Jako kapitan statku naziemnego znana jestem z nieco restrykcyjnych poglądów na kwestie aprowizacji. Mówiąc w skrócie dobrze znoszę głód, mam niskie energetyczne zapotrzebowanie dobowe i potrafię prowadzić samochód przez dwanaście godzin na czterech kubkach kawy z mlekiem. Żeby nie marnować czasu wożę termos. Załogi też za bardzo nie rozpieszczam.
Jak to ZNOWU jesteś głodny? Ile można jeść? Jaki obiad, kolację zjemy. Kto znowu wyżarł szturmowe batoniki z Biedry? Tak w kilku zdaniach przejawia się moja troska o dobrostan załogantów. Oczywiście oszczędzamy na jedzeniu, czyli spożywkę kupuje się przy drogach (pomidory, dynie, bakłażany) i w Lidlu (mleko, ser, chleb). W życiu nie byliśmy w knajpie, z alkoholi kupujemy wino-kartolino.
Cały ten przysługi wstęp uświadomił mi powagę sytuacji do której doprowadziłam ograniczając rację żywnościowe do dwóch posiłków, paczki ciasteczek Petit Beurre i czterech kaw dziennie. Otóż dwa dni temu przyłapałam załoganta jak podjadał żołędzie pod dębem. Żołędzie. Z dębu.
Zrobiło mi się trochę głupio, bo o ile jestem odporna na brak przekąsek i nie muszę skubać słonecznika, tak rozumiem nałogi i słabości.
Dzisiaj w Lidlu kupiłam zapas orzeszków, ciasteczek i chipsów.
Na szczęście drugi załogant jest łatwy w obsłudze i wystarcza mu opakowanie suchego makaronu.
