyw), że refundacja mi wychodzi tanio, przynajmniej na oczy.

W Carrefourze, przy kasie numer 23, szprotki i opakowanie krakersów kupowała starsza pani. Właściwie staruszka. Wyrok: trzyczterdzieścidziewięć. Spośród moniaków, z bardzo podartej portmonetki, staruszka wyciągnęła piątaka, który się jej wysunął z ręki.
— Nie ma ich, a jeszcze uciekają.
Nie wiem czy to był żart, czy raczej gorzka uwaga, do mnie czy do kasjerki, najwyraźniej przyzwyczajonej, bo nie robi to na niej wrażenia.

Zrobiło mi się niewyobrażalnie głupio, że uznałam moje gumki do włosów za tanie. Że uznałam moje refundowane leki za tanie.

I tak strasznie chciałam zapłacić tej pani za zakupy. I nie umiałam.

Cholernie zakłamani jesteśmy

W pokoleniu mojej matki aborcja była legalna i popularna. Stosowana jako uciążliwy środek antykoncepcyjny, bo tychże nie było, albo były bardzo zawodne. Przesadnie się z nią nawet nie ukrywano, jako rzecze matka.

Jak leżała w szpitalu, kiedy się rodziłam, vis a vis był gabinet w którym w trybie ambulatoryjnym usuwało się ciąże. „Robiło skrobanki”, jak wtedy się mówiło. Gabinet pracował cały dzień i obsługiwał jedną panią za drugą.

Jeśli statystyki się nie mylą, przynajmniej w rzędzie wartości, to teraz co piąta kobieta miała aborcję. Wtedy jeszcze więcej.
Jak patrzę na starsze panie defilujące w marszach prolejferów, to mam ochotę odliczać, bo nie wierzę, że tam maszerują tylko te, co nie chciały Niemca i rodziły moich rówieśników. Zwłaszcza, że tzw. rodziny wielodzietne (powyżej 3. dzieci), to w mojej podstawówce była incydentalna rzadkość.

I wy też, zanim zaczniecie protestować przeciwko aborcji — pogadajcie z mamą albo babcią i rozejrzyjcie się dookoła.

Powstanie Warszawskie, którego nie pamiętacie…

Nie byłam wychowana w kulcie Powstania. Raczej w żalu za zrujnowanym Miastem, w żałobie po Baczyńskim, po tych wszystkich ludziach, których powstanie zmiotło.

W domu mówiło się Powstanie. Nie Powstanie Warszawskie, nie powstanie, tylko Powstanie. Nie wiem, może to jednak w wodzie jest? Piję warszawską kranówkę od urodzenia.

To było przed Powstaniem, jak nas wyrzucili po Powstaniu. Nikt z rodziny nie walczył. Dziadek już leżał w katyńskim rowie, matka miała 5 lat i tylko babcię. Są dziury w deskach i framugach, opowieści babci, moja matka, która nie chce spisać tego, co pamięta. Zdanie dom ocalał. Wszystko w tym mieście jest nowe, a Starówka młodsza od mojej matki. Odtąd były Gruzy. Nie pamiętam ile miałam lat jak usłyszałam to zdanie idąc Dziennikarską. Dwa? Trzy?

Myślę o tych dzieciakach, w wieku mojego syna, które miały nadzieję i naprawdę myślały, że mają szanse wyzwolić miasto. Że ktoś ich oszukał, a teraz jeszcze, tych nielicznych żyjących, chcemy rozliczać z błędów dowództwa. Jest mi źle, jak widzę symbolikę Powstania, wielkiego grobu tego miasta i jego mieszkańców na zderzakach taksówek i tiszertach. Nie kupuję festyniarstwa. Nie pamiętacie. A jeśli pamiętacie, to się zastanówcie chwilę, zanim założycie biało-czerwoną opaskę z kotwicą Polski Walczącej. Zanim kupicie pościel z ruinami Miasta. Zanim na lodówkę przypniecie magnesik z małym powstańcem. Gloria Victis. Nie rozumiecie. Nie ma nawet murów, które to pamiętają. To nie żołnierze, to tysiące cywili, kobiet, dzieci, staruszków, których wymieciono z historii, wypalono ślad, rozsypano prochy po trawnikach.

Myślę o nich na przełomie lipca i sierpnia, kiedy warszawskie powietrze parzy i nie chce się wychodzić z chłodnych murów. Tych samych murów za którymi siedziała moja Babcia z matką. A na Starówce czy w Śródmieściu upał był jeszcze gorszy. Nie chcę myśleć o Woli. Nie chcę myśleć o kanałach. O płonącym mieście.

