Pani Prześcieradełko

Folklor, fundamentalizm, czy oba na raz?

Stoi gdzieś w widocznym miejscu samotna, posępna, skoncentrowana, z plakatem wielorazowego użytku, ręcznie namalowanym na kartkach podklejonych tekturą i zabezpieczonych folią, bo pogoda nie jest dla niej przeszkodą. Nie wiemy jak się nazywa, zaczęliśmy o niej mówić Pani Prześcieradełko.

Nie pamiętam, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy? 2008? 2006? Znacie ją na pewno, może się z niej już śmialiście. Jest od zawsze. Przy Paradach Równości, Manifach, na koncertach, na marszach KOD-u. Jak pracowałam w Gazecie Wyborczej widywałam ją stojącą samotnie na Czerskiej. Przy szczycie NATO miała plakat po angielsku. Podobno była widywana też przy Marszach Niepodległości. Jedyne czego jestem pewna – nie ma jej przy Marszu dla Życia i Rodziny.

Jednoosobowa wojna

Stoi gdzieś w widocznym miejscu samotna, posępna, skoncentrowana, z plakatem wielorazowego użytku, ręcznie namalowanym na kartkach podklejonych tekturą i zabezpieczonych folią, bo pogoda nie jest dla niej przeszkodą. Jestem pewna, że się w duchu modli. Nie wiem kim jest, jak się nazywa. Co roku sobie obiecuję, że zapytam czy ma rodzinę, z czego żyje. Czy sama maluje plakaty? Czy ma z kim o nich porozmawiać? Kiepska ze mnie dziennikarka, lepszy świata obserwator, ale jest mi głupio o to zapytać. Odkładam to z roku na rok i co roku się denerwuję, że już jej nie spotkam.

Hasła są dramatyczne, wojna jednoosobowa. Zwalcza aborcję, in vitro, nie lubi homoseksualistów, papieża Franciszka, Big Pharmy za zabijanie dzieci nienarodzonych antykoncepcją, szczególnie awaryjną, wzywa do pokuty, informuje, kto nie odziedziczy Królestwa Niebieskiego, ale Jezus kocha nawet ateistów i agnostyków i mamy na sumieniu duszę p. Czubaszek.

Z kamienną twarzą znosiła czerstwe żarty na temat zapewnienia sobie atrakcyjnego życia seksualnego przy pomocy trzonka od równościowego transparentu (srsly, panowie?). Nie reagowała na to, że na jej tle robiły sobie zdjęcia osoby wygryzające sobie migdałki i nie kopulujące tylko dlatego, że było zimno. Zastanawiałam się wtedy, czy każda większość uważa się za upoważnioną do przemocy.

Pani Prześcieradełko zaczyna się uśmiechać

Gdzieś tak w 2013, kiedy pogoda była naprawdę paskudna, a Manifa odbywała się w tej najgorszej części marcowego garnca, tradycyjnie podeszłam do niej z aparatem, uśmiechnęłam i zagadałam. Zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie (mogłam), czy tradycyjnie po drugiej stronie ma drugie hasło (miała, na żółtym tle), życzyłam miłego dnia i poszłam. Zaczęłam mówić: “Dzień dobry, cieszę się, że panią widzę, demonstracja bez pani się nie liczy”. Moja rodzina była zaskoczona, jak następnym razem to ona się uśmiechnęła i przywitała ze mną. Od tego czasu się poznajemy.

Gdzieś w 2015 zmienił się jej wyraz twarzy, a potem zaczęła się nawet delikatnie uśmiechać.

A moi znajomi, skąd mogli, słali do mnie jej zdjęcia.

Na Czarnym Proteście po raz pierwszy zobaczyłam, jak zwija ją policja. No, dobra, na Nowogrodzkiej usłyszałam w ich krótkofalówkach, gdzie stoi i poszłam za nimi. Wtedy lało, pamiętacie? I oczywiście stała. Policja ją spisała i kazała zwijać mokre płachty. Podeszłam. Serio, nie oczekiwałam, że dobra zmiana dotknie i jej, a jednak. Dowiedziałam się, że konfiskują jej plakaty, że jej przeszukali dom. Postałam z nią chwilę jak się pakowała i to wtedy ze smutkiem mi powiedziała, że tyle lat już się za nas modli, a (cytuję): “Te czarne panie się nadal nie nawracają”. Poczułam lekkie wyrzuty sumienia i życzyłam powodzenia w modlitwie.

