Wyspy kamperom nieżyczliwe

Kilka refleksji po powrocie, spisanych na potrzeby forum Camperteam. Może komuś, kiedyś się przyda, bo nieustająco liczę, że niosę kaganek i kiedyś kogoś na kampera namówię.

Wielka Brytania

  • Bilet na prom z Dunkierki (Calais) można kupić już od 47€ za cztery osoby z kamperem (trzeba z wyprzedzeniem, gdzie wcześniej to ponad 24h). Najtaniej jest w DFDS. Jak się podjeżdża i krzyczy „Płyniemy!!!” to trzeba zapłacić ze dwa razy więcej.
  • W UK nie ma miejsc stricte kamperowych, takich jakie widziałam we Francji, czyli wrzucasz 3-12€ albo wsadzasz kartę, szlaban się otwiera, wjeżdżasz i nocujesz, czasami nawet z możliwością podpięcia prądu.
  • Ani w UK ani w Irlandii nie widziałam ani jednego punktu serwisu kampera, czyli miejsca gdzie można zlać tzw. szarą wodę, wylać chemię z toalety, nabrać wodę. Czasami udawało się zlać na kampingu, bez nocowania, ale liczyli za to między 2 a 10£.
  • Na kampingi trzeba trafić, są takie za 17£, przyzwoite, ale są też takie za 40£.
  • Miejsca noclegowe z Camperparku, które mam przerobione pod Automapę i kocham miłością czystą pierwszą i mało używaną, z których korzystałam w wielu krajach europejskich i zawodziły mnie incydentalnie, są w większości tymi tańszymi kempingami. Zdarzają się bezpłatne parkingi, ale często też miejsca, które już nie istnieją.
  • Jak morowej zarazy należy unikać kempingów oznaczonych znaczkiem Caravan Club. Nocleg czterech osób plus zakotwiczenie kampera, to prawie 40£. Karta członka klubu kosztuje 42£, nie ma możliwości wykupienia jej na kempingu, trzeba w internecie. Z tą kartą jest 10£ taniej, czyli jak nietrudno obliczyć, zwraca się po czwartym noclegu, jeśli nocuje się na tych kempingach i do tego klubowych. Warto za to wziąć mapę z ich kempingami, żeby wiedzieć, co omijać.
  • Zlać ścieków bez nocowania Caravan Club nie pozwala nawet za opłatą. Co ciekawe, nie przychodzi nikomu do głowy, co się z takimi ściekami może stać, jeśli ich nie ma gdzie wylać legalnie. W końcu gdzieś znalazłam, ale byłam już mocno zdesperowana i skłonna lokalną dychę za wylanie kilku litrów syfu zapłacić. Tyle, że ja chemii z kamperowej toalety za nic nie wyleję w plener, nie spuszczę z klifu, ani nie nawiozę wypieszczonego trawnika. Ale wiem, że nie jestem całkiem typowa.
  • Parkingi przy autostradach i drogach szybkiego ruchu nie nadają się do zatrzymania na dłużej (tu jako dłużej rozumiem zjedzenie obiadu), acz po wizycie w Irlandii miałam ochotę całować ziemię na jakimkolwiek parkingu
  • Na wielu parkingach, które nie są płytkimi zatoczkami i potencjalnie się nadają się do przenocowania stoi napis „No overnight parking”
  • Za to bardzo przyjemne miejsca parkingowe trafiają się w Szkocji, na północnym wybrzeżu, bez wysiłku znajduje się takie bez overnighta, a już fantastycznie jest na zachodzie, na Hebrydach Wewnętrznych, np. na wyspie Skye
  • Przyzwoicie jest też w Irlandii Północnej

Irlandia
To jest miejsce, które mnie zaskoczyło. Kraj w którym widziałam jeden (słownie jeden) parking przy głównej drodze. Ich tam po prostu nie ma. Ja rozumiem, wyspa niewielka, z pewnym wysiłkiem da się na jednym pęcherzu przejechać z jednego końca na drugi, ale mimo wszystko, odważni są. Irlandczycy stają na poboczach, ale mnie tym pudłem było jakoś głupio. Za to ja mam na pokładzie kibelek, a oni nie. Co widać.

