Polski przyśpiesz

Polski przyśpiesz nie jest dynamiczną odmianą polskiego przykucu. To starannie pielęgnowany odruch rodaków-kierowców. Wszystkich, wielu, większości, pewnie także mój. I twój.

Polski przyśpiesz jest odruchem bezwarunkowym i polega na spontanicznym przyciśnięciu pedału gazu na widok wyrzuconego kierunkowskazu samochodu jadącego z na sąsiednim pasie. Pojawia się również na widok pieszego zbliżającego się do pasów, roweru przejeżdżającego ścieżką rowerową, żółtego światła na skrzyżowaniu, czyli w tych wszystkich sytuacjach, kiedy może jeszcze zdążę. Względnie na pewno zdążę, śpieszy mi się, możesz poczekać, następny go wpuści.

Zaoszczędzony czas liczy się w niewiarygodnie cennych milisekundach od których może zależeć życie. Przecież, jakby wszyscy wszystkich przepuszczali, to jazda byłaby niewiarygodnie uciążliwa i znacznie wolniejsza. Nie, nie wymagam od bliźnich, żeby hamowali, mam odrobinę rozsądku i chwilę już po polskich drogach jeżdżę. Wiem, że hamulec hańbą Polaka. Ale czasem, żeby kogoś wpuścić, przepuścić, umożliwić wjechanie, wejście, przejechanie, wystarczy nie przyspieszyć. Odpuścić gaz. I jazda staje się płynniejsza i przyjemniejsza, co można stwierdzić w krajach, gdzie nie ma genu przyśpieszu. Co ciekawe, nawet kierowcy, którzy kodeks ruchu drogowego traktują swobodnie i umiarkowanie skrupulatnie go przestrzegają, przyśpieszu nie znają.

Niestety polski przyśpiesz ma się dobrze, jeździć na suwak nie umiemy, moja rodzona matka boi się jeździć po mieście, a jak już wyjedzie, to stara się jak najmniej zmieniać pasy. Narzekacie na staruszki-zawalidrogi na lewym pasie? Poznajcie moja matkę. Będzie nim jechała, ponieważ jest pewna, że jeśli nie wryłaby się na ten lewy pas odpowiednio wcześnie nikt jej tam potem nie wpuści. Przecież nie po to zmienia pas, żeby skręcić.

Przechodzicie przez pasy, bez świateł? No, to zwróćcie uwagę, że wszyscy kierowcy dojeżdżający do was przyspieszają. Jedziecie samochodem u widzicie pieszego? Zwróćcie uwagę, że nieświadomie przyspieszacie. Nie przyspieszacie? Nie wierzę, albo jesteście w znakomitej mniejszości, bo obserwacje prowadzę już wiele lat i nie zanosi się, żeby cokolwiek w tej materii miało się zmienić.

Jazda na suwak

Wspinanie część 4 — a trzeciego dnia zmartwychwstał

Akurat wtedy kiedy moje dziecko zaczęło przepraszać się ze wspinaniem zaliczyłam zapaść zdrowotną. Najpierw zerwałam sobie więzadła kolanowe. Skutecznie mnie rehabilitowano, ale i tak przez rok przy większym obciążeniu, rozumianym jako podniesienie więcej niż pięć kilogramów, ewentualnie próbę podbiegnięcia, kolano zginało mi się w bok. Nie polecam. Na przeszczep czekałam rok, bo kolano musiało się wygoić, nowe więzadła dostałam swoje własne, wydłubane z tej nogi, której jak myślałam bardziej się zepsuć nie da. Nie doceniałam się. Poza bliznami z dzieciństwa mam teraz dziury po przeszczepianiu więzadeł.

Zaczęłam po raz drugi uczyć się jeździć na nartach. Elegancko się wyrehabilitowałam po raz drugi i po dwóch latach ratowania kolana okazało się (tadaaaaam), że mam stwardnienie rozsiane. Nie wiem, czy to nie złudzenie, ale mam wrażenie, że mam jakoś więcej farta w życiu niż statystyczny obywatel…
To jest moment, którego nie lubię, bo miny rozmówców tężeją, patrzą na mnie ze współczuciem, zażenowani bąkają bardzo mi przykro albo ojej, podczas, gdy historia dalej jest zabawna i jeśliby ojej i przykro, to raczej może nie opowiadałabym tego w nastroju ironicznie-rozrywkowym.
Zechciejcie więc, proszę, nie bąkać i nie tężeć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do wspinania.

SM rozwaliło mnie na kilka lat. Jeśli ktoś widział mnie teraz, to zapewne puka się w głowę, bo wyglądam na całkiem sprawnego człowieka, ale kilka lat chodziłam z laską, na przemian głuchłam i ślepłam. Miałam tak porażone dłonie, że nie mogłam się podpisać, co spowodowało cyrk w banku przy odtworzeniu wzoru podpisu, łyżką przestałam trafiać do gęby, co spowodowało wstyd w korporacyjnej stołówce, jak się zalałam zupą, okazjonalnie się zataczałam, co spowodowało, że w podróży na wschód miękko wtopiłam się w krajobraz, nie mogłam utrzymać równowagi, więc prawdopodobnie byłam permanentnie uważana za nawaloną.

Generalnie nie wyglądało to specjalnie różowo. Szczęśliwie zaczęli mnie skutecznie leczyć i pomalutku zaczęłam z tej zapaści wychodzić. Naprawdę pomalutku, bo nie jestem w stanie złapać momentu w którym zrobiło mi się lepiej. Po prostu, jak teraz sięgam pamięcią wstecz — kiedyś było gorzej.

Pewnego dnia uświadomiłam sobie , że całe wakacje przechodziłam bez laski, że znowu mogę jeździć rowerem, że mogę tym rowerem jeździć po górach i, że owszem kulejąc, ale przejdę Orlą Perć. I wtedy zrobiło mi się jakoś raźniej, jakbym wróciła sama do siebie. Całkiem nie wierzę, że cierpienie ma jakąkolwiek wartość, ani nigdy nie zadawałam sobie pytania „dlaczego akurat ja”, natomiast jeśli chodzi o zdrowotne zapaści, to mogę polecić chorobę remisyjno-rzutową. Warto choć raz w życiu przeżyć zmartwychwstanie.

Którąś jesienią młody uznał, że jednak będzie się wspinał regularnie i zaczął mnie ciągać po warszawskich ściankach jako samobieżny przyrząd asekuracyjny. Asekurować zawsze lubiłam, robię to w miarę dobrze i nie straszne mi asekurowanie cięższych od siebie. W sumie nie bardzo mam wyjście, większość ludzi jest cięższa ode mnie. Zaczęłam chodzić na ścianki. Młody, dziecko trudne, wobec którego należało stosować liczne wybiegi wychowawcze opanował je do perfekcji.
— A może weźmiesz swoje korkery na ściankę? — zagajał.
— Nie nudzisz się może, bo zobacz tutaj taka bardzo łatwa droga, to może byś na wędkę weszła?
— O RANY, JAKĄ TY MASZ WSPANIAŁĄ TECHNIKĘ!!!
Absolutne wszystkie chwyty zdesperowanego rodzica zostały wykorzystane przeciwko mnie. Usłyszałam każde, absolutnie każde motywujące zdanie, jakie wypowiedziałam przez kilkanaście lat. Byłam chwalona, zachęcana i oblewana wiadrami pozytywnych wzmocnień.
Zadziałało. Polubiłam ścianki.

Moja pani neurolog przepytana na okoliczność wspinania, lekko się zdziwiła, dopytała czy umiem i czy na pewno robiłam to przed diagnozą i machnęła ręką. Jak potem gdzieś przeczytałam: każda aktywność fizyczna jest przy SM wskazana. Może niekoniecznie polecamy sporty ekstremalne, ale jeśli pacjent czuje się na siłach, to nie ma przeciwskazań.
Uznałam to za błogosławieństwo, kupiłam sobie buty i uprząż i zaczęłam się rehabilitować na poważnie.

Okazało się, że regularne wizyty na ściankach i wyjazdy w skałki sprawiły, że zaczęłam robić postępy! Strasznie mnie to zaskoczyło, bo zawsze wydawało mi się, że o tej regularności treningów to takie rzewne bujdy są, żeby brutalniej nie powiedzieć i ok, jak się poruszam to będę wyglądała nieco mniej rozpaczliwie. A tu niespodzianka, po dwudziestu latach przerwy wspinam się lepiej niż kiedykolwiek. Szok i niedowierzanie.

Po dwudziestu latach przerwy okazało się, że wspinanie jest rewelacyjną rehabilitacją. Ćwiczy wszystkie partie mięśni. Rozciąga. Wzmacnia. Relaksuje. Ćwiczy psyche. Naprawdę, lepiej się nie dało. A poza tym integruje rodzinnie i jest fajne.

Jakby cotygodniowej rodzinnej wizyty w kościele na ściance było mało, zapisałam się na sekcję wspinaczkową dla początkujących, bo potrzebuję regularnej motywacji i rehabilituje się dalej. I mam nadzieję, że jeszcze chwilę się powspinam. I o wspinaniu popiszę.

