Powiedzieć, że „The Crown” nie pudruje monarchii i brytyjskiej rodziny królewskiej, to jakby powiedzieć, że Rocky Balboa nigdy nie dostał po pysku.
Aż sie bałam, że zostanę rojalistką (jednak nie). Państwo Sachsen-Coburg und Gotha (znani jako Windsorowie), to zupełnie zwyczajna rodzina. Grają w planszówki, piją herbatę, wspierają się. Czasem zamordują jakiegoś ptaka, czy ssaka, ale w sumie to dobrzy ludzie, którzy cenią spokój w swoim małym domeczku na szkockim odludziu. A może to zamek Balmoral był?
Sama królowa ciepła i mądra, słucha ludu, ogranicza wydatki. Aż serce pęka jak bardzo nie chce, ale musi królować.
Karol – niesamowicie przystojny (no, de gustibus, ale…). Kilka razy wspominają o tym fakcie Diana i Camila. Poczciwy pierdoła, ale w zasadzie można mu tylko współczuć, bo rozdarty, jak ta sosna między dwoma miłościami swojego życia. Zaangażowany ojciec, wzorcowy były mąż i poliamoryczny partner.
Nawet windsorskie enfanty terriblne (Margaret, Anna, król faszysta Edward VIII) są urocze i na koniec wszystko się dobrze kończy. No, może Wallis trochę słabo, ale się jej należało, przyznajcie.
Diana jest najwspanialsza! Serce mi pękało, jaka ona była nieszczęśliwa w tym pałacu, na tych złotogłowiach. Skrzywdzona, zagubiona, kochająca rodzinę. Trochę chora, trochę nadwrażliwa wariatka. Jak my. Poza tym matka dekady. Ćwierćwiecza.
Dodi to miły chłopak, ale wakacyjna przygoda. Wszystko przez paskudnego karierowicza, jego pazernego papę. Wyraźnie widać, że gdyby Diana bardziej interesowała się blondynami z Eton, to byłoby mniej kłopotów.
Prawie bym zapomniała, jaki William jest niesamowicie przystojny i podobny do Diany (serio?). Za to praktycznie pominięty jest kawalerzysta James Hewitt, podobieństwa z którym źli ludzie doszukiwali się w fizjonomii księcia Harrego.
Pojawiające się przebłyski kolonializmu i rasizmu są natychmiast gaszone, bo rodzina królewska jest od tak nieeleganckich zachowań wolna i przecież bezwarunkowo szanuje odmienne kultury Commonwealthu. Wink, wink. To już było tak grubo uszyte, że o mało się earl grayem nie udławiłam. A może to był żółty lipton?
Zaczęłam oglądać, żeby poćwiczyć angielski (trudne się wylosowało). Pierwsze cztery sezony obejrzałam z przyjemnością (historia, wnętrza, język), chociaż gilotyna troszkę otwierała mi się w kieszeni. Szósty kończę już na siłę, dławiąc się tym koronowanym cukrem.
Nigdy nie zrozumiem entuzjazmu, jaki ten odrealniony świat budzi w ludziach. Mnie nierówności społeczne raczej… irytują, ale mam znajomą, która wysyła do Pałacu Buckingham listy z okazji urodzin książąt, a z sama dostaje od królewskiegp PRu pocztówki na święta i powiadomienia o kolejnych narodzinach w kolejce do brytyjskiego tronu.
Serial chyba jednak dobry, bo zmobilizował mnie do napisania więcej niż 2048 znaków i nie zmieściło się całe na mastodonie.