  • Oficjalnych miejsc na postawienie kampera nie ma wcale. Teoretycznie słyszałam o jednym, ale akurat w tym rejonie mieszkałam na podwórku znajomych (tu oficjalne podziękowania dla ^boska i ^valvit, byliście dzielni w obliczu kataklizmu). Wieść gminna głosi, że niby miejsce jest, niby w prasie się nim chwalą, a mój ulubiony no overnight stoi.
  • Na większości parkingów (w tym na parkingach przy atrakcjach turystycznych!) jest belka na wysokości 2 m — podobno to ich obrona przed tzw. „travelersami”, czyli lokalsami prowadzącymi koczowniczy tryb życia.
  • Na większości parkingów i miejsc gdzie by się dało wstawić kampera jest napis „No overnight parking” z powodów j.w.
  • Miejsc do zaparkowania szukaliśmy na stacjach benzynowych i na parkingach koło cmentarzy i kościołów.
  • Jedyny rejon, gdzie parkingi są takie jak lubimy, to Ring of Kerry (znowu zachodnie wybrzeże).
  • Wszystkie punkty z Camperparku są kempingami (nawet mnie to nie zaskoczyło)
  • Kempingów też jest bardzo mało i nie jest łatwo je znaleźć.

Podsumowując — obie wyspy piękne, acz kamperom nieżyczliwe, przy czym Irlandia bardzo nieżyczliwa. Za to ludzie im mniej parkingów, tym życzliwsi. Tu wygrywa Irlandia.
Wielka Brytania — dostojny kraj lordów, ale ludzie bez wyrazu. Irlandia, polskopodobny kraj badziewiarzy, ale za to „koniczynki” życzliwe i urocze.

Jak to z bukietem było

Dzięki całkiem nowej autostradzie można pierwszą wakacyjną noc przespać za Berlinem. Oczywiście jadąc kamperem, bo jadąc czymś normalnym, to pewnie znacznie dalej.
Tak więc nocowaliśmy gdzieś w polu za Poczdamem, a następnego dnia ruszyliśmy dalej. I tak oto wyskakując z kampera na jakimś parkingu przy autostradowej stacji benzynowej, znalazłam bukiet. Bukiet w sensie kwiaty cięte w kupę związane. Celofanem konkretnie.
Przyznam, że lubię te chwile, kiedy udaje mi się zaskakiwać moją rodzinę, która jakby nie patrzeć zna mnie długo i nieźle. To był właśnie ten moment.

Załoga z kampera wysiada na prawą stronę, a kierowca na lewą. I tak o to u moich stóp znalazłam bukiet z którym wychynęłam zza samochodu.
O krzykom a co to jest nie było końca. Najbardziej zbaraniał AJS, który wyraz twarzy miał taki, jakby w jednej sekundzie przebiegało mu przez mózg milion myśli z czego najinteligentniejsza brzmiała ale dlaczego ten bukiet.

Parking pusty. Bukiet samotny. Odmówiłam pozostawienia bukietu na zatracenie, zapakowałam i pojechałam. Po chwilowej dyskusji zaczynającej się od czyś ty zwariowała, a po co nam bukiet a kończącej na to ja obetnę tę butelkę, wstawimy go sytuacja wyglądała na opanowaną.
Bukiet w obciętej butelce po mineralnej został wstawiony w zielone wiadro, a całość zainstalowana w kamperowej łazience. I tak oto podróżowaliśmy w piątkę — czwórka #rodzinypatologicznej i bukiet.
Z okazji uroczystych kolacji wyjmowaliśmy bukiet z wiadra i instalowali na stole. Z okazji mniej uroczystych bukiet był wystawiany na kuchenną szafkę, żeby świeżego powietrza i światła dziennego zaznał.

Bukiet znalazłam drugiego dnia naszej podróży. Troskliwie pielęgnowany, wietrzony i podlewany został dowieziony do Dunkierki, przepromował się z nami do Dover, przejechał Anglię i dojechał do Szkocji. Byłam nawet ciekawa co celnik, który po wyjechaniu z promu dokładnie przepytał na okoliczność naszego zainteresowania Olimpiadą, powie jak zobaczy całkiem ładny bukiet stojący w wiadrze koło klopa w kamperze. Niestety po zajrzeniu do skrzyni w której była siekiera, zaprzestał eksploracji.