Teraz chciałam Wam tylko powiedzieć, że wspinanie jest takie super :)

Wspinanie — część 2, tatrzańska

Kiedy już bardzo dobrze wiedziałam, że chcę się wspinać i bardzo dobrze wiedziałam, że to fajne, okazało się, że nie ma łatwo. Pierwszą zastawioną na mnie rafę pt. kurs tatrzański jest drogi jak cholera przepłynęłam brawurowo. Trudności zaczęły się przy kompletowaniu dokumentów. Dostałam się w zinstytucjonalizowane szpony Centralnego Ośrodka Szkolenia, który zażądał ode mnie karty zdrowia sportowca. Czytaliście część 1? No, właśnie.

Przewidziałam trudności. Do przychodni zdrowia sportowca poszłam z zastępstwem, do ortopedy weszła za mnie koleżanka zbliżonej budowy ciała. O tyle zbliżonej, że, w przeciwieństwie do mnie miała obie nogi. Miśka, dzięki. I kiedy wydawało się, że prawie się udało, zebrałam wszystkie pieczątki, bo wątpia mam raczej zdrowe i zanosiłam do przychodni wzorowy rentgen płuc, wtedy pani w rentgenie zaskoczyła mnie pytaniem: ILE DIOPTRII!?? No, nie byłam na to przygotowana, a, niestety, z natury jestem dość prawdomówna. Powiedziałam prawdę i na tym zakończyła się moja przygoda z warszawską przychodnią zdrowia sportowca. Próbowałam negocjować, ale nic to nie dało. Padł również argument, że zajdę w ciążę i wzrok mi poleci. Niestety nie zapamiętałam personaliów tej pani i nie mogę iść z reklamacją, że kłamała jak bura sucz.

Ze złamanym sercem i karierą pojechałam na Warmię do znajomych, gdzie opowiedziałam moją rozpaczliwą historię i dowiedziałam się, że w Olsztynie analogiczna przychodnia jest nieco mniej dokładna, a dokument tożsamości sprawdza  przy zakładaniu karty, a potem już nie. Sprawa okazała się łatwiejsza niż myślałam, chociaż gdzieś w dokumentach olsztyńskiej przychodni mam kilka centymetrów mniej niż w rzeczywistości. Dzięki, Dorotka.

Ze sfałszowaną kartą zdrowia sportowca kurs tatrzański stanął przede mną otworem.
Dwa tygodnie później, w połowie szkolenia, w upalny dzień przed Betlejemką Bobas, słynny, wieloletni szef COSu popatrzył na mnie i moją nogę i powiedział z pełnym zrozumieniem:
— Oj, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca to ty legalnej nie masz.
No, nie miałam, co nie przeszkodziło mi tego kursu zrobić. Po Tatrach trochę pochodziłam w czasach już nie pionierskich, ale zdecydowanie trudniejszych niż współczesne. Pomieszkałam na taborze i ogólnie to było kilka dobrych lat.

Mniej lub bardziej intensywne Tatry przeplatałam całkiem nowym wynalazkiem, jakim był rower górski, pętaniem się po suwalskiej morenie, wyjazdami w góry niższe, nazywane przeze mnie pogardliwie bałuchami i dalszym, konsekwentnym unikaniem sportu.
I tak nie uprawiałam tego sportu aż do momentu, kiedy pojawił się Bysiek, który moje postrzeganie zasad bezpieczeństwa nieco zmienił i zmusił do zweryfikowania standardów.

Ciąg dalszy — część 3, matka Polka wspinająca

Wspinanie dla opornych — szybki przegląd podstawowych pojęć

Wspinanie ogólnie rzecz biorąc polega na przemieszczaniu się w pionie. Najpierw mozolnym do góry, a potem szybko w dół. W opcji optymistycznej w sposób kontrolowany. Wspinać się można po wszystkim, ale regał przestaje być atrakcyjny już dla trzylatka. To o czym piszę dotyczy wspinania na sztucznych ściankach i w skałkach. We fragmentach mogę pojawić się Tatry.

Do wspinania używa się rąk i nóg. I głowy. Cała reszta służy do asekuracji. To nie bungie ani park linowy. Techniki hakowe chwilowo pomijamy. Do wspinania należy mieć odpowiednie przełożenie korby do torby oraz psychę. W dużym skrócie należy mieć tyle mięśni, żeby dać radę iść do góry i na tyle odporności psychicznej, żeby się nie bać. Wspinacze płci obojga są zazwyczaj umięśnieni ale cherlawi. W ubraniu wyglądają jak niepozorne pokurcze. Psycha przydaje się niezależnie od masy.

Żeby było w miarę bezpiecznie używa się liny. Lina może być dynamiczna (rozciągająca się pod obciążeniem) i statyczna (sztywna). Linę zaczepia się do uprzęży na wysokości pępka. Uprząż to takie solidne majty z taśmy. Drugi koniec liny wpina asekurant, czyli ten człowiek, który się aktualnie nie wspina tylko asekuruje i trzyma linę wpiętą w przyrząd asekuracyjny — urządzenie, które pozwala zablokować linę, jak wspinający się odpadnie albo ją obciąży. Przyrząd asekuracyjny służy też do opuszczenia delikwenta na dół, jak już drogę skończy, a linę wepnie do wzmocnionego karabinka na samej górze.

Asekurowanie bywa zabawne, szczególnie jeśli asekurant jest lżejszy od prowadzącego.
Patrz ilustracja.

Wspinać można się z asekuracją dolną — lina od wspinającego się człowieka idzie do dołu, lub górną — do góry. O free solo nie będę pisała, to wariaci.
Jak lina idzie do góry, to jest w miarę jasne, w przypadku odpadnięcia wisi się na sznurku, mniej więcej zgodnie z grawitacją planety. Asekuruje zazwyczaj białko, acz na ściankach wspinaczkowych zdarzają się już systemy autoasekuracji. Wspinacz wpina się do taśmy na sprężynie, która się zwija w miarę podchodzenia i powoli opuszcza go na dół, jak odpadnie. Jeśli z górną asekuracją asekuruje człowiek, to lina przewleczona jest przez bloczek na szczycie lub pod sufitem, w jeden jej koniec wpięty jest wspinacz, w drugi asekurant. Ta metoda nazywa się „na wędkę” co powinno nieco rozjaśnić opis. Jeden wchodzi do góry, drugi wyciąga mu sprzed nosa linę zaczepioną o bloczek. Krzywdę sobie zrobić jest bardzo trudno. Nie, żeby się nie dało, ale łatwo nie jest.

Sprawa się komplikuje, jak obaj, wspinacz i asekurant, stoją na ziemi, a lina leży obok. Wtedy ten który się wspina musi tę linę ze sobą zabrać, po drodze zamocować, żeby mieć na czym zawisnąć jak odpadnie. Na sztucznych ściankach co dwa, trzy metry są specjalne plakietki z taśmą i karabinkiem do wpięcia się — to przeloty. Od ziemi do sufitu jest kilka/kilkanaście przelotów, w które się człowiek wpina. Jak łatwo policzyć, jeśli się odpadnie maksymalnie leci się cztery metry. Wpinamy się w przelot, następny dwa metry nad nami. Idziemy do góry. Mamy szczęście — odpadamy tuż nad przelotem. Albo na nim zawisamy dobrowolnie, prewencyjnie, w sposób kontrolowany, żeby odpocząć. Wtedy zawisamy i już. Wisimy. Gorzej jak przejdziemy te dwa metry i odpadniemy tuż pod kolejnym przelotem. Wtedy lecimy dwa metry do przelotu, dwa metry poniżej, bo mamy dwa metry luźnej, niezamocowanej liny. Można przydzwonić.

Wspinanie z górą, na wędkę, zdaniem wyczynowców (patrz moje rodzone dziecko) się nie liczy. Wspinanie z dołem jest sportowe, trudne i przede wszystkim zajmuje głowę. Psyche jest ważniejsze niż buła.

Na ściankach wspinaczkowych przeloty dostarcza ścianka. Wiszą sobie ekspresy, czyli dwa karabinki połączone kawałkiem taśmy. W skałkach i na niektórych drogach tzw. obitych są ringi — kółka do wpięcia asekuracji. Wpina się w nie własne ekspresy.

W obu przypadkach jak się skończy drogę (dojdzie do góry, na górę albo zrezygnuje w połowie) asekurant opuszcza wspinacza na dół — mniej lub bardziej delikatnie. Najfajniejsze są zjazdy w pełnym lufcie, kiedy nie można przywalić w ścianę. Osobiście polecam zjazdy speleologów. Szybko i precyzyjnie.

W dużych górach jest jeszcze trochę inaczej, ale o tym na razie pisała nie będę więc instrukcja będzie, jak się będzie mogła przydać.
Gdzieś w internecie jest to pewnie lepiej opisane i okraszone rysunkami, ale na razie wystarczy tyle.

