Przeszliśmy pieszo przez coś, co chyba za jakiś czas będzie lotniskiem. Chwilowo robi wrażenie ugoru. Polecieliśmy latającym PKSem, przy starcie nie kazali zapiąć pasów, formułkę o bezwzględnej konieczności wyłączenia całej elektroniki i informacje, gdzie mamy maski z tlenem i jak należy dmuchać kamizelkę puścili z taśmy jak już byliśmy kilka kilometrów nad ziemią. Fakt, że przed startem dłuższą chwilę jechaliśmy całkiem szybko pomijam, bo też lubię pozapylać na wstecznym. Brakowało mi brzozy i sztucznej mgły i kazałam młodemu siedzieć przy skrzydle i patrzeć. Może kiedyś będzie musiał zostać ekspertem. Oczywiście wszyscy klaskali. No, ale za 100 zł do Rzymu, to nikt nie obiecywał biznes klasy z szampanem.
Wieczne miasto robi wrażenie. To samo co ćwierć wieku temu, kiedy byłam tam pierwszy raz. Wtedy można było kłaść to na karb tego, że byłam nastolatką wypuszczoną z kraju demokracji, jakże ludowej i pierwszy raz zobaczyłam, że tam na ulicach same Pewexy. W których oczywiście nic nie mogłam sobie kupić. Teraz dokładnie tyle lat ma młody i jakoś złości mnie to, mimo, że z własnym peselem jestem raczej pogodzona.
Nie lubię miast. Jak tylko mogę staram się spędzać życie na wietrznych klifach, grzejąc się w cieple Golfstromu, tak dla Rzymu robię wyjątek. Gdzieś w okolicy końca podstawówki rzuciłam się na czytanie wszystkiego o starożytnym Rzymie, co mi wlazło w ręce. Szczególną atencją darzyłam dynastię julijsko-klaudyjską. Moje koleżanki w liceum kochały się w Beatlesach i panach z Modern Talking i Depeche Mode, a ja, z pewną wyższością, w Oktawianie Auguście. Nie rozumiem tylko czemu wszystkim ulokowanie uczuć w boskim cezarze wydawało się bardziej absurdalne niż w żyjącej gwieździe muzyki pop. Zresztą, o ile dobrze pamiętam, nikomu nie przeszkadzało w uczuciach, że Lennon też nie żyje.
Mnie zaś słabość do tego kształtu czaszki i odstających uszu została na zawsze.

Trzy dni w Rzymie, to jak czytanie Wikipedii, albo przeglądanie slajdów. Nasz rajd po kilku miejscach i bardzo wielu ulicach był tyleż obłąkańczy, co całkowicie niesatysfakcjonujący. W sumie przebiegliśmy 99,54 km. Mam uroczy zwyczaj biegania z włączonym GPSem w kieszeni, więc dane mam w miarę dokładne, a biorąc pod uwagę, że solidne stropy tłumią sygnał, to pewnie tę setkę złamaliśmy.
Z religijnych uniesień najbardziej cenię chłód średniowiecznych katedr. W Rzymie nawet październik bywa upalny. Kamienie na posadzkach wycierają się w różnym tempie. Mam ochotę siedzieć na podłodze w kościele i przykładać dłonie do posadzki, bo mam wrażenie, że pod palcami przepływa mi czas. Już przynajmniej nie zdejmuję butów, jak kiedyś, kiedy po wszystkich kościołach chodziłam boso, z sandałami przywiązanymi do plecaka. Przepasz się i włóż sandały. Kiedy, że nie. Cenię wszakże pokrewieństwo z Wujkiem Staszkiem, bo przyłapana na bosaka przed Pietą (Boże, jaka ona jest śliczna) przez strażnika w katedrze Świętego Piotra, bez zmrużenia błękitnego oka, powiedziałam mu, że jestem na pielgrzymce śladami św. Franciszka i jeśli tu nie wolno, to nie dopełnię ślubów. Widział, że wciskam mu ciężki kit, ale nie zadrżała mi nawet powieka, więc puścił mnie i bez butów zlazłam całą katedrę.