Po tygodniu, w Szkocji, ząb czasu zaczął kąsać płatki dzielnego, niemieckiego bukietu-podróżnika i zdecydowaliśmy się z bukietem pożegnać. Głupio nam było tak zwyczajnie wyrzucić go do parkingowego śmietnika. W końcu przejechał z nami ładne kilkaset kilometrów i na oko pięć krajów. Jakoś nie uchodzi.
Byliśmy akurat w Jedburgu, mieście o którym Maria Stuart, królowa Szkotów, mówiła Powinnam była umrzeć w Jedburgu, bo jej uwięzienie tutaj, to był początek końca.
Zawsze wolałam pełnokrwistą Marię Stuart od łysej Elki, postanowiłam więc złożyć bukiet Marii, w opactwie w Jedburgu.
Poczekałam, aż zapadnie ciemność, co z racji położenia geograficznego i strefy czasowej chwilę zajęło, wyjęłam bukiet z wiadra i pomaszerowałam złożyć go pod opactwem.

Nie wiem, czy bukiet zgubił jakiś Niemiec, czy prasnęła go o trawnik jego krewka małżonka. Wiem, że na płocie opactwa Marii Stuart nawet nadwiędnięty prezentował się nieźle.
Następnego dnia widziałam, jak wycieczki robiły mu zdjęcia. I to nie tylko wycieczki Japończyków, bo oni fotografują wszystko.

Potem trochę żałowałam, że nie wytrzymałam jeszcze tygodnia i nie złożyłam go na polu bitwy pod Culloden albo na zbiorowej mogile klanu Macintosh. Miałoby to pewien dyskretny urok…

Apple

Czy któregoś roku mogłoby być inaczej?

Najpierw wyjazdu na wakacje odmówiła moja matka. Bo stara, zużyta, jesteśmy niemili oraz ogólny foch. Opanowałam.
Potem wyjazdu na wakacje odmówił młody, ponieważ jesteśmy starzy i nudni. Trochę się obraziłam, bo starzy owszem, ale, żeby nudni, to nie. Uznałam wyższość dowolnego nastolatka nad własną rodziną, nawet obłąkaną. Opanowałam.
A na koniec wyjazdu na wakacje odmówił samochód, ponieważ w Fiat Polska nie mają rureczki nagwintowanej. I tutaj się tradycyjnie załamałam.
— Bo ja nie wiem jak pani, pani Aniu, na tych sparciałych rurach dojechała… — z uznaniem powiedział mój ulubiony Święty Pan Andrzej od kampera.

Na to pytanie akurat umiem odpowiedzieć, ponieważ jak zagotowałam silnik na przełęczy w Andorze i wynalazłam kałużę pod samochodem, na wysokości drobnych trzech tysięcy metrów, jedyny baniak z wodą jaki miałam pod ręką był pięciolitrowym baniakiem wody z Lourdes.
Część wody zużył wprawdzie AJS do mycia zębów, twierdząc, że uchroni go to przed dentystą, a może nawet utracone zęby mu odrosną, a z części w jakichś trudnych warunkach zrobiliśmy kawę, ale większość ocalała. I tę większość bez namysłu wlałam do chłodnicy. Mało skutecznie, bo dalej ciekło.

W mglistej Andorze, zamiast kupować tani alkohol, spędziliśmy uroczą godzinę z twarzami pod maską samochodu ustalając, co cieknie to ryże (woda!), skąd cieknie (chyba tu… nie, może tam? a co to jest?) zastanawiając się, czy tam na pewno wszystko, co było jest w takim samym układzie. Wyszło nam, że nie.

Tu przypomina się dramatyczna historia z czasów, kiedy z tą damą, która jest moją macią, podróżowałyśmy z namiotem i psem rasy terrier mazowiecki maluchem po Polsce. Dziecięciem natenczas byłam, nieco podrośniętym. O ile pamiętam, to były te wakacje, kiedy w Gdańsku postanowiłam zapuścić włosy, gdyż stwierdziłam, że wytrzymałam, jak mówili do mnie chłopczyku, wytrzymałam syneczku, wytrzymałam nawet „ty łobuzie” od pani na placu Wilsona, ale proszę pana, to ja sobie zdecydowanie nie życzę. I następne piętnaście lat miałam długie włosy.