Jeśli doczytałeś/doczytałaś do tego miejsca, a nigdy w życiu nie miałeś/aś nic wspólnego ze wspinaniem, daj znać czy coś rozumiesz. Bo tłumaczenie nigdy nie było moją dobrą stroną, a celowo nie użyłam linków do obrazków poglądowych. Takie ćwiczenie leksykalne…

 

Warszawa, nauczyciele, Zintegrowany System Zarządzania Ruchem i ja

Dotarcie do pracy wczoraj (tak, wczoraj, praca zmianowa FTW, kiedyś o tym napiszę) zajęło mi godzinę. Z czego przemknięcie do Mostu Poniatowskiego — dziesięć minut, a pozostała część pięćdziesiąt. Megalityczny korek zawdzięczałam protestującym nauczycielkom [1]. Tu pominę analizę postulatów, acz przyznam urlop na poratowanie zdrowia (w sumie trzy lata, jednorazowo maksymalnie jeden rok już w siedem lat po rozpoczęciu pracy i na każdą chorobę, na wniosek od lekarza rodzinnego), brzmi kusząco. Też bym co jakiś czas chętnie sobie coś podratowała na wniosek lekarza rodzinnego. Ale miałam całe życie matkę na nauczycielskim etacie, a i sama dwa lata w szkole uczyłam (z tego miejsca pozdrawiam moich uczniów z Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii SOS, niewiele młodszych ode mnie), więc wiem, że chleb nielekki, tani i wyjątkowo frustrujący. Cud, że nie poszłam siedzieć, tak po prawdzie. Rozumiem więc część postulatów, acz rozumiem też dlaczego w niżu demograficznym nauczycieli potrzeba jest mniej, a szkoły są zamykane. Do tego wszystkiego doceniam, że nauczycielki przyjechały w sobotę i, w przeciwieństwie do związkowców, nie zatkały całego miasta w dzień powszedni, biorąc na tę okazję urlop na żądanie i zmniejszając PKB. No i były trzeźwe. Doceniam i dziękuję, a że ja musiałam jechać do pracy, to przykra okoliczność.

O co więc neurastenia cała? Otóż o to, że o przyczynach kataklizmu dowiedziałam się jak już do pracy dotarłam. A jak utknęłam pod tym mostem, widząc tempo przemieszczania się korka i smutno błyskające na niebiesko koguty policyjne najpierw zaklęłam szpetnie, że nie mam laptopa, bo dałoby się, od biedy, pracować (i jechać w tym korku zygzakiem, że tak zażartuję hermetycznie), a potem rzuciłam się do telefonu sprawdzać co, u diabła, się stało. I ręka w ładownicy, długo i głęboko szukała, nie znalazła. I żołnierz pobladnął. Fb — nic. Aplikacja Gazety.pl — nic. Znalazłam Radio Warszawa. Dowiedziałam się jaka jest pogoda i wysłuchałam kilku ckliwych melodii. Stan irytacji podniósł mi się o kilka procent. Waze — nie powiedział nic. Co więcej, nawet kierujący ruchem policjant, do którego rozdarłam uprzejmie ryja przejeżdżając przez skrzyżowanie Ludnej z Solec, nie potrafił mi w powiedzieć gdzie mogę wrócić na Czerniakowską. Profilaktycznie więc, nie pojechałam, jak wszyscy, w Rozbrat, tylko poleciałam do pl Trzech Krzyży i Ujazdowskimi dojechałam na Mokotów. Jak się potem okazało w ostatniej chwili, bo Ujazdowskie też zamknęli. Potrzebuję serwisu Korek.pl, radia Korek, aplikacji „Odetkaj się”. W sumie #PomysłNaStartup. Zapłacę.

A o co mam pretensje? A o to, że na Wisłostradzie, Na Wybrzeżu Kościuszkowskim, zaraz za Mostem Śląsko-Dąbrowskim (tzw. Kierbedzia), stoli taka świecąca tablica.

To chwilę przed tym radarem, który robił zdjęcia jadącym tam szybciej niż 30 km/h. Teraz trochę spuścił z tonu i fotografuje tych pędzących 60. Na tablicy świecą dumnie trzy ograniczenia do pięćdziesięciu. O ile pamiętam zawartość tablicy zmieniła się raz, właśnie z trzech trzydziestek na trzy pięćdziesiątki, zupełnie jak moje przyjęcie urodzinowe w ciągu ostatnich dwudziestu lat. A tablica, jak sądzę, jest sterowana elektronicznie i można na niej wyświetlać cokolwiek. Np. napis: WISŁOSTRADA ZAMKNIĘTA OD ULICY LUDNEJ DO TRASY ŁAZIENKOWSKIEJ. Wtedy co szybciej myślący kierowca, odbiłby sobie w Karową, pojechał Powiślem i zaoszczędził godzinkę. Ale po co.

No, to ja się pytam retorycznie. Ile kosztowała ta tablica? Po co ona jest? Kto nią zarządza i gdzie stoi klawiatura, na której mogłabym wklepać POCAŁUJCIE NAS W DUPĘ? [2]
Druga taka stoi na Solcu przed Łazienkowską i dla odmiany głosi: UTRUDNIENIA PRZED LUDNĄ. Tak zawsze głosi i szczerze mówiąc, nihil novi. Ale, żeby jakie utrudnienia, ile minut korka, odkąd korek i gdzie się kończy. A to, już nie. Po co.

Postuluję więc — zamiast kupować elektroniczne tablice i umajać nimi „zintegrowany system sterowania ruchem” [3], zapłaćmy panu Kaziowi kilka złotych, żeby raz na dwa lata przy pomocy klucza nr 14 (nie pytajcie skąd wiem, jaki klucz) odkręcał dwa znaki drogowe z trzydziestką i przekręcał te z pięćdziesiątką. A przed Łazienkowską można postawić pana Zdzisia z planszą i stosownym napisem o utrudnieniach przed Ludną, nawet za często mu tych tablic nie trzeba będzie wymieniać, jak się trwałe zrobi. Bo tam się nic nie zmieniło od kiedy tablica stoi. Ewentualnie możemy pójść w ślady sprytnych depresiaków i płacić bezgotówkowo. Tyle, że depresyjni umieją nad autostradą napisać FILE VRIJ. Albo, że FILE 5 km/10 min, co rozumie nawet tak niederlandzko niedorozwinięty Polak, jak ja.

PS.
I tak oto, nawet zdążyłam z (w miarę) aktualną notką i jestem z siebie dumna.


[1] Ilość samców w tym zawodzie jest naprawdę zaniedbywana. Niestety.
[2] Ma ktoś pdfa z „Limes inferior” Zajdla? Bo nie chce mi się w papierze szukać, w jaki napis wycięto ten las.
[3] Po włączeniu którego, dla odmiany permanentny korek o 8 rano, do tej pory stojący od Mostu Gdańskiego, zaczął stać od Krasińskiego, a nawet czasami od Trasy Toruńskiej. Ale to detal i #InżynierGalas.

Nadchodzi sezon katarków…

… pozwolę sobie wyemitować moją frustrację.

Szanowni moi współpracownicy, towarzysze doli i niedoli, współużytkownicy korporacyjnej klimatyzacji.

Zwracam się do Was z gorącym apelem/prośbą — jesteście chorzy? Siedźcie w domu. Doceniam Wasze poświęcenie, chęć do pracy z katarem, kaszlem i gorączką, ale bądźcie uprzejmi, empatyczni, pomyślcie o innych i weźcie L4, kilka dni urlopu, chorujcie w domu. Wasze kilka dni nikogo w korporacji nie uratuje, prawdopodobnie świat się nie zawali podczas waszej nieobecności, wasza wydajność i tak jest na pół gwizdka, więc zasłużonej premii i tak nie będzie. Dla Was to kilka dni, dla mnie to coś znacznie poważniejszego.

I nie mów proszę, że ten gruźliczy kaszel, to alergia.

Mam leczone SM i chemicznie obniżoną odporność. Katar, który u Was trwa leczony trwa tydzień, a nie leczony siedem dni, u mnie trwa miesiąc i zazwyczaj kończy się poważnymi powikłaniami, nie tylko od strony układu oddechowego, to da się wytrzymać, ale również neurologicznymi. A to wiąże się ze szpitalem, kroplówkami, sterydami i innymi przykrościami.

Przez jeden głupi katar nie wyląduję na wózku, to tak nie działa. Ale imię Wasze milijon, a ja każdy katar od Was złapię, każdy katar przechoruję i każda infekcja ugryzie mój układ nerwowy, który niemałym trudem moim i lekarzy, niemałymi nakładami finansowymi, pracowicie odbudowuję. Nie widać? To dobrze, tak ma być.

Uwierzcie, łatwiej Wam wziąć tydzień zwolnienia lekarskiego, niż mnie brać zwolnienie za każdym razem jak ktoś z Was choruje. Dlatego następnym razem, kiedy chorzy będziecie się pakować do pracy, pomyślcie, że być może w pomieszczeniu w którym pracujecie, w openspace, w zasięgu klimatyzacji nad którą właśnie kaszlecie, siedzi ktoś, dla którego Twoje poświęcenie dla pracodawcy ma zupełnie inny wymiar. I całkiem tego nie widać.

Proszę — nie przychodź chory do pracy.

Dziękuję za pamięć, do niezobaczenia przy najbliższym katarze.

ams

Kiedy dziecko staje się kierowcą

To jest w zasadzie temat na dłuższą notkę, ale tak sobie wrzucę, bo już mi głupio w Dropboksie zapisywać kolejny plik tekstowy, w katalogu Notatki. Dawno nie liczyłam, ale jest ich tam już ponad trzydzieści.