Jako wzorcowa rodzina ateistów odbyliśmy pielgrzymkę po wszystkich dużych kościołach w centrum Rzymu, w kilku nas zatchnęło z zachwytu, odśpiewaliśmy Barkę przed grobem Jana Pawła II, dwa razy zwiedzili groty z papieskimi nagrobkami, weszli na kolanach po Świętych Schodach z pałacu Piłata w Jerozolimie, które św. Helena zajumała do Rzymu. Szczęśliwie byliśmy tam na tyle wcześnie, żeby nie zbulwersować za bardzo poboznych pielgrzymów, traktujących imprezę poważnie, bo po tych schodach na kolanach to raczej wbiegliśmy z tymi plecakami, traktując całość z historyczno-ludycznym dystansem. Za złamany grosz nie wierzę w odpusty zupełne, cudowne uzdrawiania, bba, nie wierzę nawet w to, że na schodach kradzionych po trzystu latach została, pod tą szybką, kropla krwi Chrystusa, tak w schody wierzę i szacunek dla historii posiadam. I wiem też, że jeśli ktoś drypta po tych schodach dwie godziny na każdym stopniu klepiąc różaniec, to musi być bardzo zdesperowany i wypada to uszanować.
Polaków za granicą, szczególnie we Francji i we Włoszech, poznajemy po tym, że zamawiają latte, a potem są zdziwieni, że kelner przyniósł im mleko. Kawa we Włoszech jest dobra, bo dobra i tania. Nie piłam mleka, radziłam sobie całkiem niepatriotycznie. Przed grobem JP2 na kolanach trwają polskie wycieczki. Poznaje się je po taniej biżuterii i eleganckim stroju. Specyficznie eleganckim. Zrobiliśmy im przyjemność i zaśpiewali barkę. Nie za głośno i bardzo poważnie. Moje czarne serduszko zabiło mocniej, kiedy na twarzy umundurowanego strażnika zobaczyłam ten sam wyraz co kiedyś — on wiedział, że robimy sobie jaja.
W ogóle byliśmy w nastroju podniosłym, a patriotycznym i w Sali Sobieskiego w Muzeach Watykańskich wykonaliśmy Rotę, stojąc na baczność przed obrazem Matejki pt. Wiktoria Wiedeńska.
Papiestwo trzyma się mocno, jeśli liczycie na rychły upadek Kościoła, to się przeliczycie. Kolejka do św. Piotra o godzinie dziesiątej rano sięga końca kolumnady Berniniego. Mam wrażenie, że koło południa zaczyna w katedrze brakować tlenu i tylko patrzeć, a zachuchamy te zabytki na śmierć. Cała nadzieja w Chińczykach, którzy w Rzymie zachowują się jak my w Dolinie Królów.
Chwała Ci, Unio Europejska, za włomotanie operatorom komórkowym, za zbójeckie ceny roamingu. Kiedyś trzeba było uważać na każdym kroku, bo nierozważne operowanie GPSem i nie przyblokowanie w trzech miejscach dostępu do danych, kończyło się rachunkiem kilkuset złotowym. Dość szybko nauczyłam się kupować za granicą lokalne karty SIM i mam sporą kolekcję. Tyle, że już nie muszę ich używać. Pakiet 100 MB w roamingu kosztuje 20 złotych. Przy WiFi w hotelu i w wielu knajpach, i rozważnym korzystaniu, 25 MB przywiozłam z powrotem. Włoską kartę w plecaku miałam, nie wykorzystałam. 100 MB, czyli taka całkiem znośna ilość, jak się filmów nie ogląda i zdjęć nie przerzuca, wystarczy mi na te 4 dni. Stawiam kawę, jeśli ktoś doczytał do tego miejsca.
Nasza kwatera, znaleziona na Booking.com metodą „pokaż najtańsze” okazała się niedużym mieszkaniem, dwieście metrów od bazyliki św. Jana na Lateranie. To ta ważniejsza od św. Piotra, gdzie nas zatchnęło. Pani prowadząca lokal okazała się Rosjanką mówiącą tylko po włosku i rosyjsku. Pamiętając moje doświadczenia ze spożywką starałam się mówić WYRAŹNIE PO POLSKU, a ona mówiła WYRAŹNIE PO ROSYJSKU. Uniknęłam rozmowy w mojej oszałamiającej odmianie języka rosyjskiego, polegającej na dodawaniu rosyjskich końcówek do polskich wyrazów (pa paliach wrony łażut i kraczut). Po ustaleniu, że dywan to po rosyjsku kanapa, a owoce to warzywa obyło się bez dodatkowych atrakcji. Może trochę się wstydziłam, bo ziemnijaki i jarzynu z Ukrainy, to mi młody wypomina do dzisiaj.
Wracam tam. Urbi et Orbi i wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Bilet jest tańszy niż wycieczka w Beskidy. Kwatera u pani Rosjanki nieco droższa niż hostel w Gdańsku.
Mam zdjęcia, na których są duże kościoły, dużo gruzów i dużo kotów. Kiedyś je przejrzę. I może kiedyś napiszę o gruzach, ale nie wiem czy umiem, bo nigdy mi nie szło pisanie o czymś co jest dla mnie Strasznie Ważne.