Już luty

Jeśli wstałam przed siódmą i było widno, jesli wyszłam z pracy po czwartej i było widno, to wygląda na to, że przeżyłam kolejną zimę. Każde pięć minut światła, to samo dobro.
Fototropizm. Mam chlorofil zamiast hemoglobiny.
Trzy dni w Skandynawii latem, to jak czyste ADHD dożylnie.

Jak wskrzesiłam dziadka Marksa

Pierwszy raz pojechałam na europejski trip w 1991 roku. Szramy po komunie były wtedy jeszcze całkiem świeże, a Wielki Świat nie zaczynał się w Słubicach. Co więcej Słubice i tereny byłego NRD omijało się wtedy dużym łukiem, bo podobno tam bili.

Wielki Świat zrobił nam wtedy tę uprzejmość, że zniósł wizy i żeby pojechać zobaczyć Paryż wystarczył paszport, który ku zdumieniu wszystkich, można było trzymać w szufladzie.
Paszport okazywało się na granicach, ale Oni mieli już chyba jakieś Schengen, bo na granicy niemiecko-francuskiej udało mi się spowodować spory korek, kiedy zostawiłam samochód na środku drogi, wysiadłam i uparłam się komuś pokazać paszport. Łatwo nie było, żywego ducha w tych budkach nie znalazłam i pojechałam w końcu bez pieczątki z poczuciem popełniania jakiegoś potężnego wykroczenia. Dzięki tej samej lekkomyślności krajów zachodnich, dwa tygodnie później wjechałam do Szwajcarii, do której wizy trzeba było mieć, samochodem na francuskich numerach. Ale to inna historia.

Jak teraz myślę o tej podróży, to robi mi się troszkę słabo. Jechałyśmy we trzy osoby, maluchem, na dachu mieliśmy wczesny prototyp skrzyni Thule, czyli przywiązaną na sztywno tekturową walizkę, pamiętającą chyba dwudziestolecie międzywojenne. Poza tym miałyśmy namiot, butle gazowe i cały bagażnik malucha artykułów spożywczych o przedłużonej trwałości. Przyznam, że jak teraz pakuję kampera na czterotygodniowy wyjazd, to mam wrażenie, że nie tylko zrobiłam karierę od pucybuta do milionera, ale dodatkowo mam w życiu cholernie dużo szczęścia. I, że wtedy w tego kampera na pewno bym nie uwierzyła.


Walizka była opakowana w torbę po rowerze Wigry 3.

Echa tej podróży pojawiają się w moim życiu dość często, bo przejechanie sześciu i pół tysiąca kilometrów przez Pragę, Norymbergę, Paryż, Chamonix, Laurowe Wybrzeże, Rzym, Wenecję i Wiedeń, przeładowanym maluchem, który był uprzejmy czternaście (słownie czternaście) razy się zepsuć, to było naprawdę traumatyczne przeżycie.

Jednym z etapów była wizyta u znajomych na pograniczu francusko-szwajcarskim. Znajomi postanowili zrobić nam frajdę i zafundowali nam wjazd kolejką na Aiguille du Midi, czyli jeden ze szczytów w masywie Mont Blanc.

Byłam wtedy u szczytu swojego obłędu związanego z górami i wspinaniem, więc lepszego prezentu zrobić mi nie mogli. Czułam się też Strasznie Wielkim Taternikiem i co sie z mojej biednej matki ponaśmiewałam po drodze, to moje. Że zaraz się w tych klapkach zabije, że dużej góry z bliska nie widziała, że choroba wysokościowa zaraz ją pokona. Jak wiadomo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Cokolwiek nadprzyrodzonego te moje szyderstwa słyszało, zemściło się srodze i postanowiło przeciągnąć mnie pod kilem mojej własnej złośliwości.

Po wjechaniu zdziwiło mnie, że jeden podest jest zajęty przez śpiących pokotem ludzi, ale nie miałam czasu się tym zająć — zwiedzałam. Góra piękna, pogoda wspaniała, widoki prześliczne. Moje ADHD dało o sobie znać i latałam po stacji kolejki jak tchórzofretka na sterydach, robiąc tyle zdjęć na ile mi pozwoliła ilość posiadanej kliszy. Przypominam rok był ’91, więc nawet lustrzankę wtedy nie każdy miał…

Latałam po stacji do czasu… Wjazd z Chamonix (1035 m n.p.m.) na szczyt 3842 m n.p.m. musiał zaboleć. Jeśli do tej pory o chorobie wysokościowej słyszałam w teorii, tak miałam okazję obejrzeć ją z bliska i wszystkie szyderstwa odpokutować.
Złożyło mnie miej więcej godzinę po wjechaniu na szczyt. Jeśli kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek potem bolała mnie głowa, tak Aiguille du Midi uważam za punkt odniesienia. Bardziej nie bolała mnie nigdy. Tramalu nie miałam, ketonalu też nie. Aspiryna nie działała. Zresztą ani lekarstwa, ani nawet płyny nie trzymały się mnie przesadnie długo, więc może lepiej, że nic nie miałam.