A refleksja mojego wzburzonego żołądka, ofiary choroby lokomocyjnej, żałość matki, której dziecko stało się dumnym posiadaczem prawa jazdy kategorii B i powód nerwowego spięcia mięśniówki brzucha właściciela kolejnych samochodów, teoretycznie osobowych, brzmi:

Najważniejsza cecha kierowcy, szczególnie młodego to pokora.
Nic nie umiesz, nic nie przewidujesz i odbiór plastikowego kartonika z (PL) i twoim zdjęciem, to dopiero początek długiej i ciężkiej nauki.

A poza pokorą, życie może ci też uratować brak ambicji, założenie, że każdy chce cię zabić, nikt cię nie widzi, nikt cię nie wpuści i połowa nie wie, kto ma pierwszeństwo przejazdu.
Przy takim założeniu masz szanse być starym kierowcą.

Coś mi pękło

Szanowne Panie, przyjmijcie wyrazy współczucia.

Co i rusz czytam o lękach, jakie ogarniają panie przed trzydziestką. W trzydzieste urodziny stara była chyba tylko kuzynka Bietka. Policzmy. Zalęknione nadciągającą Potworną Trójką z Przodu, panie, mają dwadzieścia kilka lat. Czyli z mojego punktu widzenia — dzieci.

Trzęsą się owe dzieci przed wyimaginowaną starością, która niechybnie nadciągnie w trzydzieste urodziny wraz z siatką zmarszczek, obwisem co bardziej eksponowanych, do tej pory, części ciała i nieuchronną nadwagą. Na obwisach się nie znam, zmarszczki dodają charakteru, a siwiznę lubię. Zasugeruję z tego miejsca — tyje się od jedzenia, a nie od wieku.

I jak to czytam tak sobie myślę, że chwała Ozyrysowi, który stworzył mnie niedojrzałą emocjonalnie, wieczną siedemnastolatką. Jakimś dziwnym trafem nie przerażała mnie trzydziestka. W sumie niczym nie różniła się od dwudziestki piątki. Trzydziestka piątka też się zresztą nie różniła. Przed czterdziestką nawet się cieszyłam. Moment, kiedy mogłam powiedzieć, mam lat czterdzieści znajdowałam zabawnym.

Szczególnie lubię jak w komunikacji miejskiej, niewiele starsza ode mnie „staruszka” prosi o ustąpienie miejsca. Zawsze wtedy pytam, czy naprawdę nie może poprosić kogoś młodszego. Nie przeceniam swojego wyglądu. Starsze panie zazwyczaj niedowidzą, a do kategorii „młodzież” kwalifikuje czytanie książki na kalkulatorze. Chwilowo mogę mówić, że mam „prawie pięćdziesiąt”. I jakoś też przed tą nadchodzącą pięćdziesiątką lęków odstawiennych nie mam. Półwiecze! To urocze.

Boję się tylko tego, że będę żyła za długo, bo jeśli przed sześćdziesiątką (nie sądzę), siedemdziesiątką (prędzej) lub kolejną wielokrotnością dziesięciu, dożyję momentu, żeby zacząć labidzić nad swoim PESELem, to nawet nie będę mogła zażyczyć sobie, żeby mnie uduszono poduszką, bo ktoś za to pójdzie siedzieć.

Chwilowo planuję umrzeć, jeśli nadejdzie moment, że przed jakimiś urodzinami będę się martwiła zamiast cieszyć i w następnej cyferce nie znajdę naprawdę nic zabawnego.

Mój problem polega na tym, że żyję tak, jakby pojutrze miał być koniec świata.

Stąd problemy z planowaniem, permanentny niedoczas, niedokańczanie niczego, łapanie teraz i zaraz wszystkiego z czym za dwa dni można nie zdążyć.
Nic nie może zaczekać, plany długofalowe nie istnieją. Jeśli coś się uda, to dlatego, że musi albo całkowitym przypadkiem.
Jestem egzemplifikacją hasła NO FUTURE i dotarło to do mnie w drugiej połowie życia.

Prędko, prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu…

Hasło maskowane

O ile na drodze moją podstawową zasadą jest głębokie przekonanie, że wszyscy chcą mnie zabić, tak w przypadku instytucji, nazwijmy to globalnych, mam zasadę, że cały świat chce zabrać jak najwięcej moich pieniędzy.
Przez instytucję globalną rozumiem ogromną, często międzynarodową firmę z której usług muszę korzystać. No, dobrze, mój ojciec mawiał, że muszę to tylko umrzeć, ale to była naprawdę optymistyczna wizja świata. I ojcu w sumie się udało…

Instytucje globalne to telekomy, telewizje satelitarne, banki, producenci elektroniki. Jest ich ilość ograniczona. Większe są teoretycznie bezpieczne, mają gwarancje rządowe (banki), dają gwarancję i mają teoretycznie mniejsze szanse na zniknięcie w niebycie. Tu oprzyj się pokusie rozmyślania o Skokach Stefczyka i laptopach Aristo. Wszystkie te instytucje nastawione na wyciąganie ze mnie ciężko zarobionych pieniędzy. Promocje to bzdura, mości książę.

Dlatego właśnie nie zmieniam sieci komórkowej w której jestem (Plus), mimo, że po kilkunastu latach mają dla mnie ofertę, która budzi mój szyderczy rechot, telefony, które oferują nie spełniają wymagań nawet cyfrowo wykluczonej emerytki, a o dedykowanym pakiecie (mało gadania, dużo internetu) mogę zacząć zapominać, zanim na dobre się rozmarzę.

Jedyną firmą, którą znienawidziłam na tyle serdecznie, żeby ja wymienić na inny, wcale nie lepszy model, była Telekomunikacja Polska. Ale zawdzięcza to naprawę gorącym staraniom o moje czarne serduszko, połączonych z kablami z 1950 roku, rachunkami za wydzwaniany dostęp do internetu i wieloletnim oczekiwaniem na SDI. Zmieniłam TPSA na równie złą Netię, której ostatnio 36 godzin zajęło wymyślenie, że żeby mój router zaczął działać, trzeba przycisk przywracania ustawień fabrycznych przytrzymać wciśnięty przez trzydzieści sekund. Brawo. Epopei z wymienianiem routerów nie wspomnę, bo żałość i trwoga, a w efekcie mam trzy routery, których nikt w Netii nie chce ode mnie przyjąć z powrotem. W zasadzie kto bogatemu zabroni, a ja piwnicę mam dużą.

I tak oto trwam w monogamicznym związku z Bankiem Zachodnim WBK. Trwam ja, trwa moja mać i trwa moje, już pełnoletnie, dziecko, które wprawdzie szczególnych kokosów na kontach nie lokuje, ale jest młode i przyszłościowe.
Moje uczucia już wielokrotnie były narażane na szwank. A to zlikwidowano oprocentowanie kont oszczędnościowych, a to wprowadzono z przyczaja dodatkową opłatę za konto, wtem zwiększono opłatę za kartę kredytową albo przycięto procenty na kontach oszczędnościowych. Ale ja rozumiem, kryzys. Ja rozumiem — te reklamowane kredyty ktoś musi finansować i przecież nie BZWBK jako taki, tylko ci co na kontach cokolwiek mają. I wreszcie Chuck Norris ani Banderas za darmo nie robią, to pewne.

Trzy lata temu wracałam z Norwegii. Chwilę mnie nie było, internetu przez cztery tygodnie nie doświadczałam. Pierwsze, co zrobiłam po przekroczeniu północnej granicy ukochanej ojczyzny, było logowanie do banku i szybka kontrola sytuacji finansowej rodziny.
Moją nieobecność BZWBK postanowiło wykorzystać do wymuszenia na mnie zmiany hasła. Co musiałam zrobić z urywającego się internetu w krzakach i ledwo działającego awaryjnego laptopa. Hasła miewam złożone, a do banku szczególnie złożone, przy czym kierujące się jakąkolwiek logiką, żebym nie musiała ich notować. Moja logika okazała się dla banku za mało bezpieczna, gdyż w moim naprawdę abstrakcyjnym haśle inspirowanym lekturami z młodości znalazł fragmenty PINu, którym się loguję, a potem fragmenty poprzedniego hasła… Sześć kolejnych prób znajdowało mój rok urodzenia (nie używam do logowania), datę ostatniej miesiączki i imię kota.
Udało się za siódmym razem i prawie od razu zapomniałam, co takiego bezpiecznego, wymyśliłam. Pogodziłam się z życiem, potrenowałam i już po trzech miesiącach umiałam bez główkowania wpisać hasło, o ile miałam pod ręką klawiaturę numeryczną.
I tak trwaliśmy we względnej symbiozie z bankiem, on mi obcinał oprocentowanie kont, a ja mu udostępniałam moje oszczędności, żeby miał z czego opłacać gwiazdy światowej kinematografii.

Aż tu WTEM, nowość:

Uprzejmie przypominam, że ze względów bezpieczeństwa od dnia 16 kwietnia 2013 roku, logowanie do Państwa profilu na stronie BZWBK24 będzie możliwe tylko przy użyciu hasła maskowanego.

Hasło maskowane ma to do siebie, że nie da się go nauczyć mechanicznie. Pamięć mechaniczna paluszków nie zda się na nic, bo będę musiała wpisać tylko część hasła, a pozostała część będzie nieaktywna. Nigdy nigdzie nie zanotowałam żadnego hasła i byłam z tego bardzo dumna. Niestety czas przeszły od 16 kwietnia będzie całkiem zasadny, bo nie jestem w stanie wpisać takiego hasła w żaden inny sposób, poza zanotowaniem go na karteluszku i wykreśleniu wybranych znaków. Bezpieczeństwo plus sto. Ale za to jestem zabezpieczona przed keyloggerami i zaglądaczami przez ramię.
O wprowadzeniu hasła maskowanego w aplikacji mobilnej, telefonem z klawiaturą dotykową w ogóle nie mam co marzyć. Nie mam najmniejszych szans.

