Procedura odbioru leków refundowanych jakiej się nie spodziewacie

Pamiętacie jak opisywałam wesołe przygody Anny-Marii w NFZcie zaraz po tym jak zgodziliście się zafundować mi leczenie za dwie średnie krajowe?

Więc się leczę. Nawet skutecznie, bo odporności nie mam (właśnie drugi tydzień usiłuję przestać mieć grypę, katar i zapalenie oskrzeli), ale poza tym nie jest gorzej. A brak zmian w mojej sytuacji, to jest bardzo dobra wiadomość. Taką mam nadzieję na najbliższe dwadzieścia lat.

Refundacja rządzi się swoimi prawami. O tym jak rozrywkowe jest dopełnianie formalności NFZu pisałam tu i jeszcze tu. Kłopot w tym, że opakowanie leków wystarcza na 28 dni. I NFZ uważa, że jak da pacjentowi więcej, to pacjent zje wszystko na raz i zejdzie. Więc w dzień, kiedy łykam ostatnia kapsułkę z blistra, wiążę buty i wychodzę po nowe opakowanie leków. Harmonogram wydawania leków mam rozpisany na dwa lata, serio.

W wyjątkowych przypadkach można dostać dwa opakowania po 28 dni, ale trzeba to zaanonsować dwa miesiące wcześniej. Oczywiście nie ma możliwości upoważnienia kogoś do odbioru leku, bo opisana poniżej procedura traktowana jest jako wizyta lekarska w przychodni. Dwa dni temu leżałam ugotowana gorączką prawie 40 stopni i zastanawiałam się, jak u diabła zwlokę się po leki. Reanimowałam się antybiotykami, gripexem, apapem i kawą, opakowałam w szalik i samochód i dałam radę. Ale jakbym nie dała, bym nie dała. Tak w skrócie. Miałam maskę na twarzy, bo stwierdziłam, że zlituję się nad tymi pacjentami po bypassach i przeszczepach nerek z niższych pięter na Banacha i oszczędzę im bomby biologicznej.

Jak zatem wygląda procedura odbioru leków? 

Myślałam, że wygląda tak, że mnie rejestrują, zapisują, ja podaję aptekę w której chcę odbierać. Tę najbliższą. Teraz skręca mnie ze śmiechu, jak o tym pomyślę.

Przyjeżdżam rano na Banacha. Szukam pół godziny miejsca do zaparkowania na płatnym parkingu, który wydaje nieograniczona ilość biletów. Płacę za 15 minut jeżdżenia w kółko, bo pierwsze 15 minut można pojeździć za darmo, a ja nigdy nie pamiętam ile minęło, jadę zaparkować pod Instytut Geologii lub Wydział Matematyki i Fizyki.

Czekam 12 minut na windę. Winda się trzęsie i zatrzymuje na każdym piętrze. Wjeżdżam na 8 piętro do Kliniki Neurologii. Tamże w dyżurce okazuję dowód osobisty po raz pierwszy.

Siadam, czekam. Razem z tymi osobami, które odbiór leku też mają na wtorek. Pani Basia wręcza dwie kartki A4 i receptę. Nie wiem, które to ksero, ale pamięta chyba czasy, jak na Banacha pracowałam przed studiami i ile razy tam jestem, to myślę, że złamię im to jakoś ładnie i wydrukuję. Recepta jest prawie taka jak te na antybiotyki, tylko inna. Pani Basia szczęśliwie zna mnie z twarzy i wierzy na słowo, że się nazywam, tak jak się nazywam, wystarczy, że podyktuję PESEL w miarę bez błędu.

Z trzema kartkami zjeżdżam z 8 piętra na parter. Idę kilkaset metrów do apteki przyszpitalnej, tak bardziej już na Trojdena. Tamże stoję w kolejce (patrz ci, którzy też mają odbiór leków na wtorek).