Bilety na kolejkę sprzedawano na określone godziny wjazdu i zjazdu, więc efekt był taki, że ten podest zajęty przez śpiących ludzi był miejscem spoczynku tych nieodpornych na gwałtowne zmiany ciśnienia. Tamże, skruszona, zaległam i ja. Nie muszę oczywiście dodawać, że moja mać nie zaległa nigdzie, pijąc kawę i paląc kolejnego papierosa, lekko znudzona, jak zawsze, bez wysiłku doczekała do naszej godziny odjazdu.

A ja siedząc na peronie stacji czułam się jakbym czymś bardzo ciężkim dostała w głowę nie raz, ale 3842 razy. Stacja była wykuta w skale i echo niosło się w niej uczciwie. Musiała mnie już wtedy ta głowa przestać boleć, bo ciosów odbiciami wrednych fal dźwiękowych nie pamiętam, ale zapewne nie czułam się jeszcze do końca dobrze, bo pohukiwania hop hop dość szybko mi się znudziły i postanowiłam przetestować akustykę pomieszczenia.

Tu warto nadmienić, że natura wyposażyła mnie w bardzo donośny głos, obejmujący ponadnormatywna skalę, wrodzoną umiejętność emisji dźwięku z przepony i relatywnie duże płuca, co do kupy sprawia, że mogę się drzeć bardzo głośno, bardzo długo i bardzo donośnie. Żeby nie było za dobrze nie wyposażyła mnie niestety, w najmniejszy nawet ślad słuchu muzycznego. Mówiąc krótko — jak próbuję śpiewać, efekt jest iście piorunujący.

W wyniku powyższych niedoborów melodie, które jestem w stanie odtworzyć tak, żeby postronny słuchacz wiedział, co śpiewam nie mogą być zbyt skomplikowane. Szczególnie dobrze wychodzą mi pieśni patriotyczne i hymny podniosłe typu Warszawianka czy Marsylianka, Oda do radości, hymn ZSRR i … Międzynarodówka. No, właśnie.

Siedząc w świetnej akustyce kolejki na Mont Blanc, z głową po której myśli obijały się jak echo po skałach, nagle ni z tego ni z owego, na całe gardło zaśpiewałam Międzynarodówkę. Zaśpiewałam, to łagodnie powiedziane — pełną piersią wydarłam się na cały regulator w jaskini pełnej ludzi czekających na kolejkę.

Ludzie zamilkli, część zaczęła się nerwowo śmiać, a ja nie zniechęcając się doszłam do refrenu. I wtedy dziadek Marks ze wzruszenia poruszył się w grobie. Stojący obok mnie ludzie zaczęli tę Międzynarodówkę śpiewać razem ze mną — każdy w swoim języku. Słyszałam niemiecki, francuski, włoski, angielski i rosyjski. A i to chyba nie wszystko. Tak nam się spodobało, że zaśpiewaliśmy chórem jeszcze raz, pointegrowaliśmy się w mieszance języków europejskich i doczekaliśmy się w końcu na tę kolejkę.
Musiałam potem w kolejce wyjaśniać, że nie, nie jestem komunistką i tak, my Polacy naprawdę nie lubiliśmy komuny. Tylko tak jakoś mi się tu samo zaśpiewało…

Od tego czasu jak słyszę Międzynarodówkę, nie przypominają mi się mroczne czasy, kiedy to w telewizji puszczano utwór z okazji zjazdów Partii i pogrzebów pierwszych sekretarzy, ale przypominają mi się Alpy, słoneczny szczyt Południowej Iglicy i koszmarny ból głowy, który wyleczyłam prawdziwym, socjalistycznym internacjonalizmem.
Czego i Wam życzę.

Dzień polarny i my

Dawno temu wymyśliłam rytm roczny. W skrócie chodzi o to, że w zależności od szerokości geograficznej i klimatu mamy różne aktywności dzienne i roczne. Na południu się pracuje krócej w ciągu dnia, a za to przez cały rok, na północy cały dzień, ale za to zimą się odpoczywa. Znaczy pracowało i odpoczywało, jak nie było prądu elektrycznego, globalizacji, korporacji i openspejsa.
Niestety złośliwy los kazał mi żyć w klimacie umiarkowanym, parać się pracą (szumne słowo) umysłową i ogólnie mieć pecha, a o openspejsie kiedyś napiszę.