Hasła maskowanego wyłączyc nie można. Obywatel nie jest na tyle bystry, żeby ponosić odpowiedzialność za swoje decyzje.
Tamże ciekawe linki do tego, dlaczego hasło maskowane głupim jest i wcale nie bezpieczniejszym od normalnego, uczciwego hasła wpisywanego po ludzku.

W szkole nie ściągałam. Perspektywa bycia złapanym na ściąganiu była dla mnie tak żenująca, że wolałam dostać dwóję (pochodzę z czasów przedpałowych) i potem się gęsto w domu tłumaczyć, niż doświadczać upokorzenia wynikającego z bycia przyłapaną. Być może z analogicznych powodów jeżdżę przepisowo, ale to inny temat. Nie mając doświadczenia w ściąganiu, nie trenowałam szybkiego połykania ściąg, które teraz w perspektywie notowania haseł bardzo by mi się przydało. Byłam też za mała na przenoszenie meldunków w Powstaniu Warszawskim i nie przetrenowałam pozbywania się ich.

Logiczną decyzją jest pożegnać się z BZWBK i rzucić w objęcia dowolnego, innego banku. Tyle, że wiąże się to nie tylko z zamknięciem jednego konta i założeniem drugiego, ale też przeniesieniem wszystkich kont zależnych, tych ze współwłasnościami, a na koniec ze zmianą wszystkich kilkudziesięciu poleceń zapłaty w kilkudziesięciu instytucjach którym co miesiąc muszę płacić myto.

Stoję więc przed dylematem: olać, pokochać, wybaczyć? Zmienić bank na taki bez maskowania? Masaj?

Tyle dobrego, że bank wkurzył mnie na tyle, że napisałam więcej niż 160 znaków.

W trzy karty z góralem

Miejscem, w którym spędzam znaczną część roku jest zaprzyjaźniona hacjenda w Beskidach. Wieś zaciszna, z nieco ekstremalnym dojazdem, który nawet latem potrafi u pasażera wywołać efekt łapania kokpitu. Mechanizmu nie znam, bo zazwyczaj wtedy trzymam się kierownicy, ale moja droga mać tak właśnie reagowała na pierwsze beskidzkie zjazdy.

Zimą jest jeszcze śmieszniej, bo drogi nie zaczynają być mniej strome, a dodatkowo gmina należy do najbardziej śnieżnych w Polsce, więc potrafią być naprawdę wymagające. Wprawdzie przez drogi bez numerków, czyli całkiem boczne, potrafi tutaj dwa razy dziennie przejechać pług, ale natura i z tym da sobie radę, więc jeździ się raczej o białym niż po czarnym.
Z pokorą patrzę na miejscowych, którzy pod te górki potrafią nie tylko podjechać, ale też z nich zjechać, co bywa znacznie trudniejsze.

Przyjeżdżamy tu zimą, bo w okolicy jest kilka całkiem sympatycznych górek, hacjenda posiada całkiem miły kominek, a widok za oknami wpływa kojąco na moje skołatane nerwy.
Górek zaadaptowanych na narciarskie stoki robi się coraz więcej. Narciarzy też. Tyle, że nie zapominajmy, że jesteśmy w Polsce. Kilka kilometrów stąd, we wsi Istebna, kilka lat temu była sobie górka. Górka nazywa się Zagroń. Nie jest specjalnie wymagająca, ale ma wyciąg z czteroosobową kanapą i na rozgrzewkę się nadaje. Świetnie nadaje się też do nauki, bo specjalnych trudności na niej nie ma. Poza stokiem, wypożyczalnią i instruktorami Zagroń ma też basen i knajpo-bary. Wykupiony karnet narciarski upoważnia do wejścia na basen. Nie testowałam, bo jestem z natury płochliwa i lękiem mnie napawa gromadne spłukiwanie flory bakteryjnej.

W zeszłym roku w grudniu, pół kilometra w górę rzeki Olzy, otwarto drugi wyciąg. Nazywa się Złoty Groń, jest góreczką nieco bardziej stromą. Powiedzieć wymagającą, byłoby przesadą, ale w górnej części da się nawet całkiem, całkiem rozpędzić. A może raczej dawało się, o czym za chwilę. Kanapa jest tu sześcioosobowa, wyraźnie nowsza. Knajpka, wypożyczalnia, szkółka narciarska, przedszkole narciarskie.

Po przejechaniu kilkuset metrów dalej wzdłuż Olzy kilka dni temu otworzono trzeci wyciąg. Wyciąg nazywa się CHICHOT, co ja interpretuję jako chichot, niekoniecznie szyderczy, a młody jako Chic Hot. Można rzec — każdemu według potrzeb. Wyciąg orczykowy. Górka plaskata, ale za to usypana w coś na kształt snowparku, więc ma szanse ściągnąć miłośników jeżdżenia snowboardem po metalowych poręczach i narciarzy, którzy nie mogą się zdecydować, czy lubią jeździć przodem czy tyłem.
Infrastruktura całkiem świeżutka, ale jest gdzie usiąść i napić się kawy. Z prawdziwym mlekiem, w przeciwieństwie do Złotego Gronia, gdzie zamiast mleka dostałam jednorazowy syntetyk, którego nie znoszę.

I teraz będzie clou. Wzdłuż Olzy, na odcinku półtora kilometra, na jednej górce, są trzy wyciągi. Na każdy z nich kupuje się osobny karnet na osobnej karcie magnetycznej za którą płaci się 10 zł kaucji. Należy więc albo jeździć w kółko na jednym wyciągu, albo mieć w kieszeni trzy karty magnetyczne, bo bez specjalnie szokujących umiejętności można się przemieszczać z jednego wyciągu na drugi. Między półkilometrowymi trasami można by, na krzyż, puścić dodatkową, a nawet (nie bójmy się marzyć) dwie. Z zasad matematyki kołacze mi w głowie jedynie smętny Pitagoras i wychodzi mi z jego trójkąta, że ekstra tras można by uzyskać całe trzy kilometry, co na polskie, beskidzkie warunki, jest zdumiewającym bogactwem i o takim ewenemencie na pewno powiedziano by w telewizji i napisano w gazetach.

Teraz zejdźmy na ziemię. Jesteśmy w Polsce. W polskich górach. Gdzie każdy stok należy do polskiego górala. Polski góral nawet jeżeli już wie, że taki narciarz, co przejechał pół Polski, lubi posadzić kuper i napić się płynu, to zazwyczaj jest skłócony z sąsiadującym polskim góralem. Zrobienie więc z trzech psich góreczek czegoś, co w ogromnym cudzysłowie można by nazwać „rejonem narciarskim” jest niewykonalne.

Jeśli ktoś kreśli śmiałe plany objęcia Podhala jednym karnetem narciarskim, albo utworzenia w Beskidach jednego karnetu na którym można by jeździć na Skrzycznym, na Pilsku, w okolicach Istebnej, Wisły, Koniakowa i Zwardonia, może zacząłby eksperymentalnie od stworzenia jednego rejonu Istebna Ski. Na początek obejmowałby trzy opisane górki.
Dodatkowa trudność: poza góralem numer jeden, numer dwa i numer trzy, którzy są właścicielami wyciągów, występuje także góral numer cztery, do którego należy kawałek łączki na szczycie Złotego Gronia i w ciągu ostatniego miesiąca zdołał już postawić tam płoteczek, którym wygrodził kawałeczek na którym dawało się rozpędzić. To byłoby całkiem śmieszne, ale jest, jak w polskiej komedii, raczej żałosne.
Zapewne pola między wciągami należą do górala numer pięć, sześć, siedem i osiem, którzy za chwilę zorientują się, że klienci któregoś sąsiada jeżdżą sobie na skos i niszczą ich pola, tylko patrzeć jak wystawią płoteczek. Albo pięć.
Drodzy polscy górale… Nawet nie wiecie, jak śmieszni jesteście. Szkoda tylko, że to taki śmiech przez łzy, bo przegranym w te trzy karty jestem ja.

Nie daje mi spokoju, czy jeżdżę na Zaolziu czy też na Przedolziu. Bo to Olzie, to coś jak przedśródzadzidzie dzidy bojowej.

Faliste kolanka salezjańskie

Ksiądz się zachował źle. Dzieciom zaszkodziła pianka po goleniu. Wszyscy są zbulwersowani, część interpretuje w prawo, część w lewo. Dużo zostało powiedziane. Może nawet wszystko.

Mnie bulwersuje co innego. Bulwersuje mnie, że wszyscy niezależnie od częstotliwości radiowej, uważają, że kocenie to coś normalnego, zdarza się w każdej szkole, jest. Że fala, która prostą drogą i szeroką strugę przepłynęła spod celi w lokalu przy Ciupagi 1, jest normalną zabawą naszych dzieci.

