Mój rower jedzie z Polski do Andaluzji

Dwa razy w roku pokonuje trasę ponad 3 tys. kilometrów, bo zima w Andaluzji to jak ryba bez roweru. Czy jakoś podobnie. Panem transportem jedzie, który rozwozi paczki po trasie, bo przecież nie tylko z moim rowerem i gaciami jedzie.

Miał być wczoraj, ale to Hiszpania, więc nawet się nie zdziwiłam, jak napisał, że jednak nie. Na wszelki wypadek w telefonie na noc zostawiam wszystkie dźwięki włączone, jakby dzwonił, pisał, czy morsem nadawał nad ranem. Niepotrzebnie. Po południu jeszcze był w Esteponie, Marbelli (czyt. Marbezi) i Benalmádenie, a tam rodaków na kilometr kwadratowy więcej niż kotów w mojej wsi. A to wysoko postawiona poprzeczka.

Piję kawkę przed domem, wykonuję klasyczny hiszpański zen, mantruję mañana i czekam w zasadzie spokojnie. Spokój mnie trochę kosztował, ale pozwala zlokalizować rower z dokładnością kilku metrów, a bateria trzyma ze trzy tygodnie. Więc nerw nie ma.

Po 22 pan się anonsuje, przeprasza i tłumaczy, że kierowca to jutro rano. Jutro, to oczywiście tranquilo i mañana, ale RANO? Blednę i zaczynam mieć tachykardię. Delikatnie, możliwie bez emocji pytam:

– Co. To. Jest. Rano.

Oddychaj Anno-Mario, wdech-wydech, pamiętaj o tej ulotnej chwili między wdechem a wydechem.

– No, jak najwcześniej.

Oczyma przerażonej duszy widzę piątą rano, może szóstą. Tachykardia intensyfikuje. Dołącza się płytki oddech. Zaczynam konstruować plan B. Dwa budziki. Może się nie kłaść. A może są w lesie.

– Bo dzisiaj, to kierowca byłby u pani o 24…

Jezu, Ozyrysie, Potrójna Bogini, niech wam dzięki będą.

– Tak! Tak! 24! Wspaniała godzina!!!! Nie za późno! Północ to dla mnie wieczór i to wcale nie późny! Niech przyjeżdża!

Oddech się normalizuje, ciśnienie spada. Pan jeszcze kilka razy przeprasza, nie dociera do niego moje tłumaczenie, że jest wspaniale, lepiej być nie mogło, nie ma problemu i dziękuję. Zderzenie świata z moim chronotypem, edycja „Grudzień 2025”.

Being sowa is the full time job

Pojechałam na narty. Ze stoku schodzimy koło 16, ciemno robi się koło 18, bo przed zmianą czasu. Jedzenie i życie towarzyskie we własnym gronie zajmuje nam ze dwie godziny, a poza tym w śpiworach jest najcieplej. Efekt tego taki, że zasypiamy najdalej o 21. No, niech będzie 22.

Wydawało mi się, że nawet ja, sowa z dyplomem „nigdy w życiu nie wstałam z własnej woli przed 10” powinnam przynajmniej bez bólu istnienia wstać o siódmej. To uczciwe dziesięć godzin w ciepłym śpiworze! Żebym z własnej woli się obudziła, to nie podejrzewam, ale może przynajmniej wstanę. A tu niespodzianka. Owszem, jest mnie łatwiej obudzić. Ale sypiam po te dziesięć godzin i wcale nie uważam poranków za wspaniałe. Wstaję z bólem, budzę się dwie godziny i wcale mi się taki tryb życia nie podoba.

Całkiem co innego przespać te dziesięć godzin od 2 w nocy do południa! W sumie do południa zadziała nawet 7 godzin, wystartowane nad ranem.
I niech mi nikt nie tłumaczy, że się przywzyczaję. Przyzwyczajałam się przez dwanaście lat edukacji szkolnej, kilkadziesiąt (JUŻ!) lat pracy zawodowej, kiedy musiałam w pracy być raczej wcześnie. Teraz mogę być raczej później i z przyjemnością z tego korzystam. Nie, nie polubiłam wstawania o 7 rano. Po latach ćwiczeń zamieniłam południe na 9 i w takim trybie mogę funkcjonować. Na wyjazdach też.

A poza tym w kamperze budzi się przyjemniej ze słońcem za oknem…