Na Paradzie Równości, przy rondzie ONZ jej nie widziałam. Nie było jej też pod Dworcem Centralnym. Spotkałam ją dopiero przy Elektoralnej, bo z jednej z platform została serdecznie przywitana. Jak ją znalazłam była, tradycyjnie już, spisywana przez dwóch policjantów, którzy odgradzali ją od Parady. Przywitałam się z nią, ucieszyłam, że ją widzę, a policjantom powiedziałam, że pani jest przy Paradzie zawsze, Parada bez pani to pół parady, że my się PRZYJAŹNIMY i niech się zajmą kimś groźniejszym. Np. panami z ONR-u, którzy na pewno w okolicy gdzieś są ze swoim “Zakazem pedałowania”, który obraża nas zdecydowanie bardziej niż informacja, że współżyjący ze sobą mężczyźni nie odziedziczą Królestwa Bożego.

Najmniejsza z mniejszości

Czy Pani Prześcieradełko to radosny folklor czy szkodliwy fundamentalizm? Nigdy nie była agresywna, nie krzyczy nie wymachuje swoimi plakatami. Stoi nieruchomo. Może to moje myślenie życzeniowe (albo twarda ręka prokuratora), ale zniknęły z jej plakatów hasła antysemickie i już nie nazywa nas morderczyniami, tylko wzywa do modlitwy za dotkniętych syndromem poaborcyjnym.

Na pewno jest przekonana, że czeka nas wszystkich potępienie i trochę ją to martwi. Wspiera Kościół, ale już niekoniecznie obecnego papieża (plakat: Czy Bergoglio jest homoseksualistą?), ale czy jest jej po drodze z tymi, którzy ruch LGBT dyskryminują faktycznie? Nie jestem pewna. Myślę, że za posła Piętę nawet by się nie modliła. Potencjalni zwolennicy wiedzą, że ich ośmiesza, a od 10 lat, od kiedy ją fotografuję nie znalazł się wśród  nich fundamentalista chcący stanąć z nią i pomóc trzymać plakat

Czy utwierdza fundamentalizm z Polsce? Nie, płynie na jego fali. Fundamentalizm z Polsce utwierdzają przepisy, miliony złotych przeznaczane na Kościół, radio z Matką Boską w logotypie i kilka naprawdę szkodliwych organizacji, ale nie samotna starsza pani. Mam zresztą nieodparte wrażenie, że życzliwość i humor znacznie lepiej działa niż ostracyzm. Pod Gazetą Wyborczą stała w deszczu i nie szyderstwo sprawiło, że zwinęła plakaty, ale to, że ktoś jej wyniósł kubeczek herbaty z korporacyjnego automatu. Powiedzieliśmy jej wtedy, że jeden z jej idoli kazał zło dobrem zwyciężać.

Unikam pokusy diagnozowania i oceniania. Trochę mnie śmieszy, a trochę mi jej żal. Jeśli bronimy mniejszości i jej prawa do wypowiadania się, to nie da się być mniejszą mniejszością niż jedna osoba z plakatem. I tak sobie myślę, że na następnej manifestacji zapytam ją o kilka rzeczy.

Doczekała się też wreszcie swojego fanpejdża na Facebooku.

https://www.facebook.com/PaniPrzescieradelko

Mam stwardnienie rozsiane i postanowiłam nie zachorować

– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę. Miałam już SM i właśnie wychodziłam z zapaści po zaburzeniach równowagi, porażeniu nóg i rąk…

Anna-Maria Siwińska była specjalistką ds. mediów społecznościowych w
Gazeta.pl i „Wyborczej”. Obecnie ekscentryczna freelancerka. W 2007 roku dowiedziała się, że ma SM. O wspinaniu i kamperach pisze na facebook.com/wyrypy i wyrypy.pl

Miałam prawie 40 lat, gdy się dowiedziałam, że mam stwardnienie rozsiane. Wiedziałam, że jest to choroba nieuleczalna. Poza tym wiedziałam niewiele. „Jedyne, co w tej chorobie można przewidzieć, to to, że jest całkowicie nieprzewidywalna” – to najmądrzejsze, co przeczytałam w internecie, reszty dowiedziałam się od mojej lekarki.