Otóż nie jest. Kocenie to okrutna zabawa silniejszych. Znęcanie się nad słabszymi. Koty w tej zabawie bawią się najgorzej. To ofiary, nie partnerzy.
Fala jest w każdym środowisku. Słabsza, silniejsza, mniej lub bardziej dokuczliwa. W korporacji jak krótko pracujesz dostaniesz gorszy, świąteczny dyżur. Jesteś najmłodszy — zostaniesz wysłany po kawę. Umówmy się, że jest to norma hierarchiczna i nikt z tym nawet nie próbuje dyskutować. Dlatego tutaj nikt nie widzi skali — politycy, pedagodzy, dyskutują o tym, czy wypada księdzu, czy nie wypada. Czym bita śmietana różni się od pianki po goleniu. Czy dzieci można pokazać, a czy ksiądz miał sutannę podwiniętą nie za wysoko.

A skala zaczyna się od zera — kocenie, fala, otrzęsiny polegające na upokarzaniu, tu startujemy. Tu zaczyna się problem i tu zaczyna się moje oburzenie. I gdybyśmy reagowali od razu, problemu kolan by nigdy nie było. Bo poważny dyrektor salezjańskiego gimnazjum wiedziałby, że nie należy organizować takich zabaw.
Nikt mu nie powiedział, że złe jest założenie. Bo zanim dojdziemy do molestowania i seksualności, odstrzelmy głowę hydrze. I nie bierzmy w tym udziału ani biernego ani czynnego.

Kiedy widzisz to, o czym słyszysz…

Jestem niepoprawną gadżeciarą. Uwielbiam mniej lub bardziej potrzebne urządzenia elektroniczne. Używam smartfona, tabletu, czytnika e-booków. Wolę kupić GPSa niż nowe buty. W domu jest więcej komputerów niż statystycznych obywateli. Akceptuję małoletnie fanaberie, głoszące, że licealista bez smartfona to jak żołnierz bez karabinu, wszelkie nadwyżki finansowe umieszczam w niezwykle przydatnych urządzeniach elektronicznych, a nawet (czego się nieco wstydzę) umieszczam tam niedobory. No, powiedzmy niektóre zakupy implikują mniejsze zakupy w następnych dwóch miesiącach.

Wiele rozumiem, jestem pełna akceptacji dla mrocznych namiętności i silnego imperatywu #chceto i myślałam, że nic mniej już nie zaskoczy. A jednak.

Dwa dni temu byłam świadkiem rozmowy, w którą się nieopatrznie włączyłam… Dziewczę 20+ pracujące, znając życie, na umiarkowanie wypasioną umowę zlecenie chce iPhona. No, ludzka rzecz, chociaż dla mnie nie do końca logiczna (proszę o pominięcie tego wątku w komentarzach, nie lubię i już). Ok, dziewczę, idź, a kup se iPhona, mówi moje serce, mimo, że dziewczę nieskoligacone mentalnie i poza listą dzieci do adopcji. Tyle, że dziewczę wykombinowało, że oto skorzysta z niesłychanie atrakcyjnej promocji u jednego z operatorów, który daje jej rozmowy do wszystkich sieci (@szok i niedowierzanie), iPhona za złotóweczkę, a wszystko w jednym pysznym abonamencie. Za 160 zł miesięcznie. Słownie sto sześćdziesiąt złotych. Po analizie ofert znalazła się znacznie korzystniejsza oferta za sto czterdzieści złotych. Na dwa lata AKA dwadzieścia cztery miesiące. Ktoś nie ma kalkulatora?

Skomplikowane finansowe losy mojej rodziny, kosztowne zainteresowania i nieopłacalne finansowo inwestycje emocjonalne nauczyły mnie umiarkowanego entuzjazmu do promocji, a praca w mediach dystansu do tego, co oferent chce mi DAĆ za złotówkę i dlaczego to nie mnie się finalnie opłaci. Mnożyć też umiem i wyszło mi, że za dwa lata, kiedy iPhone 4, bo nawet nie 4s zostanie przez dziewczę spłacony to będzie ją kosztował, w zależności od opcji między 3360 a 3840 zł, na rynku będzie wtedy iPhone, na oko, 7, a sprzęt będzie wart między 500 a 1500 zł. Licząc optymistycznie, o ile go szlag, w tzw. międzyczasie, nie trafi.

Za moich szczenięcych latach modne było hasło „nie wierz ludziom po trzydziestce”, które zapewne jest dalej aktualne, ale można by do niego dołożyć „i promocjom za złotówkę”.
Mdli mnie trochę jak operatorzy wciskają napalonym klientom telefony, które będą spłacać przez dwa długie lata.

Ale to nie wszystko. Ostatnio dowiedziałam się, że znajoma, nazwijmy to z przeciwnego bieguna metrykalnego moich znajomych, wymieniła klasyczną, działającą Nokię, na inną klasyczną działającą Nokię. Do tego stopnia klasyczną, że ja, gadżeciara, nie zauważyłam zmiany.
Wymieniła dlatego, że uważała, że jeśli nie podpisze cyrografu na kolejne dwa lata, co wiązało się z telefonem za złotówkę, to operator wyłączy jej telefon, bo się skończyła umowa. I z szybkiego reaserchu wyszło mi, że nie jest odosobniona w takiej opinii i nikt u operatora z błędu jej nie wyprowadził.

Ze smartfonem, a tak naprawdę z internetem w kieszeni, jestem zrośnięta trwale. Do tego stopnia, że wyjeżdżając za granicę na dłużej niż trzy dni kupuję lokalnego pre-paida, którego natychmiast instaluję w moim telefonie. W zasadzie, po moich wojażach mogę się śmiało nazwać Queen of SimCard, bo mam specjalne pudełeczko na towar z połowy Europy. Rozwiązanie polecam, wychodzi taniej niż każdy roaming.
Z internetu w telefonie korzystam, telefon na abonament mam od 1998 roku i uważam, że 60 zł, które płacę, to górna granica moich możliwości i więcej, to byłby rozbój w biały dzień. Owszem, zdarzają mi się trudne miesiące, np. ten kiedy po miesiącu w Norwegii okazało się, że za każde włączenie GPSa telefon naliczał sobie 50 kB albo ten, kiedy na Ukrainie mój nowiutki smartfon, z niewyłączoną automatyczną aktualizacją aplikacji, nagle w Kijowie uszczęśliwił mnie najnowszą wersją Twittera, ale to można uznać za wypadki przy pracy, bo już wiem, jak tego unikać.

Przy ostatniej zmianie telefonu wyszło mi, że znacznie bardziej opłaca mi się trwać przy w niskim abonamencie, wysokim pakiecie internetowym, a dowolnie wybrany telefon kupować na wolnym rynku. I teraz, po roku, kiedy mój smartfon zaczyna powoli nie wyrabiać na zakrętach, a ja już strzelam okiem w kierunku Samsunga SIII, nie mam w perspektywie jeszcze roku ze starym telefonem, bo mogę go wymienić ot, tak dla kaprysu. A abonament dalej niski i dzwoniącym przedstawicielom operatora śmieję się ordynarnie w słuchawkę.

Zarabiając niewiele, w poprzednim zakładzie, spłacałam pracowniczą pożyczkę na samochód (Anetko, jak czytasz, ciepło pozdrawiam). Circa 200 zł miesięcznie, nie majątek. Po roku samochód był już stary, ja do niego przyzwyczajona i z każdym miesiącem rata bolała coraz bardziej.
Tyle, że samochód spłaciłam w dwa lata, jeździłam nim prawie dziesięć i odpracował swoje z nawiązką i uczciwie, czego iPhonowi nie wróżę.

Piszę to z pełną świadomością, że dziewczę z zaróżowionymi polikami, przyjdzie w poniedziałek z nowiuteńkim iPhonem.

Dramatyczne podwyżki cen leków…

Doprowadza mnie do białej furii labidzenie biedactw, którym podwyższono ceny za leki z 3,20 do 26 zł. Niektórym nawet do 120 zł (ojezu, niemam, niemam!!!111 Laboga).
A ja chciałabym płacić za leki nawet 400 zł miesięcznie. Pewnie dałabym radę z pomocą najbliższej rodziny płacić nawet 1400. Niestety przyszło mi nieść na karku ekskluzywną chorobę wykształconych, białych kobiet z północy. Koszt leczenia — od 3500 zł miesięcznie w górę. Co wy, (…), wiecie o cenach leków?

Krajowy Konsultant ds. Neurologii udał się zapewne na narty, gdyż nie widziałam go walczącego o prawa swoich pacjentów, których nie stać na leczenie.
Całkiem niedawno uchwalono nowe zasady refundowania. Chorzy na stwardnienie rozsiane mało nie wyzdrowieli ze szczęścia klaszcząc w sztywne rączki, bo ustawodawcy zgodzili się (łaskawcy) na refundowanie leków osobom powyżej 40 roku życia. Do tej pory, jeśli przekroczyłeś czterdziestkę, to pozostawało ci zbierać 1% [1], prostytuować się (niezagospodarowany rynek wielbicieli paraplegików) albo czekać spokojnie na wózek (jest refundowany bez ograniczeń wiekowych) i rentę (to się państwu bardziej opłaca niż moje PKB).