Pani w aptece okazujesz dowód po raz drugi. Nic to, że na trzech kartkach jest moje imię nazwisko i PESEL, jeszcze ktoś mi po drodze te papierzyska podmienił.

Podpisuję się czytelnie (data, nazwisko) w trzech miejscach na obu kserówkach i recepcie.

Pani wyciąga z szafy pancernej opakowanie Tecfidery.
Wkładam do plecaka.
Wychodzę.
Idę pod Instytut Geologii, odjeżdżam.

Serio, nie dało się tego zrobić prościej?

Będzie nowe

W poniedziałek oddałam ostatnie opakowanie leków, które brałam od pięciu lat.
Lek nazywał się Laquinimod i był lekiem testowanym w leczeniu SM przez TEVA.

Nie powiem, przez chwilę nawet zrobiło mi się przykro. Chwilę razem spędziliśmy. Ale koniec programu, koniec leków, zaczyna się moje spotkanie z leczeniem refundowanym.

Tecfidera. 20 czerwca, przed ósmą rano, mam być w szpitalu na podaniu refundowanego leku. Zarejestrowanego. Takiego, który działa na pewno.

Wierzę mojej neurolożce w ciemno. Mam do niej zaufanie i wiem, że chętnie by mnie wyleczyła i się mnie pozbyła. Ale chyba nie będzie tak łatwo.

Mam gonitwę myśli, mam słowotok, napady grafomanii pod prysznicem, nie mogę zabrać słów, mam trollfaze, czarny humor i trochę reisefieber. Nie przed reise na Boże Ciało, ale przed reise w całkiem nowe rejony życia.

Oprócz tego komisja orzekająca o mojej sprawności lub niesprawności i ciężko ranny, operowany kot w abażurze i mam wrażenie, że inwazja rzeczy przykrych. Mam sporo przykrych zdjęć dziurawej kociej dupy i sterczących z prawego poślada rurek, ale oszczędzę kotu kompromitacji.

2017-06-08 19.47.04

Rezonans magnetyczny. Jak ja tego nienawidzę. Zaginiony dowód rejestracyjny. Nie mam kiedy wyrobić wtórnika. Teoria małych nieszczęść głosi, że góra uciążliwych pierdół wykupuje nam od losu gradobicie. Oczywiście jako wzorzec sceptyka kompletnie nie wierzę w karmę, przeznaczenie, passę i bessę, ale dostałam od Marysi Z. bloczki z kaktusimi karteczkami i ostrożnie wierzę, że to początek czegoś lepszego.

2017-06-13 22.16.08

Od sztuk teatralnych o teatrze, nudniejsze są tylko blogonotki o pisaniu.
Ale uspokaja mnie to. Będzie.

Kupowałam gumki do włosów

10 sztuk za 3,70. Wzięłam cztery opakowania na trzy kudłate osoby. Doświadczenie uczy, że niczego nie gubimy w takim tempie, jak dobrych, czarnych gumek do włosów, a w miejscach gdzie je można kupić bywam raz na rok.

Kilka godzin wcześniej okulistka dała mi porcję kropli obniżających ciśnienie w oczach, na 90 dni, refundowane 9,90. Pomiętosiłam pod nosem inwektywy na dysproporcje między lekami refundowanymi, a nierefundowanymi, ciesząc się (już bez inwektyw), że refundacja mi wychodzi tanio, przynajmniej na oczy.

W Carrefourze, przy kasie numer 23, szprotki i opakowanie krakersów kupowała starsza pani. Właściwie staruszka. Wyrok: trzyczterdzieścidziewięć. Spośród moniaków, z bardzo podartej portmonetki, staruszka wyciągnęła piątaka, który się jej wysunął z ręki.
— Nie ma ich, a jeszcze uciekają.
Nie wiem czy to był żart, czy raczej gorzka uwaga, do mnie czy do kasjerki, najwyraźniej przyzwyczajonej, bo nie robi to na niej wrażenia.

