W 1982 moja ciocia Ewa, postać dość barwna, o tym może kiedyś, emigrowała do Australii. Dom sprzedała, rzeczy rozdała. Ja (lat 13) dostałam kwiatki doniczkowe. Mandarynkę i grejpfruta. Mandarynka dokonała żywota, dziś już wiem, że zżarły ją przędziorki, dość szybko. Z grejpfrutem mieszkamy już czwartą dekadę. Używam go czasami jako tła do robienia sobie selfiaczków.

Mniej więcej w czasie, kiedy ja się dowiedziałam, że mam SM, któryś z kotów, a może remont albo przędziorki, skróciły grejpfruta do smętnego badyla. Tak zwyczajnie, z doniczki wystawał smętny, półmetrowy kijek. Wyniosłam go wtedy do ogrodu, chyba w marcu i dzielna roślina odbiła. Odbiła do tego stopnia, że obecnie każdej jesieni robimy losowanie, kto się wyprowadza, żeby mógł wjechać grejpfrut.

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czy owocuje, a ja mówię, że nie i cieszę się, że przeżywa zimę w moim ciemnym, przesuszonym centralnym ogrzewaniem, mieszkaniu, gdzie kurwiesyny przędziorki nie biorą jeńców. Dbam o niego. Ma zimą swój nawilżacz, opryski, w tym roku planujemy zrobić mu sztuczne oświetlenie, ale zawsze zima to trudny czas i wiosną na taras wyjeżdża grejpfruta pół, albo ćwierć, które latem odrasta w dorodne drzewo.

I oto dzisiaj, kiedy robiłam mu jesienny oprysk, żeby, kurwiesyny, zabić na etapie jaj czy larw, czy czym one teraz są, o mało nie spadłam z krzesła ogrodowego… Pierwsza ofiara przędziorków w tym roku.
Otóż dzielne drzewo wydało owoce! Może liczba mnoga jest nie do końca uzasadniona, mimo starań nie znaleźliśmy drugiego, ale tego też przegapiliśmy codziennie chodząc koło niego.
Teraz czekamy, aż w Brisbane wzejdzie słońce i dzwonimy do cioci Ewy z radosną nowiną, że została babcią.
Przed Państwem: MAŁY ZIELONY GREJPFRUCIK!

PS.
Serio, czerstwe przysłowie „emocje jak przy zbieraniu porzeczek” zyskało dla mnie nowy wymiar.