Postanowili też wydłużyć czas refundacji z trzech do pięciu lat. Jak wiadomo stwardnienie jako nieuleczalna choroba ma szansę cofnąć się po dwóch latach. Mamy taką ilość polskich kandydatów na świętych, że mogli by się wreszcie zabrać do roboty z tymi cudami. Ułatwiłoby to procesy beatyfikacyjne, usprawniło służbę zdrowia i współpraca ze świętymi jest łatwiejsza niż z NFZem, a skuteczna porównywalnie. O tym, że w cywilizowanym świecie całkiem nieodległej Europy Zachodniej refundują leki „dopóki pomagają”, możemy zapomnieć albo zorganizować jakąś turystykę zdrowotno-matrymonialną.

Tak więc, walczmy o diabetyków, onkologicznych, osoby po transplantacjach. Są efektowni. Umierają. Cukrzyków jest w Polsce 120 razy więcej niż SMowców. To 120 razy więcej wyborców, do tego takich co mają mniejsze trudności z dostaniem się do urny. To, ze bez leczenia umiera się na jedno i drugie nie ma, jak widać, specjalnego znaczenia. Na SM, niestety, umiera się wolniej i w między czasie zalicza nieinwazyjny etap robienia pod siebie. Pampersy są refundowane.

Dla ciekawych małe podsumowanie cen leków:

Avonex – interferon beta 1a produkowany przez firmę Biogen , zaakceptowany w 1996 r.
Podaje się przez zastrzyki domięśniowe jeden raz w tygodniu. Z objawów ubocznych objawy grypo podobne u części przyjmujących. Rzadziej niedokrwistość i podwyższone enzymy wątrobowe. Koszt roczny 10.400 dolarów.

Betaseron – interferon beta 1 b wytwarzany przez firmę Berlex, zaakceptowany od 1993 r. Wstrzykiwanie co drugi dzień podskórnie.
Objawy uboczne grypo podobne występujące po jakimś czasie. Miejscowa reakcja u 5 %, rzadko podwyższone enzymy wątrobowe. Roczny koszt – 12.544 dolarów.

Copaxone – gratilameracetate zaakceptowany od 1996 r., produkowany przez firmę Teva. Wstrzykiwanie codziennie, podskórnie. Uboczne działanie – reakcja miejscowa i rzadko reakcja bezpośrednio po iniekcji występująca jako niepokój, ucisk w klatce piersiowej, krótki oddech i zaczerwienienie co trwa 15-30 min. i potem ustępuje.
Koszt – 11.280 dolarów rocznie.

Rebif – interferon beta 1 a produkowany przez Serono, zaakceptowany w 2002 r.
Podawanie – 3 x w tygodniu w iniekcji podskórnej. Działanie uboczne – objawy pseudogrypowe, objawy w miejscu wstrzyknięcia i rzadziej spotykane nieprawidłowości enzymów wątrobowych i czasami zmniejszenie liczby czerwonych i białych krwinek
Roczny koszt – 13.875 dolarów.

Powyższe leki nie leczą. SM się nie leczy, można tylko trzema metodami powstrzymywać postęp choroby. Pierwsza to powyższe leki, które negocjują z moimi limfocytami T pakt o nieagresji. Druga to sprawność fizyczna, tu szczęśliwie spadam z wysokiego konia, ale zawdzięczam to burzliwej młodości i własnej rodzinie, a nie NFZowi. A trzecia to pilnowanie własnej głowy, żeby nie uznać się za nieuleczalnie chorą kalekę, czyli aktywność zawodowa, normalne życie i nieużalanie się nad sobą. Trzecie jest tanie, ale chyba najtrudniejsze.

[1] Tak korzystając z okazji, jakby ktoś ma ochotę dołożyć mi do pampersa, to tutaj są dane do mojego 1%:
Numer KRS
0000083356

[pole dodatkowe]
Mam Szansę – Anna-Maria Siwińska

Osobom, które mnie poratowały w zeszłym roku — dziękuję. Trzymam się również dzięki Wam.

To może ja zreformuję ubezpieczenie zdrowotne?

Właśnie jednym uchem usłyszałam [1], że państwo chce opodatkować pakiety ubezpieczeniowe, które zapewnia pracodawca. Bo jeżeli coś jest kosztem uzyskania przychodu dla pracodawcy, to jest przychodem dla pracownika.

Bardzo mi się to podoba, z jednym małym ale — pakiet ubezpieczenia pracodawcy nie pokrywa wszystkiego, a nawet więcej nie pokrywa niż pokrywa. To znaczy, że ja z własnej kieszeni płacę za moje leczenie z którego korzystam przeważnie prywatnie, ponieważ jak szlag mi trafi jakąś część ciała, na przykład ucho, to nie mam czasu czekać pół roku, żeby mnie przyjął lekarz z ramach NFZ-u, zęby leczę prywatnie. W zasadzie jedyna wizyta, za którą nie zapłaciłam, to był ostatni bilans zdrowotny u pediatry, który obliczył na ile młody jest normatywny. Również czekałam pół roku, więc zamiast bilansu szesnastolatka, młodemu wyszedł bilans prawie siedemnastolatka, co nie było złym rozwiązaniem, bo wreszcie przekroczył dumnie 50 centyl wagowy.

Państwo ma na mnie niebagatelne oszczędności, więc jeśli chcą opodatkować pakiety nędzne, korporacyjne pakiety ubezpieczeniowe, to ja życzę sobie z ZUS-u dostawać zwrot za moje plomby, gipsy, pryszcze, krzywe nogi i lumbago.
Że o dolegliwościach, do których strzela się armatą z trzech średnich krajowych miesięcznie, nie wspomnę.

[1] jest mimo wszystko szansa, że źle usłyszałam.

Mazury. Euro 2012 inspired.

Szczęśliwie Mazury nie wygrały. Zadałam sobie trud i ku zdumieniu hurrapatriotów, pracowicie głosowałam na Amazonkę. A dlaczego? To akurat dosyć proste. Zdumiewa mnie tylko fakt, że w akcję dobicia Mazur włączyli się artyści, politycy i ludzie, na pierwszy rzut oka umiejący wnioskować.

Mazury nie są żadnym cudem, a już na pewno nie większym niż kilkaset tysięcy kilometrów kwadratowych Finlandii, z czego 10% to wody śródlądowe. Mówiąc krótko, dla nas Mazury są cudem, ale przywieziony tu Fin umrze ze śmiechu, że wytrząsamy się nad całkiem zwyczajnym spłachetkiem

Mazury są brzydkie, bo małe. Ponieważ każdy warszawiak chce mieć tu daczę, a prawo budowlane i ustawa o ochronie środowiska, to raczej luźne sugestie niż prawo, Mazury wyglądają, jak wyglądają — są upstrzone paskudnymi latyfundiami tuż przy linii brzegowej.

Mazury są nasze, jeszcze kawałkami dzikie i piękne. Jeśli ogłosimy je cudem przyjedzie tu jeszcze więcej ludzi. Owszem dacze warszawiaków zyskają na wartości jako nieruchomości, stojące na terenie Cudu Natury, ale gdzieś trzeba będzie wybudować hotele dla zagranicznych gości, którzy z całkowicie niezrozumiałych powodów nie chcą mieszkać w wynajętym pokoju u pani Kazi, z dostępem do łazienki gospodyni, gdzie można zwiedzać suszącą się jej zdumiewającą bieliznę, i ciepłą wodą w soboty. Przez godzinę. Ergo na miejscu dacz warszawiaków staną wielkie hotele, które w związku ze wspomnianymi luźnymi sugestiami będą spuszczały ścieki do jezior i dumnie eksponowały pastelowe elewacje i okna z PCV w linii brzegowej. Las jest przereklamowany.

Jak już będziemy mieć te hotele, ewentualnie przekonamy gości zagranicznych, że pokój kątem u pani Kazi ma wartość dodaną jak mieszkanie w rezerwacie Indian, to oni faktycznie przyjadą. I będzie ich dużo. Po lesie przejdą tysiące stóp, na wodę wypłynie tysiące łódek, wyrzucających tysiące śmieci, robiące tysiące kup i odpalające tysiące wzmacniaczy z muzyką. Nie mam raczej fobii społecznej, ale na myśl o tym robi mi się słabo.

Nie chcę, żeby Mazury rozkopano i budowano tam drogi. Co nie znaczy, że drogi by się nie przydały, ale jak zaczniemy, to patrząc na to jakie mamy tradycje budowlane w Polsce, przez następne dziesięć lat wszystkie dojazdy na północ będą nieprzejezdne. A, że przy okazji sołtys wytnie kilka hektarów, żeby powiększyć areał szwagra. Życie. W Polsce.

Jednym słowem — wszystkie osoby, które zagłosowały przeciwko Mazurom, uratowały nam przepiękny kawałek kraju. Dziękujemy.

Wspominałam kiedyś, że jestem osobą palącą?

Z nikotyną zapoznałam się jako dziecko napoczęte. Wszyscy palili, a moja matka nie uważała palenia za coś nagannego. I jak widać słusznie, bo urodziłam się kompletna i o czasie. A jeśli niekompletna , to powiązanie tego z paleniem mojej matki jest naprawdę odległe.