Zaciągam się głęboko zapachem Rzeki jadąc bulwarem, która pachnie pewnie tak samo jak wtedy, kiedy za nią stała Armia Czerwona. Mieszkamy na cmentarzu.

Kiedy za kilka dni zawyją syreny, nie odpalaj racy, nie skanduj o Wielkiej Polsce. Nie rób „oprawy stadionowej”. Pochyl głowę i pomyśl o Mieście, którego nie poznasz, o ludziach, którzy nie mieli szans. Wtedy może uwierzę, że pamiętasz.

Dziura po odłamku w dużym pokoju, którą chciałam szyć jako dziecko

Drzwi pokoju młodego, które się nie domykają od 1944, bo je wyłamał podmuch.

Dlaczego Most Krasińskiego powstanie?

Sto metrów od miejsca w którym mieszkam od urodzenia ma powstać most. Most, który jest definicją naszych rodzimych stosunków dobrosąsiedzkich i społecznych.

W wyniku czegoś, co nazwano konsultacjami społecznymi ma to być wąski, jednopasmowy most z pasem tramwajowym i ścieżką rowerową. Tyle dobrego. Kłopot w tym, że  Targówek, czyli nas sąsiedzi przez Rzekę, nie potrzebują tramwaju — potrzebują mostu dla samochodów. Nie wydaje mi się, by wraz z infrastrukturą rowerowo-tramwajową malały korki. Jak jadę całkiem niezłą ścieżką rowerową wzdłuż nadwiślańskiego bulwaru i Wisłostrady, to dzień w dzień, niezależnie od pogody, Wisłostrada jest caluteńka zaspawana samochodami. Zimą sama pokornie stoję w tym korku, ale do głowy by mi nie przyszło postulować wybudowania drugiej Wisłostrady, bo nie mam jak dojechać do pracy.

Mieszkańcy Żoliborza tego mostu nie chcą. Twierdzą, że jest niepotrzebny. Że oszpeci dzielnicę, że zakorkuje jeszcze bardziej plac Wilsona, że zniszczy klimat. Mieszkańcy Targówka i okolic twierdzą, że nie mają się jak przedostawać na lewą stronę Wisły i most jest im niezbędny.
Tyle, że Żoliborz jest jeden i nawet jeśli ktoś uważa, że zadziera nosa i każe się traktować wyjątkowo, to prawda jest taka, że obiektywnie jest to wyjątkowo ładna dzielnica, a między istniejącymi mostami jest 3 km. Więc chyba nie warto jej niszczyć. W projekcie półtora kilometra dzieli Most Grota  (pięć pasów plus ścieżka rowerowa) i Most Gdański — dwukondygnacyjny, dwa pasy, tramwaj, ścieżka rowerowa. Po co między nimi trzeci most? Ano po to, żeby się tym z Żoliborza we łbach nie poprzewracało z dobrobytu.

Nie jest też dla mnie argumentem, że ten most był na przedwojennych planach, bo na nich, dla odmiany, nie było ani mostu Grota, ani trasy Mostu Północnego. Ani wielu innych rzeczy.

Więc dlaczego nie chcę mostu poza tym, że egoistycznie nie chcę koło niego mieszkać i nie chcę mieszkać przez kilka lat na placu budowy w najbardziej zakorkowanym kawałku miasta? Otóż nie chcę mostu, bo w zasięgu spaceru, nie mówiąc o samochodzie czy rowerze są dwa inne. Nie chcę mostu, bo mieszkam w mieście, które nie cierpi ani na nadmiar mostów, ani na nadmiar pieniędzy, a na północy Warszawy są dwa ogromne mosty (Grota i Północny zwany też Kurią). A na południu za Mostem Siekierkowskim, następny jest dopiero w Górze Kalwarii. Tyle, że tam nie ma czego zepsuć.

Słuchając obu stron, czytając co zwolennicy mościa lub bezmościa mają do powiedzenia dotarło do mnie, że tu nie chodzi o most, nie chodzi o dojazd i nie chodzi o korki. Chodzi o zasadę. Uważacie, że wasz Żoliborz jest ładny i nie należy go niszczyć? Hahaha, o niedoczekanie. Skoro musimy mieszkać w brzydkiej dzielnicy, to przynajmniej zażądajmy zbudowania czegoś, co oszpeci inne.

Nie może być tak, że dzielnice są ładne i ładniejsze. Więc będzie most. Bo tak.

 

Książki drogi

W głębokim dzieciństwie ukształtowały mój Ulubiony Sposób Spędzania Wolnego Czasu (TM). Za kierownicą. Przed siebie. Codziennie gdzie indziej i raczej bez planu.