Słońce zachodzi o 23:30, wschodzi o 2:30. W międzyczasie panuje coś dziwnego, co w naszym klimacie można porównać ze światłem tuż przed burzą. Daje to zupełnie inne niż u nas kolory, długie cienie, oświetlone słońcem północne ściany i niesamowitą ostrość widzenia. No i, nie ukrywajmy, lekką korbę.

Rozszerzyłam rozważania o rytmach życia, w miarę zwiedzania krajów północnych, którym zawsze współczułam grobowych ciemności zimą (podobno wcale nie są grobowe), a zupełnie nie zdawałam sobie sprawy jakim przecudownym odlotem jest dzień polarny. Widno, phi. Wszyscy wiemy — jest zima, pani kierowniczko, to musi być zimno, dzień polarny, to jest widno. Wszyscy wiemy, że światło na ludzi działa (jego brak też działa, a jakże, tu serdeczne pozdrowienia dla wszystkich miłośników zasłaniania okien). Ale jak działa, to już dowiadujemy się na miejscu. Z pewnym drżeniem wwoziłam dwoje ADHDowców za koło podbiegunowe. I przeżyłam miłe zaskoczenie, bo owszem lekkiej korbusi dostaliśmy, ale okazała się konstruktywną, całkiem łagodną (dziesięć godzin za kierownicą, to ja panie, tak, o — pyk), nie porównywalną nawet z przykrym doświadczeniem zażycia Gripexu, kiedy to o mało się nie zabiłam o poduszkę. Tu dobra rada — jeśli w zasięgu macie dziecko z ADHD, że o dorosłym nie wspomnę — nigdy, przenigdy, nie dawajcie mu nic z pseudoefedryną, bo będziecie mieć na pokładzie trudną do opanowania tchórzofretkę na sterydach.
Co ciekawsze, dużo gorzej bombardowanie fotonami zniosły nasze lokalne normalsy, bo taki na przykład Petruchio, to sypiać przestał i o czwartej rano entuzjastycznie usiłował mnie namówić na spacer połączony z robieniem zdjęć. Ja na bezsenność nie cierpię. Jak każdy człowiek o sumieniu spokojnym, sypiam dobrze, niezależnie od okoliczności. No, tyle, że na dalekiej północy sypiam w szaliku na głowie, a odruchu zasypiania z łokciem na twarzy pozbyłam się dopiero dwa tygodnie po powrocie. Petruchio człowiek na co dzień nadzwyczaj spokojny i opanowany, okazał się całkiem bezradny w obliczu szalejącej, doświetlonej szyszynki i dwójki wyśmiewających go ADHDowców, w opanowywaniu szalejącego organizmu wyćwiczonych do perfekcji.

Tak więc za kilka miesięcy ponuractwa, mieszkańcy dalekiej północy dostają kilka miesięcy ze światłem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, niczym nie stymulowane odloty i możliwość czytania w łóżku do północy, bez konieczności zapalania światła. A ponieważ zima polarna nie odbiega kolorytem od przeciętnego grudniowego dnia w Warszawie, tylko mają śnieg, opony z kolcami i mogą w mieście jeździć na łańcuchach, klimat umiarkowany poczytuję za skrajną niesprawiedliwość.

W muzeum Wikingów w Borge na Lofotach spotkałam archeologa, który znalazł sobie pracę idealną. Całe lato mieszka w namiocie, hoduje ziółka i prowadzi badania naukowe. Nie przeszkadzają mu defilujące tłumy turystów, w przymuzealnym ogródeczku sieje czosnek, u lokalnego rzeźnika kupuje świeże serce owcy i spędza całe dnie piekąc owe serce na sposób wikiński. Oczywiście całość dokumentuje drugi naukowiec, a serce pod koniec dnia zjadają. Żeby badania nad zwyczajami żywieniowymi Wikingów były wiarygodne, całość powtarzają. Drugi naukowiec w przerwach robi szydełkiem bereciki i szyje skórzane papucie, w których obaj chodzą.

Żebym tego nie zobaczyła na własne oczy, to myślałabym, że ja w tym internecie, to mam najlepszą zabawę na świecie. Ale jednak nie, są ludzie, którzy w pracy potrafią się bawić jeszcze lepiej. Bo za jedzenie serc owcy, w dzień polarny w miłym plenerze, panowie dostają uczciwą pensję norweskiego (nie polskiego) naukowca i przyczyniają się do poznania zwyczajów przodków. Oparłam się pokusie zostania tam na zawsze, chociaż perspektywa suszenia dorsza wydała mi się bardzo kusząca… I im dłużej siedzę w ołpenspejsie przy zasłoniętych oknach, tym częściej o tym myślę.