Okazało się, że mam rzutowo-remisyjną postać choroby. Nie brzmi to najlepiej, ale miałam szczęście – to najlepsza z dostępnych wersji. Pozostałe formy – pierwotnie postępująca i wtórnie postępująca – znacznie trudniej poddają się leczeniu. I szybciej prowadzą do trwałej niepełnosprawności.

Mam stwardnienie rozsiane, ale jednocześnie postanowiłam jak najpóźniej zachorować.

Bo stwardnienia nie można wyleczyć, ale jeśli odpowiednio wcześnie zacznie się bronić, postęp choroby i drogę na wózek można spowolnić.

Bić się trzeba na trzech frontach – leczenie i opieka lekarska, styl życia i aktywność fizyczna.

Ja mam szczęście – po trudnych pierwszych trzech latach okazało się, że moja choroba reaguje na leczenie i jej postęp się spowolnił, a po dziewięciu latach już wiem, że ma przebieg dość łagodny. Lubię też myśleć, że postanowiłam być zdrowa.

Na SM potrzebny dobry lekarz

Nie ma alternatywnych metod „leczenia” stwardnienia. Jeśli czytacie o cudownym wywarze z zapłodnionego jajka w dziewiątym dniu inkubacji i macie za to zapłacić 3 tys. zł miesięcznie, to ktoś was oszukuje i bardzo drogo sprzedaje nadzieję.

Medycyna oferuje chorym pomoc. Ważne jest zarówno znalezienie dobrego lekarza, do którego się ma zaufanie, jak i przyjmowanie leków. 10 lat temu leki były dwa, a maksymalny czas refundowania terapii wynosił dwa lata. Przy wysokich cenach leków (zazwyczaj kilka tysięcy miesięcznie) dla większości chorych był to koniec leczenia. A ponieważ choroba dotyka zazwyczaj ludzi młodych – był to dla nich bilet do niepełnosprawności. Wózek inwalidzki był refundowany.

W tej chwili zarejestrowanych i refundowanych leków jest kilka, z każdym rokiem ich przybywa, a dostęp do refundacji jest łatwiejszy. To skutek zwiększania wiedzy o SM i działalności organizacji pacjenckich.

W dokumencie Ministerstwa Zdrowia dotyczącym leków pojawił się długo oczekiwany przez chorych zapis: „Leczenie powinno być stosowane tak długo, jak osiągana jest skuteczność kliniczna oraz nie wystąpią kryteria wyłączenia”. To w praktyce oznacza dostęp do leczenia „dopóki działa”.

Wiadomo, najlepiej leczyć zdrowych. Osoby świeżo po diagnozie, zakwalifikowane do leczenia i od razu przyjmujące leki mają duże szanse na w pełni komfortowe życie.

Zdrowe już nie będą, bo w tej chorobie jeszcze nie umiemy znaleźć przyczyn, ale umiemy opanować objawy i spowolnić jej przebieg. Z SM nie żyje się krócej, ale znacznie trudniej. Przyjmując leki, można sobie życie ułatwić.

Od ośmiu lat przyjmuję leki. Mam na tyle niewielkie objawy kliniczne choroby, że mogę z dużym powodzeniem udawać osobę nie tylko całkiem zdrową, ale też sprawniejszą, niż wskazywałaby średnia dla wieku.

Przy stwardnieniu rozsianym bez złudzeń

We wczesnej fazie remisyjno-rzutowej formy SM łatwo można ulec złudnemu wrażeniu, że „wyzdrowiałam”, że „może to się już nie powtórzy”, a „po lekach czuję się gorzej”. Ja jestem pesymistką. Nie wyzdrowiałam, wynik mojego rezonansu magnetycznego jest bezlitosny, pan Murphy w swoim prawie radził zakładać, że jeśli coś może się powtórzyć, to zapewne się powtórzy, a bez leków, podczas rzutu, czyli nawrotu choroby, czuję się znacznie gorzej.