  • Dixie, Agnieszka Osiecka
  • Każdy pies ma dwa końce, Krystyna Boglar
  • Większy kawałek świata, Joanna Chmielewska
  • Klub włóczykijów, Edmund Nizurski
  • Boczne Drogi, Joanna Chmielewska

I jeszcze dwie, które mnie zdemolowały filozoficznie:

  • Cyryl, gdzie jesteś, Wiktora Woroszylskiego, która nauczyła mnie absurdalnego myślenia i szacunku dla Entropii
  • Stacja Nigdy w Życiu, Joanny Kulmowej, przez którą całe życie słyszę w nocy tęskny gwizd lokomotywy.

I jakoś zrobiło mi się miło, jak wszystkie te książki wygrzebałam z moich bardzo nieuporządkowanych półek z książkami w kilka minut. A tam nie ma wyszukiwarki.

Mimo wszystko: nie dawajcie tego dzieciom do czytania.

Crazy bike lady na warszawskich ścieżkach

Jeżdżę rowerem. Uparcie.  Jak już wyciągnęłam rower z piwnicy, przypomniałam sobie, jak bardzo to lubię. Wygrzebałam bajerackie ciuchy górskie i jeżdżę niezależnie od pogody. No, powiedzmy, że na razie pogoda nie musi być wystrzałowa, niewielki deszcz zaryzykuję. Sotfshellowe spodnie zmieniły moje życie, bo okład z mokrej dżinsowej bawełny był skrajnie nieprzyjemny. No i poważną, całodniową zlewę chyba jednak załatwię odmownie przy pomocy samochodu, bo ciuchy termiczne to jedno, a zapadane deszczem okulary, to drugie. I nie lubię. Bardzo nie lubię.

Jeżdżenie rowerem po Warszawie to sport ekstremalny. I nie, nie doceniam szalonej ilości ścieżek rowerowych, bo niestety kawałki gdzie ich nie ma są coraz bardziej uciążliwe. I w zasadzie dlaczego (no, DLACZEGO) nie ma ścieżki na Nowym Świecie/Krakowskim Przedmieściu?
Dzisiaj autobus mijał mnie tam w odległości 10 cm (słownie dziesięciu centymetrów). Uwaga, zachodzi przy zakręcie jest (było?) napisane na autobusach. Czy durny kierowca nie może wysiąść i tego przeczytać?

12795331_10153508749676545_6879037983164275074_n

Nie jechałam środkiem, w zasadzie mogę powiedzieć, że jechałam rynsztokiem i przyznam, że trochę się wystraszyłam, a wystraszony rowerzysta w konfrontacji z nacierającym autobusem nie ma za dużych szans. Spisałam numer boczny, rejestrację. Pojechałam dalej z mocnym postanowieniem napisania skargi do MZK. Po czym w identycznej odległości minęły mnie trzy kolejne autobusy. Aha. Znaczy, że kierowcy na Krakowskim są w wojnie z rowerzystami. Trochę mi przykro, bo ja dla odmiany, jak jadę samochodem, to zawsze wpuszczam autobusy, a trochę jestem niewyobrażalnie wkurwiona, bo jechałam bardzo blisko krawężnika, a gnojek naprawdę minął mnie tak, że mikro skręcenie kierownicy wyrzuciłoby mnie albo pod koła albo na krawężnik.

A ścieżki rowerowe? No, jest ich więcej niż 20 lat temu. Ale samochodów jest znacznie więcej, parkingów jest znacznie więcej, a ścieżek — w porównaniu z resztą — skromniutko.
A dodatkowo poprowadzone są w wyjątkowo przemyślany sposób. Ewidentnie ktoś zadbał, żeby ścieżka wiła się możliwie najciekawiej. Nie ma potrzeby prowadzenia ścieżki prosto, lub z jednej strony ulicy. Im częściej przecina jezdnię/chodnik — tym ciekawiej. Rozumiem, że spowalniacze są konsekwentnie wprowadzane dla wszystkich użytkowników dróg.

Na ścieżce są światła. Tu mamy kumulację — po pierwsze powinny jeszcze bardziej urozmaicać podróż, jeśli DDR przecina jezdnię dwupasmową, warto, żeby rowerzysta stał dwa razy przechodząc przez obie nitki. Jeśli nie jedzie prosto i skręcając ma do przejścia jeszcze jedne pasy, wtedy należy światła wyregulować tak, żeby stał na trzech przejściach. Św. Przepustowość  w komunikacji rowerowej nie istnieje. Jeśli kiedykolwiek narzekałam na „czerwoną falę” jadąc samochodem, to idąc lub jadąc rowerem mam szachownicę — czerwone, zielone, czerwone, zielone. Bardzo pomysłowe.