Palić zaczęłam przeddzień osiemnastych urodzin. Kiedyś sobie obiecałam, że napiję się alkoholu i zapalę zanim mi będzie oficjalnie wolno. Teraz to brzmi trochę śmiesznie, ale faktycznie rosłam w środowisku, które bez wysiłku pozwoliło mi dotrwać do osiemnastego roku życia we względnej abstynencji. Mnie nie ciągnęło, okazji nie było. Robiłam wystarczającą ilość głupich rzeczy, żeby nie musieć sobie protezować dorosłości. Dodatkowo były to czasy nieco heroiczne i co chwila w mojej okolicy pojawiała się jakaś nawiedzona jednostka namawiająca mnie do podpisania „Krucjaty wyzwolenia człowieka”. Polegało to na uroczystym ślubowaniu przed Panem Bogiem abstynencji. No, co to, to nie. Pić palić i robić innych rzeczy na Pe nie planowałam, ale podpisywać (też na pe) nic nie miałam zamiaru. Pewnie gdzieś mi się kołatały rozmowy styropianowych dorosłych w razie czego NIC nie podpisuj. W wyniku tego wstrętu do podpisywania teraz jestem starą panną, a ćwierć wieku temu miałam w otoczeniu pobożnych równieśników nie całkiem zasłużoną opinię ochleja i buntownika. Nigdy potem zdobycie tak ugruntowanej złej opinii nie było tak proste.

Dzień przed osiemnastymi urodzinami, wieczorem przypomniałam sobie o mojej obietnicy i poleciałam do własnej matki z kategorycznym żądaniem papierosa.

Moja matka wbudowała nikotynę i substancje smoliste w metabolizm i mija już 55 lat jak jara paczkę dziennie. Niezły wynik, naprawdę. Matka papierosa dała, niestety za słabego, mentolowego Zefira (pamięta to ktoś?), a mnie się spodobało.

Dzieci matek narkomanek rodzą się na głodzie, dzieci alkoholiczek (pomijając FAS) uzależnione od alkoholu, są wszelkie podstawy, by sądzić, że dzieci palaczek rodzą się uzależnione od nikotyny. Albo z niezwykłą łatwością uzależniania się. W każdym razie od tego pierwszego wieczornego zefirka paliłam nałogowo. Dość szybko doszłam do dziennej normy dwudziestu sztuk dziennie, w sytuacjach kryzysowo-imprezowych dobijając do czterdziestu.

I tak dwanaście lat, Wysoki Sądzie, aż założyłam się z hipotetycznym panem Bogiem. Wierząca specjalnie nie jestem, ale stawka była wysoka — rzuciłam na szalę to co było najtrudniejsze i przegrałam. Zaczęło się rzucanie palenia. Gumą nicorette, plastikową atrapą papierosa, miętową gumą do żucia, plastrami z nikotyną… Męczyłam się jak potępieniec. Przerobiłam wszystkie etapy zespołu odstawienia, od bolących mięśni do drobnych ataków furii i depresyjki. Żułam tę nicorette chyba z rok, aż postanowiłam zmienić samochód. Wyszło mi z obliczeń, że na gumę wydaję mniej więcej tyle ile będę spłacała pożyczkę pracowniczą w zakładzie i po roku rzuciłam gumę. Przy pomocy fioletowej Fiesty. Zresztą lubiłyśmy się i jeździłam nią długo. To była dobra inwestycja i celowo używam rodzaju żeńskiego, bo Fiśka, jak żaden inny z moich samochodów, była kobietą.

Całe to rzucanie odbyło się chyba jedenaście czy dwanaście lat temu. Gubię się już we własnym życiorysie, a szukać mi się nie chce. Na tyle dawno, że młody moje palenie pamięta, ale mnie z papierosem już nie. Może to i dobrze, bo oczywiście ja w ciąży też paliłam, a młody był chyba najlepiej okadzonym niemowlakiem w dziejach. Uprzedziłam go tylko, żeby po moim przykrym doświadczeniu liczył się z tym, że po wypaleniu pierwszego papierosa będzie palił nałogowo, a rzucanie boli.

Rzucałam raz. Matka mówi, że jak wszystko, to też mam po Furerze. On też z prawie dwóch paczek dziennie za pierwszym strzałem zszedł do zera. Więc rzuciłam. Po pewnym czasie przestało mi brakować papierosa jak prowadzę, jak siedzę przy komputerze, jak piję kawę, jak czekam na pociąg, jak czytam gazetę, jak prowadzę dyskusje, jak się cieszę i jak się martwię. Przestałam się budzić z trampkiem w ustach, a dużo później przestałam się budzić z trudno opanowywalną chęcią zapalenia. Bo ja lubiłam palić. Nie przeszkadzał mi zapach ubrań i książek przesiąkniętych dymem. Nie przeszkadzało mi, że muszę wychodzić co jakiś czas z dziwnych miejsc w inne, bardziej śmierdzące miejsca. Nie przeszkadzały mi marznące paluszki, braki finansowe łatane kiepskimi papierosami.

No więc, nie palę. To ogromna przyjemność pisać sobie na własnych śmieciach i móc bezkarnie zaczynać zdanie od więc. Więc, nie palę. Nie palę już naprawdę długo. Tyle, że nie palę fizycznie, a psychicznie zostałam osobą palącą. Nie pasuje mi bycie nudną, porządną, niepalącą pindzią, więc widzę się z papierosem, jestem palaczem i z palaczami się identyfikuję. Tylko nie palę. Coś jak anonimowy alkoholik. Nazywam się Anna-Maria i jestem palaczem. Wącham papierosy, najchętniej Camele, na imprezach łażę z niezapalonym papierosem w ręku. I tęsknię. Co jakiś czas przypominam sobie, że może ten zakład już nie obowiązuje i mogę zacząć palić. I pewnie gdybym sobie nie obiecała, już dawno bym zapaliła, ale jakaś słowna jestem…

A w słoneczne popołudnia na tarasie, nad kubkiem kawy, szczególnie jesienią, kiedy chmurki i humorki, kiedy jestem głodna i kiedy się najem po łuk brwiowy dobrych rzeczy, na dworcach pachnących szóstą rano, w biegu między dwoma punktami życia, gdzieś na dnie płuc, mam ochotę całą przeponą, całą sobą zaciągnąć się mocnym papierosem.

I jeszcze kiedyś to zrobię.

Zaburzenia rytmu

Zaburzenia rytmu dobowego są uciązliwe. Doba ma mieć dzień i noc. Porę spania i pore działania. Mamy fotodepresje, zaburzenia funcjonowania, potrzebę doświetlania się.
Widać to na tych za kręgiem podbiegunowym — nie widomo co jest bardziej szkodliwe, noc polarna, czy polarny dzień.

I tak kolejną zimą przyszło mi do głowy, że jakiś powód tego, że połowa nowoczesnego społeczeństwa ma depresję, druga połowa się do tego nie przyznaje, a trzecia połowa jeszcze o tym nie wiem musi być jakieś zaburzenie bardziej globalne. I zaczęłam patrzeć co się dzieje dookoła.

Kultury łowieckie — pólnocne w lecie latają na foki, a zima siedzą w igloo chędożąc skosne małżonki, swoje i sąsiadów. Podobnie było w staropolszczyźnie — latem chodziło się na łów, a inni orać i żąć, a zimą siedzieli w chałupach, śpiewali pobożne pieśni, raz na czas wyszli siana dorzucić.
Generalnie rytm dobowy był zależny od pory roku i zmieniał się sinusoidalnie od największej aktywnosci latem, od świtu do zmierzchu, do praktycznego wygaszenia aktywnosci zimą. Trudno się z resztą dziwić, bo zwyczajnie było ciemno.
W krainach południowych wegetacja trwa cały rok. I południowcy, a szczególnie Afrykanie mają opinię „leniwych”. Włosi i Hiszpanie w czasie sjesty nie podniosą się nawet hajby było trzęsienie ziemi. Pracują cały rok, bez wyciszenia zimowego, ale mniej aktywnie niż ci z północy i z większymi przerwami.
Nie liczyłam, ale stawiam hipotezę, że ilość efektywnie przepracowanych godzin, tak 500 lat temu była zbliżona.

A teraz? Mamy 8 godzinny dzień pracy. W optymalnym wariancie. W nieoptymalnym 12-16. Mamy 26 dni urlopu. To daje nam (licząc średnio dzień pracy jako 10 godzin, a ilość dni roboaczych z gógli) 2500 godzin pracy rocznie niezależnie od szerokości geograficznej. Jeśli mamy wbudowany biologicznie zegar dobowy, szansa, że mamy wbudowany zegar roczny jest wcale niemała. Nasze depresje i neurozy wynikają z permanentnego gwałcenia rytmu rocznego. Jesteśmy obciążeni pracą cały dzień — od świtu do zmierzchu, a nie dano nam zimowego okresu wyciszenia. Nie mamy sjesty, ani nie możemy połozyć się pod drzewem jak się nam znudzi orka na polu tapioki. I jestesmy społeczeństwem sfrustrowanych neurotyków z depresją.

Co śmieszniejsze pewnie dałoby się zrobić badania, które dowiodłyby prawdziwości tej tezy. Tyle, że musiałby być skoordynowane na wszystkich kontynentach i obejmować testy medyczne, psychologiczne i socjologiczne.

Chetnie się zgłaszam na ochotnika jako obiekt testowy S.I.W.A, strefa umiarkowana, aktywność letnia, pasywność zimowa.

Jeśli za sto lat ktoś sobie o tym przypomni, pamietajcie, że byłam pierwsza.