Systematycznie przyjmowane leki skutecznie hamują postęp choroby, czynią ją mniej agresywną i w efekcie sprawiają, że dłużej jesteśmy sprawni.

Stwardnienie to choroba, która stopniowo upośledza nerwy obwodowe. To znaczy, że wyłącza kolejno nogi, ręce, twarz (mowa i połykanie), a na koniec mięśnie międzyżebrowe przydatne do oddychania. Ten proces przebiega w różnym czasie u różnych osób. U niektórych może przebiegać niezauważalnie, innych po dwóch latach agresywnej choroby posadzi na wózku.

Mózg, w którym „twardnieją” nam osłonki mielinowe, jest bardzo tajemniczym kłębkiem nerwów i skutecznie stymulowany potrafi współpracować. Ratuje nas neuroplastyczność, czyli zdolność mózgu do reorganizacji w wyniku działania bodźców, między innymi czuciowych.

Ćwiczenia sprawiają, że może utworzyć obejścia uszkodzonych nerwów i po rzucie, który poraził mi ręce tak, że miałam kłopot z podpisaniem się, po kilku tygodniach zaczęłam znów normalnie posługiwać się rękami.

Ćwiczenie i aktywność fizyczna to podstawa zachowania sprawności. Zapadnięcie się w fotelu z książką, kocem i kotem bywa kuszące, ale warto je zamienić na matę treningową, rower albo cokolwiek, co lubisz.

Lubię się wspinać

Nie znoszę biegać, nudzi mnie siłownia, youtube’owe trenerki krzyczące na mnie, że jestem wspaniała i dam radę więcej, tylko mnie wkurzają. Lubię rower, ale tylko wtedy, gdy jest ciepło. No i się wspinam.

Wspinać się zaczęłam, gdy miałam 18 lat. Robiłam to w czasie wolnym, z przyjaciółmi, z ogromną przyjemnością, satysfakcją i bez jakichkolwiek sportowych sukcesów. Mimo że ciąża, a potem choroby na wiele lat wykluczyły mnie ze wspinania – dalej czułam się wspinaczem. Takim chwilowo urlopowanym, bardzo z tego powodu nieszczęśliwym, ale jeszcze nie na emeryturze.

Gdy kilka lat temu podnosiłam się z zapaści po kolejnym rzucie (a był solidny: poważne zaburzenia równowagi, porażenie nóg, chodzenie o lasce, brak czucia skórnego od żeber w dół, porażenie rąk, zapalenie nerwu wzrokowego), swoją wspinaczkową przygodę zaczynał mój nastoletni syn. Miał znacznie łatwiej, bo Warszawa zapełniła się sztucznymi ściankami wspinaczkowymi.

– Chodź, matka, może nie wszystko zapomniałaś – powiedział Jakub któregoś sobotniego poranka. Kazał mi wyciągnąć z piwnicy uprząż wspinaczkową szytą w latach 80. z samochodowych pasów bezpieczeństwa i zabrał mnie na ściankę.

Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem
Anna-Maria Siwińska z synem Jakubem Fot. archiwum rodzinne

Nie zapomniałam oczywiście, wspinanie jest naturalne, rodzimy się z tą umiejętnością, o czym świetnie wiedzą wszystkie matki zdejmujące swoje dzieci z regałów. Nie zapomniałam też operacji sprzętowych i okazałam się bardzo przydatnym, samobieżnym przyrządem asekuracyjnym. Poczułam się młodsza o 20 lat i bawiłam się lepiej, niż myślałam, że będę.

Mój syn delikatnie mnie motywował: „A może jednak się gdzieś wespniesz?”, „Zobacz, tu całkiem łatwo”, „Ooo, świetnie ci idzie!”. To były moje własne słowa, którymi go motywowałam, gdy był kilkulatkiem!