Otóż maluch gdzieś między Redą a Puckiem się zatrzymał. Czknął i odmówił współpracy. Analogicznie otworzyłyśmy z matką maskę, która jak wiadomo w maluchach była z tyłu, i dumałyśmy. Kierując się rozwiniętym instynktem samozachowawczym postanowiłam nakłonić tzw. okazję do zatrzymania się i zajrzenia w fanaberyjną maszynę.
Jakiś umiarkowanie technicznie wyglądający, acz miły pan się w końcu zatrzymał i zanim otworzyłam usta, celem wygłoszenia zgrabnej inwokacji w stylu:
— Najmocniej pana przepraszam, ale może zna się pan na samochodach, bo my tu taki kłopocik mamy… — do bogu ducha winnej ofiary podbiegła moja matka, na wdechu, wyrzucając z siebie jak karabin maszynowy:
— Proszę pana, wyleciało nam i nie wiemy czy to ma być mocno czy słabo!!!
Facet zdębiał nic nie odpowiedział, wykonał gest maskujący, że się zna i dojechał. Bez słowa.
Owo coś okazało się świecą, która wyskoczyła i owszem, musiała być mocno.

Tak więc pod maską kampera znaleźliśmy Luźną Rurkę, którą komisyjnie AJS zamontował. Napisałabym „zamontowaliśmy”, ale byłoby to zdecydowanie pluralis maiestatis, bo ja się tylko upaprałam.
Chłodnicę naprawiliśmy i na wodzie z Lourdes pojechali dalej. Jak się okazało, śmiało można to zakwalifikować jako cud, bo całkiem przed chwilą okazało się, że rurki AKA węże od chłodnicy przegniły na amen, są w stanie dezintegracji i wymagają natychmiastowej wymiany. Okazało się też, że Fiat Polska ten model, to widuje w muzeum. Że rurki nie ma, że znowu nie wiadomo czy ja w ogóle na te wakacje wymarzone pojadę. I, że tradycyjnie jest jak co roku, znaczy wszystko się sypie tydzień przed wyjazdem. Oczywiście, jak co roku obiecuję sobie, że kiedyś zdążę, jak co roku do następnego czerwca o tym zapominam. Bo mi coś wypada. Przeszczep charakteru wydaje się być nieuchronny.

Przepytana na okoliczność bluźnierstwa moja głęboko wierząca OMCteściowa stwierdziła, że jeśli przez tę wodę Pan Bóg działa na ludzi, to czemu nie miałby na samochody? Ta ekspertyza uspokoiła moje sumienie.
Zwłaszcza, że w domu znajdował się jeszcze zapas smakowej wody z Lourdes, którą wynalazł młody nalewając wodę do niewypłukanej butelki po IceTea. O smaku brzoskwiniowym.

Przeciąg

Przedwyjazdowa Matka Boska od Przeciągów daje czadu.

  • woda z Lourdes w chłodnicy pomogła. Z Andorry w zeszłym roku dojechałam praktycznie bez chłodniczy, co się niestety okazało wczoraj
  • skończyły mi się także hamulce, co przy namiętnym pokonywaniu serpentyn an trzech tysiącach jest pomysłem trochę głupim
  • cena naprawy = cena wyjazdu do Legolandu
  • moja droga matka zasuszyła mi połowę kwiatów w ogrodzie, obraziła się za karczemną awanturę, która jej zrobiłam i postanowiła zrezygnować z wyjazdu, a chwilowo nie mam czasu, żeby ja prosić
  • osoba chętna do mieszkania z moimi kotami może z nimi mieszkać tylko przez trzy tygodnie
  • młody postanowił wyjechać na weekend. Wyjeżdża w niedzielę, wraca w środę. W sobotę wypadamy na wakacje. Granice weekendu są negocjowane.
  • muszę wykonać trudny telefon.
  • Niech mnie ktoś przytuli i przeszczepi mi charakter…
    Albo, po zastanowieniu, przeszczep wystarczy…

Czy przyjdzie kiedyś taki rok…

… że pojadę na długie wakacje na spokojnie, przygotowana, zrelaksowana?
Dwa lata temu dzień przed wyjazdem odbierałam dowód rejestracyjny, bo zapomniałam kupić samochodu, w zeszłym roku jechałam na wakacje prosto ze szpitala, w tym właśnie wysiadłam z samolotu i eskaluję konflikty…

Tyle dobrego, że wstępna trasa już jest… W szpitalu nie jestem…

I może się jakoś wyjechać uda tym razem też, mimo, że samochód ciągle na uchodźstwie, przewodników po GB nie mam i na milion procent przegapię coś fajnego.

Źli ludzie mówią, że jeśli pojadę na długie wakacje na spokojnie, przygotowana, zrelaksowana, to będzie znaczyło, że jestem ciężko chora.
A myślę, że to będzie znaczyło, że umarłam i jadę karawanem…