Ścieżek rowerowych jest dużomnóstwo, ale nie bądźmy roszczeniowymi rowerzystami — gdzieś się muszą kończyć. Gdzie? Otóż najlepiej znienacka. Na murku, na łańcuchu odgradzającym ścieżkę od jezdni, na chodniku (przypominam, że nie możemy jechać po chodniku), na pasach (przypominam, na pasach też nie jeździmy), na drodze dwupasmowej. Ach tak, jest na niej ograniczenie do 50. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce płynne włączenie się do ruchu jest bardzo trudne. Co ja mówię płynne — jakiekolwiek.
Po slalomie na ścieżce, po odstaniu swojego na wszystkich możliwych światłach płynność ruchu to coś o czym mogę sobie pomarzyć.

A jak już wylałam frustrację i trochę mi przeszło, to napiszę, że jeżdżenie rowerem jest mimo wszystko cudowne. I naprawdę to lubię.

image

Czas dojazdu z Czerskiej do szpitala na Banacha. Dojazd rowerem nie uwzględnia szachownicy na światłach. Jechałam 24 minuty.

Przytuliła mnie „dobra zmiana”

Wiecie co? I w waszym życiu też przyjdzie moment, kiedy do piersi przytuli was „dobra zmiana”. Bo z tymi total(itar)nymi zmianami tak jest, że do pewnego momentu się ich nie zauważa, nie odczuwa. Coś jak z gotowaniem żaby, która nie ucieka z garnka, choćby mogła, o ile się jej temperaturę podnosi stopniowo. Tak samo gotuje się społeczeństwo. W sumie mało nas obchodzi Trybunał Konstytucyjny. Uniewinnienie jakiś panów, trudno. Wiadomości TVP wyglądają jak tania propagandówka, a TV Republika wydaje się niewinnym i obiektywnym medium? No, jakoś mnie to nie dotyczy. I ciebie nie dotyczy, masz inne stacje. Jeszcze. Ministerstwo wycofuje refundowanie in vitro? Przecież masz dzieci, a tylu ludzi żyje bezdzietnie, bez przesady. Ale poczekaj, przyjdzie coś, co poczujesz dotkliwie, co zaboli tak, że nie pomoże plaster za +500 zł miesięcznie.

Mam prawie 50. lat, chorobę przewlekłą i biorę teratogenne leki. Do tej pory gdybym zaszła w ciążę to te trzy czynniki byłyby wskazaniem do potencjalnej aborcji, ze względu na mój stan zdrowia i potencjalnego dziecka. Oczywiście środki, żeby do ciąży i aborcji nie dopuścić są dostępne. Na receptę. Bez refundacji. Dość drogo.

Jeśli dobra zmiana przegłosuje w Sejmie stanowisko Episkopatu, a mnie skończyłyby się pieniądze, albo w ramach dalszych kompromisów zostanie zdelegalizowana antykoncepcja, to pozostaną mi śluby czystości. W innym przypadku, o którym nawet nie chcę myśleć, jest wózek inwalidzki — ciąża w SM zazwyczaj gwałtownie pogarsza stan zdrowia, szczególnie w pewnym wieku i trzeba odstawić leki, które pomagają. Jest też ciężko uszkodzony płód. Są starzy ludzie.

Wszystkim mądralom polecającym „metody naturalne” po 45 roku życia — życzę powodzenia. Wasze zdrowie.

(28/365) Glass of water

Służba zdrowia. Level master.

Żeby zrobić kontrolny rezonans głowy, muszę mieć skierowanie od mojego neurologa, który mnie widuje raz na pół roku i kontroluje do podeszew stóp.
Żeby mi wydał skierowanie muszę się do tego samego neurologa udać do przychodni przyszpitalnej.
Żeby mnie przyjęto do przychodni przyszpitalnej, żebym dostała skierowanie od mojego lekarza prowadzącego, muszę mieć skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu, który mnie nigdy nie widział na oczy, bo jestem zdrowa (ha ha ha).

Czas tracą następujące osoby:
– ja (dwukrotnie — lekarz 1kontaktu + przychodnia SM)
– lekarz 1kontaktu traktowany jak biurwa, który wypisze co mu się powie
– lekarz-neurolog, który musi mnie przyjąć w poradni SM i wypisać skierowanie

Na rezonans może uda się nie czekać pół roku, w wyniku skorzystania ze znajomości w byłym miejscu pracy.

Ratunkeo.