Motywacja działała, ale Jakub kłamał, wspinałam się bardzo źle. Szło mi opornie, ciało nie współpracowało. Zaczynały się u mnie pierwsze objawy spastyczności, czyli tonicznego napięcia mięśni. Ale wspinanie było dalej tak samo fajne jak dwadzieścia lat wcześniej i sprawiało mi przyjemność.

Kompleksowa rehabilitacja stwardnienia rozsianego

Nazwałam to wspinaniem geriatrycznym, kategorycznie odmówiłam trenowania pod wynik, kompletnie mnie nie obchodziło, że wspinałam się po drogach przygotowanych dla dzieci. Ale robiłam to regularnie, przynajmniej raz w tygodniu. Przy okazji wypiłam hektolitry kawy z moimi kolegami sprzed 20 lat, bo okazało się, że oni cały czas tu byli.

Oczywiście, pierwsze, co zrobiłam, to konsultacja z moją neurolożką, która podeszła do mojego pomysłu sceptycznie: „A umie to pani?”. Odpytała ze szkoleń, które zrobiłam w młodości, pochwaliła za aktywność i kazała na siebie uważać. „Tylko niech pani nie spadnie” – rzuciła na pożegnanie, co uznałam za błogosławieństwo na nowej drodze rehabilitacji.

Po pół roku okazało się, że jednak robię postępy. Po roku zaczęłam mówić, że „wspinanie leczy stwardnienie”. To oczywiście żart, ale prawdopodobnie faktycznie jest znacznie skuteczniejsze od chrząstek rekina i fermentowanego grochu.

Anna-Maria Siwińska
Anna-Maria Siwińska Fot. Jakub Siwiński

Wspinaczka to forma aktywności, która angażuje wszystkie możliwe mięśnie. Nie tylko ręce i nogi, co jest oczywiste, ale przede wszystkim mięśnie brzucha, pleców, pas barkowy, mięśnie głębokie. Działa też lepiej niż stretching na poszczególne partie ciała. Ćwiczy ruchy precyzyjne, bo węzły na linach muszę wiązać, a linę w karabinki wpinać. Ćwiczy mięśnie karku, bo gdy asekuruję, muszę patrzeć do góry. Poza mięśniami rewelacyjnie wspomaga równowagę i uczy czucia głębokiego.

Znalazłam idealną dla siebie formę rehabilitacji. Nie zdziwiło mnie, że ktoś sięgnął po ten rodzaj aktywności i od zeszłego roku chorzy mogą brać udział w warsztatach wspinaczki terapeutycznej organizowanych w Łodzi i Warszawie.

Po trzech latach treningów już wiem, że mam szansę wspinać się „normalnie”, nie „geriatrycznie”, i wróciłam do wspinania w górach. Ale jak powiedział Rick Deckard w zakończeniu „Blade Runnera”: Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Wspinaczka terapeutyczna

– Wspinanie się po różnych strukturach pozytywnie oddziałuje na umiejętność oceny ryzyka i samoasekuracji, świadomość swoich możliwości, angażuje do pracy zarówno czynny, jak i bierny aparat ruchowy – mówi Ewa Świątek, fizjoterapeutka z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego im. M. Kopernika w Łodzi, która prowadzi zajęcia dla osób z SM.

Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek
Materiały z zajęć terapeutycznych Ewy Świątek

Zalety wspinaczki:

* Trening koordynacji
* Trening równowagi
* Lepsza stabilność stawów
* Dynamiczne rozciąganie
* Trening motoryki małej
* Terapia ręki
* Odtworzenie funkcjonalnych wzorców ruchowych
* Zaangażowanie dużych zespołów mięśniowych
* Wzmocnienie siły mięśniowej
* Trening propriocepcji (czucia głębokiego)
* Trening zmysłu orientacji ułożenia ciała w przestrzeni
* Angażowanie odpowiednich partii mięśniowych
* Ćwiczenia mięśni dna miednicy
* Dodatkowe wsparcie przy standardowej terapii bólów kręgosłupa

(Na podstawie materiałów Ewy Świątek)

Tekst pierwotnie ukazał się w serwisie Tylko Zdrowie Gazety Wyborczej

Mam na imię Anna-Maria i jestem nudna

A teraz sobie uleję trochę jadu, bo to mój blogasek i mi wolno.