Zrobiło mi się niewyobrażalnie głupio, że uznałam moje gumki do włosów za tanie. Że uznałam moje refundowane leki za tanie.

I tak strasznie chciałam zapłacić tej pani za zakupy. I nie umiałam.

Cholernie zakłamani jesteśmy

W pokoleniu mojej matki aborcja była legalna i popularna. Stosowana jako uciążliwy środek antykoncepcyjny, bo tychże nie było, albo były bardzo zawodne. Przesadnie się z nią nawet nie ukrywano, jako rzecze matka.

Jak leżała w szpitalu, kiedy się rodziłam, vis a vis był gabinet w którym w trybie ambulatoryjnym usuwało się ciąże. „Robiło skrobanki”, jak wtedy się mówiło. Gabinet pracował cały dzień i obsługiwał jedną panią za drugą.

Jeśli statystyki się nie mylą, przynajmniej w rzędzie wartości, to teraz co piąta kobieta miała aborcję. Wtedy jeszcze więcej.
Jak patrzę na starsze panie defilujące w marszach prolejferów, to mam ochotę odliczać, bo nie wierzę, że tam maszerują tylko te, co nie chciały Niemca i rodziły moich rówieśników. Zwłaszcza, że tzw. rodziny wielodzietne (powyżej 3. dzieci), to w mojej podstawówce była incydentalna rzadkość.

I wy też, zanim zaczniecie protestować przeciwko aborcji — pogadajcie z mamą albo babcią i rozejrzyjcie się dookoła.

Kolejne spotkanie ze służbą zdrowia

W neolicie było lepiej, bo człowiek 40-letni był zgrzybiałym starcem, trzykroć jadłem maliny, a raz gruszkę (sorry za demotywatory). A dzisiaj 40. to nowe 20., kurczowo trzymamy się życia i leczymy na coraz to nowe dolegliwości. Jako i ja się trzymam, mimo buńczucznych nastoletnich deklaracji, że wiek chrystusowy to maksymalny wynik, jaki chciałabym osiągnąć, że geniusze umierają młodo, emo, drama i flower-power. Nieelegancko powiem — gówno prawda, mili państwo.

Tymczasem za trzy pięćdziesiątka, jednak się leczę i nie bardzo mam ochotę konwertować materię w energię, czy tam odwrotnie.
Walczę więc z moim SM, walczę ze skłonnościami do złośliwienia znamion, mam kolana emeryta, a ostatnio walczę z siatkówką. Walczę w znacznej mierze prywatnie, bo nie mam zdrowia na szukanie placówki w której są miejsca w tym roku. Nie mam zdrowia siedzieć w poczekalniach. Dentysty państwowego nie widziałam nigdy w życiu. A nie, skłamałam. Rwał mi mleczaki. Dermatologa, który mnie regularnie skanuje dermatoskopem (jak macie znamiona też idźcie się przeskanować, szczególnie jak lubicie się opalać) mam prywatnego. Raz na rok 300 zł za skanowanie mogę dać. No i jeszcze czasami 500 za wycięcie i zbadanie jakiejś nowalijki.

Moje SM jest niby pod kontrolą dużej akademickiej placówki, ale zapisał mnie tam lata temu brat znajomej, pracujący tamże, a za moje przeglądy płaci Big Pharma, która testuje na mnie nowy lek, więc też nie jest to do końca szlak bojowy NFZu. NFZ raz na czas wyciąga mnie z rzutu. Ostatnio 2012, nie narzekam.