Update…

Żeby wydobyć z internisty skierowanie do neurologa muszę odsterczeć swoje w rejonowej przychodni wśród ślurpających, kaszlących, zagrypionych bliźnich.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w końcu jestem w przychodni u internisty, gdyby nie to, że pracowicie obniżam swoją odporność.
That’s biutifull.

Panią doktor, na oko w wieku Byśka, przeprosiłam, że zawracam jej głowę i marnuję jej czas, a i mój przy okazji. Miała zegarek Suunto 3 i z pogodną rezygnacją stwierdziła takie procedury, wiem.

Na celulit – wspinanie

No, doprawdy. Ścianki wspinaczkowe i wspinanie to teraz jakiś lans i szał.
Ponieważ mam kitę bujną jak jeżozwierz w kolorze pieprz z solą, z przewagą jeszcze pieprzu, postanowiłam kupić sobie szczotkę do włosów dla humorzastych panienek, które nie lubią rozczesywania warkocza. Coś mi majaczyło, że dilował tym Avon.

Szczotki nie było, ale dostałam po oczach informacją, że żeby podjąć wyzwanie jeden rozmiar w dół należy: zmienić dietę, uprawiać sport i smarować się kremem na celulit. Skręciło mnie ze śmiechu, bo doświadczenie uczy, że w tym zestawie najmniej potrzebny jest krem, bo rozmiar zmaleje od zbilansowanej diety NŻT i umiarkowanego ruchu.

Przestałam się śmiać, dopiero, jak do mnie dotarło, jaki sport poleca całkiem każualowy Avon do spalenia tego nadmiarowego tłuszczu. Otóż jest to ścianka wspinaczkowa, a konkretnie bulder. No, nie ukrywajmy, nie jest to sport dla osób z nadwagą. Każdy kilogram wspinacza szczególnym dobrem narodu, tyle, że trzeba go wnosić na samą górę.
Tymczasem elegancko odziana pańcia w różowych La Sportivach Solution dzielnie pałuje po klamach w dużym przewieszeniu, jak to raczył podsumować młody.

A ja mam mieszane uczucia, czy cieszyć się, że wspinanie wchodzi pod strzechy, bo dzięki temu są ścianki wspinaczkowe na nizinach, niektóre nawet w miarę tanie,  duży wybór sprzętu i koledzy do pogadania, czy też martwić się, że ryzyko dostania w łeb dorodnym Sebą lub równie dorodnym sebiątkiem, gwałtownie wzrasta.

I nie jest to figura retoryczna, bo na jednej z warszawskich ścianek największym ryzykiem związanym z uprawianiem sportów ekstremalnych jest dostanie w mordę od wojowniczego Seby, którego poprosisz o opanowanie bujającej się progenitury. Nie jest łatwo wspinać się z dołem, jak koło ciebie przelatuje rozhuśtana na linie dziesięciolatka o masie zbliżonej lub jej równie rozbawiony papa.
A ubezpieczenie PZA nie obejmuje ciosu napakowanym dresem.

Being sowa is the full time job

Pojechałam na narty. Ze stoku schodzimy koło 16, ciemno robi się koło 18, bo przed zmianą czasu. Jedzenie i życie towarzyskie we własnym gronie zajmuje nam ze dwie godziny, a poza tym w śpiworach jest najcieplej. Efekt tego taki, że zasypiamy najdalej o 21. No, niech będzie 22.

Wydawało mi się, że nawet ja, sowa z dyplomem „nigdy w życiu nie wstałam z własnej woli przed 10” powinnam przynajmniej bez bólu istnienia wstać o siódmej. To uczciwe dziesięć godzin w ciepłym śpiworze! Żebym z własnej woli się obudziła, to nie podejrzewam, ale może przynajmniej wstanę. A tu niespodzianka. Owszem, jest mnie łatwiej obudzić. Ale sypiam po te dziesięć godzin i wcale nie uważam poranków za wspaniałe. Wstaję z bólem, budzę się dwie godziny i wcale mi się taki tryb życia nie podoba.

Całkiem co innego przespać te dziesięć godzin od 2 w nocy do południa! W sumie do południa zadziała nawet 7 godzin, wystartowane nad ranem.
I niech mi nikt nie tłumaczy, że się przywzyczaję. Przyzwyczajałam się przez dwanaście lat edukacji szkolnej, kilkadziesiąt (JUŻ!) lat pracy zawodowej, kiedy musiałam w pracy być raczej wcześnie. Teraz mogę być raczej później i z przyjemnością z tego korzystam. Nie, nie polubiłam wstawania o 7 rano. Po latach ćwiczeń zamieniłam południe na 9 i w takim trybie mogę funkcjonować. Na wyjazdach też.

A poza tym w kamperze budzi się przyjemniej ze słońcem za oknem…