Na imię mam Anna-Maria. Tak, jak jest napisane. Anna kreska Maria. Anna Maria z kreską. Anna Maria z myślnikiem. Tam proszę wbić dywiz… TĘ KRESKĘ. Może pan/i dokładnie przepisać? Tak, tam jest kreska. Tak, to jedno imię. Tak, z kreską. Siwińska się nazywam, nie Skresko, Anna-Maria jest z kreską, Siwińska na nazwisko. Nie, nie Skresko-Siwińska, samo Siwińska. Anna-Maria z kre.., a nie ważne. Nie, nie Anna, proszę mi wpisać całe imię, tak to całe imię, jedno. No wiem, że dziwne, ale tak właśnie się nazywam. Tak, to jest moje jedno, jedyne, pierwsze imię. Drugiego nie mam. Nie Maria to nie jest drugie imię.
Śmiechom i żartom nie ma końca.

Takie imię mam we wszystkich dokumentach. Znaczy, już mam, bo ujednolicenie fantazji osób wystawiających mi oficjalne papiery chwilę trwało. Konkurs wygrała pani w paszportach, które najpierw obelżywymi słowami określiła osobę która wystawiała mi paszport w 1988, żeby zawstydzona powiedzieć „o, to ja”.

Jak wszystko było papierowe, był względny spokój, tylko nikt nie wiedział jak się nazywam. Matka twierdziła, że Anna-Maria, ale już dla żadnej szkoły to nie było oczywiste.  Wprowadzenie systemów komputerowych tchnęło w moje nudne życie z kreską ożywczy powiew. Otóż część z nich nie przyjmowała żadnych znaków poza literami. Nie można się było nazywać Ludwik 14 ani Anna-Maria. Ludwikowi było wszystko jedno, ale ja poczułam przyjemny dreszczyk, jak się okazało, że jednym z programów nie przyjmujących dywizu jest Program Płatnika ZUS. Figurowałam więc w ZUSie jako 1. Anna 2. Maria, jako AnnaMaria, Anna, Annamaria. Nie wiem jakim cudem nie ogarnęli tego po PESELu. W PESELu kreski nie mam, słowo honoru, nie urodziłam się nocą 3/4 tylko w samo południe trzeciego.

Przy wymianie dowodu osobistego na plastikowy do urzędu ściągano moją metrykę. Nie wystarczył skrócony odpis aktu urodzenia (kreska obecna), trzeba było dosyłać oryginał. Prawo jazdy wyrabiano mi dwa razy, za pierwszym byłam dwojga imion. W dowodzie rejestracyjnym ciągle jest błąd, bo jak poprawią, to muszę wymienić wszystkie dowody rejestracyjne, jakie mam. A mam ich chyba cztery. Zmiana w księdze wieczystej domu musi się odbyć taką samą droga jak zmiana sądowa zmiana nazwiska. Muszę złożyć podanie, znaczek skarbowy, dowód osobisty, metrykę, udokumentować, że ktoś się u nich kiedyś pierdolnął i jeszcze za to zapłacić.

Ile razy ktoś przepisuje moje personalia z dokumentów, zawsze wpisuje Anna. Ja rozumiem, że to strasznie męczące i trzeba napisać sześć liter więcej, ale jakoś Katarzyny, Małgorzaty i Aleksandry nikt nie urywa w połowie, a Anna-Maria jest za długa.

Od czasu do czasu wypowiadam się w jakiejś prasie. Zawsze staranie i grzecznie informuję jak się nazywam i jakie, liczne zagrożenia niosą ze sobą moje personalia.
Rozmówcy przyjmują, obiecują i ZAWSZE dywiz gdzieś w ostatecznej wersji wypada.
Mówiłam brzydkie rzeczy o rozmówcach. Niesłusznie. W końcu wypowiadając się dla alma-korpo, mateczki Agory, dla Gazety Wyborczej, w której już wtedy pracowałam postanowiłam zgłębić zagadkę i udałam się tropem tekstu. I wyobraźcie sobie, znalazłam!

