Jestem palaczką. Nie byłym palaczem, ale palaczem, niepalącym od prawie 18 lat.
Jakiś czas temu wyszło mi, że za niewypalone papierosy miałabym już niezłego kampera. Jestem palaczką niejako wrodzoną, bo tak jak dzieci narkomanek i pijących alkoholiczek rodzą się uzależnione, tak dzieci palaczek rodzą się palaczami. Moja matka paliła w ciąży i pali nadal. To już prawie 60 lat. Ja paliłam jedenaście i rzuciłam.
Brakuje mi tego, śni mi się, że palę. Nie palę i jest to proces, decyzja, a nie stan normalny.
Postrzegam się jako osobę palącą, czasem wącham papierosy. Uważam, że z papierosem jestem fajniejsza.
Ostatnio moja mać grymasi, że nie podoba się jej kampania odstraszająca. No, po to są, żeby się nie podobały, chociaż moi perwersyjni znajomi proszą w kiosku o te z płodzikiem, a nie udarem.

— Halo, matko — zakrzyknęłam po kolejnych żalach. — Ja mam coś dla Ciebie!
I pogalopowałam do szufladki w biureczku, tej na najniezbędniejsze rzeczy, których się używa codziennie, gdzie od 18 lat leży nie używane etui na paczkę papierosów i moje dwie ulubione zapalniczki. Serio. W szufladzie. Pod ręką. Osiemnaście lat.
Jak się okazało, ostatnie papierosy, jakie paliłam, to były Sobieskie Super Lighty, bo smętne zwłoki po nich znajdowały się w owym etuju. Prawdopodobnie paliłam gdzieś również jakieś Camele, jak Franz, ale Sobieskie były optymalnym kompromisem ceny i jakości.
Z namaszczeniem oddałam własnej matce etuję, schowałam pieczołowicie na miejsce zapalniczki, a do pudełka pt. pamiątkowe dupselki opakowanie po Sobieskich.

I zasępiłam się, po raz kolejny, ale może pierwszy w tym roku, bo przecież to palenie jest takie przyjemne i może już wystarczy tej abstynencji. Zasęp minął mi dość gwałtownie, bo rodzone dziecko uświadomiło mi, że jak ostatnio kupowałam papierosy, to te najdroższe kosztowały 5 zł, a obecnie +15. I, żebym sobie szybko policzyła.
Jeśli dzisiaj zapaliłabym jednego papierosa, do jutra wieczorem miałabym wypaloną paczkę. A może dwie. Zaczęłam mnożyć.
Wyszło mi, że przy optymalnych wiatrach oszczędzam 450 zł miesięcznie. Czterysta pięćdziesiąt złotych. Tyle, to ja nawet na benzynę miesięcznie nie wydaję. To przyzwoite buty wspinaczkowe. A na karabinek, który właśnie fanaberyjnie kupiłam, oszczędzam w cztery dni. Cztery paczki szlugów, które widzicie na pierwszym zdjęciu kosztowały mniej więcej tyle, co karabinek poniżej.
Przestałam mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że nierozsądnie relokuję zasoby. Bardzo rozsądnie relokujesz — krzyknął mój wewnętrzny nauczyciel, głaszcząc po grzyweczce moje wewnętrzne dziecko, przy aplauzie wewnętrznego rodzica.
Zewnętrzne dziecko też wygląda na ukontentowane, zewnętrzny rodzić ma etui i trochę strzela focha, że jej liczymy ile wypala miesięcznie. Nie wiem tylko, co na to moi nauczyciele z liceum.