Czasami usiłuję wskoczyć w tory państwowej służby zdrowia i zazwyczaj kończy się to spektakularną porażką. Państwowy dermatolog obejrzał mnie z daleka. Dosłownie. Może ma fobię społeczną. Do państwowego okulisty nie udało mi się zapisać (nie ma terminów). Skierowanie na RTG dostałam tylko na jedną nogę. A po co pani RTG obu kolan? Bolą? A, to sprawdzimy najpierw lewe. Lewe jest owszem zoperowane, ale jak jest zoperowane, to statystycznie teraz większą szansę na strzelić prawe. Ortopeda w mojej lokalnej przychodni mówi głównie o tym jaka PO jest straszna i jak to on nienawidzi Kopacz i Arłukowicza, a z układu kostnego najbardziej go interesuje kręgosłup moralny. Pani od rehabilitacji zapisała mnie na jedyne zabiegi, które im zostały pod koniec roku. Przynajmniej się nauczyłam kilku bardzo lajtowych ćwiczeń typu prostuj nogę na piłce, a pomógł mi bardziej fitness w lokalnym klubie, po którym przynajmniej czułam, że mam mięśnie. I ścianka wspinaczkowa z chłopakami.

Sprawdziłam ile kosztuje myzianie laserem po siatkówce i wymiękłam. Jestem pracownikiem etatowym, ZUS płacę grzecznie i systematycznie. Marzy mi się, że mi państwowa służba zdrowia oczko naprawi. Jest tylko jeden mały szkopuł — skierowanie do pracowni laserowej mam z prywatnego gabinetu. Mogę więc iść dalej prywatnie, na co jednak już przestaję mieć wolne zasoby. Dzisiaj więc postanowiłam zdobyć skierowanie do okulisty i wzruszyć go moją historią. Nie wiem jaki szatan zamienił lekarzy pierwszego kontaktu w automaty do wypisywania skierowań, ale jeśli planował zatkać system, to nieźle mu to wyszło.

Swojego lekarza pierwszego kontaktu dalej na oczy nie widziałam, bo zawsze jak coś (skierowanie) potrzebuję, to okazuje się, że jej nie ma. Chodzę więc do przypadkowych lekarzy i streszczam im moją historię choroby, czując się trochę jak hipochondryk-symulant. A to potrzebuję skierowanie do przychodni SM do mojego lekarza, a to może jednak pójdę do ortopedy. A to może w zasadzie ktoś mi tę siatkówkę przyklei na amen. Panie w rejestracji mnie znają, bo nie dość, że mam dziwne imię i umiem o nim opowiedzieć kilka barwnych historii, to jeszcze reaguję w sposób niekonwencjonalny na niepowodzenia:

— No i co? Przyjmie doktor panią?
— Nie!
— A co powiedziała?
— Żebym się w dupę pocałowała!!!
— Aaaa! To ja pani zaraz znajdę numerek do innego lekarza, pani zaczeka!

Pani doktor ma powszechną opinię bucery, więc moje emocjonalne reakcje spotkały się z aprobatą pań rejestratorek. A życzliwe panie rejestratorki, to klucz do sukcesu. W dwadzieścia minut od wyjścia z domu zdążyłam dotrzeć do przychodni, zapisać się, wejść do lekarza, wyjść ze skierowaniem i wrócić do domu. No, w jakimż zdumiewającym kraju żyję, jeśli brawurowy rajd na lekarza pierwszego kontaktu, pozyskanie skierowania i bezproblemowe załatwienie prostej rzeczy zdaje mi się spektakularnym sukcesem. Przechytrzyłam system.

Na środę jestem zapisana do bardzo dobrej lekarki, z doktoratem z siatkówek. Miłej i opiekuńczej. Chciała mnie od razu operować, ale nieśmiało zaprotestowałam, bo okazało się, że nie ma takiej potrzeby i kilka dni wytrzymam. Po rozmowie telefonicznej z nią po raz pierwszy od diagnozy siatkówkowej się uspokoiłam i bez stresu czekam na badanie. Nawet się cieszę, że będę miała to z głowy.

Gdzie jest haczyk?  Pani doktor jest mamą znajomej młodego, która w kryzysie mnie zaopiekowała błyskawicznie, bo się młody pożalił, że matka nie dość, że kulawa, to jeszcze ślepnie.