Otóż, to korekta. Korekta lepiej wie, jak się nazywam, wie, że podpisałam się źle, wie, że w języku polskim nie występują imiona z myślnikiem/dywizem, gdyż JEST TO BŁĄD, który należy poprawić. Nie zaskakuje mnie to specjalnie, mój ojciec popełnił w życiu znacznie większe błędy niż mój dywiz. Poprawki w danych osobowych zawdzięczam profesorowi Bralczykowi *, autorytetowi niepodważalnemu, który uznał moje personalia za nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji. No, papa Siwiński, zwany w rodzinie Fuhrerem, istotnie nie był entuzjastą tradycji i raczej nie uważał ich za godne kultywowania. Acz przyznam, jak czytam o tej pretensjonalności, to mi jednak trochę przykro.

* Tekst o moim pretensjonalnym imieniu zniknął z www, ale na szczęście web archive nie płonie, zatem zapraszam:

imiona dwuczłonowe

21.01.2002

Czy możliwe jest nadanie dziecku imienia dwuczłonowego, pisanego z łącznikiem (np. Hubert-Jan)? Zauważyłam, że pisownia taka jest przyjęta w krajach Unii Europejskiej. Czy w Polsce inne zasady dotyczą pisowni nazwisk dwuczłonowych (np. Świda-Zięba), czy też można te zasady zastosować także dla imion? W jakich słownikach szukać informacji na ten temat?

Będę ogromnie wdzięczna za odpowiedź.

Z poważaniem

W różnych krajach (językach) różne są zwyczaje używania imion. Niektórzy imiona łączą (Gianpaolo, Annemarie), inni używają kreski (Anna-Maria). W polskiej tradycji przyjęło się np., że można używać imienia „rozszerzonego” (Jan Kanty, Andrzej Bobola). Nie jest jednak w polskim zwyczaju używanie imion rozdzielonych kreską (tzw. dywizem). Stąd też imię (imiona?) typu Hubert-Jan uznałbym za co najmniej dziwaczne, nieco pretensjonalne i (zwłaszcza) za odbiegające od naszych godnych kultywowania tradycji.

Z poważaniem,
Jerzy Bralczyk

Zastanawia mnie tylko, czy korekta poza usuwaniem dywizów poprawia również takie nazwiska jak: Świerzy, Grzegrzółka, Prószyński, Xięski. Wszystkie są nieregulaminowe i sprzeczne z tradycją. Jestem grzeczna i udaję, że nawet miła. Poszłam, pogadałam. Pokazałam dowód osobisty, prawo jazdy i legitymację klubową. Pośmiałyśmy się i dostałam obietnicę, że dywiza już mi nikt nie zabierze. Aż przyszło nowe pokolenie do korekty i okazało się, że nawet jeśli można poprawić komuś personalia, to jeśli się bardzo chce, to wolno…

Update 2022: wywalimy ci dywiz bo „ludzie beda sie czepiac, bo tak sie nie pisze”.
Skupmy się: nie pisze się tak jak masz w dowodzie osobistym. Bo ludzie będą się czepiać. Twoja korekta.

wasza Anna-Maria

Linki:

Zalecenia dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej

Po raz kolejny spytano Radę, czy można połączyć łącznikiem dwa imiona: Anna i Maria. Odpowiedź przewodniczącego Rady była taka jak wszystkie poprzednie w podobnej sprawie:

[…] wyrażam opinię, że połączenie Anna Maria należy traktować w naszym języku jako dwa imiona, pisane bez łącznika. W „Zaleceniach dla urzędów stanu cywilnego dotyczących nadawania imion dzieciom osób obywatelstwa polskiego i narodowości polskiej” […] czytamy w p. IV: „Podtrzymuje się zakaz nadawania więcej niż dwóch imion, pisanych osobno, bez łącznika, żeńskich dla dziewczynek, męskich dla chłopców”.

Zalecenia nadawania, nie poprawiania imion już nadanych, cholerna korekto.


Osoby noszące imię Anna-Maria