Karminadle śląskiej teściowej

Kilkanaście lat temu uczestniczyłam w proszonym obiedzie w Zapasiekach. Za stołem siedziało kilka osób z rodziny AJSa i znajomi rodziców. Ja byłam wtedy względnie świeżym nabytkiem, wyposażonym pakiet niezręcznych oczekiwań, z wegetarianizmem na czele. No, umówmy się tradycyjny śląski obiad, na początku lat 2000, wegetarianom oferował ziemniaki. Modra kapustka też dawała radę, ale już kluski śląskie trzeba było odrapywać ze skwarek (przecież to nie jest mięso!).

Trochę później Aleksander zaczął mi serwować wegeobiadki śląskie, z kluskami, sojowymi skwarkami, pulpetami z seitana, w sosie i z sałatką babci z Kochłowic. Ale te kilkanaście lat temu siedziałam za stołem, jak święty turecki na kazaniu i słuchałam zachwytów nad karminadlami Isi. Kopnęłam Aleksandra, wymusiłam informację, czym tak w zasadzie właśnie się zachwycamy i czy powinnam podzielić zachwyt, choć instynkt mi podpowiadał, że mówimy o jakimś mięsie. Miałam rację. Okazało się, że moja teściowa robi rewelacyjne kotlety mielone. Zmilczałam więc.

Wspominałam tę historię chętnie, opowiadając o nieporozumieniach językowych ze Ślązakami, więc jak udało mi się w Lidlu w Wiśle kupić wegemielone, uprosiłam teściową o zrobienie wersji bez mięsa.

Przed Państwem „karminadel Isi” w wersji wege. Nie jest przereklamowany. AJS mówi, że lepszy niż mięsny.

Rok 2017 — szpital na Banacha podaje jarskie posiłki

Serio, nie narzekam, bo kiedyś jadłam suche ziemniaki bez sosu, a teraz luksus — kotlecik z warzywa, dodatkowa suróweczka z czerwonej kapustki i osobna zupka. Ta zupka zaskoczyła mnie najbardziej.

Ale tak, między nami… Zdjęcia nie oddają urody przedmiotu…
No i nie sfotografowałam jednego śniadanka. Był liść sałaty, cienkie plasterki rzodkiewek i serek topiony przekrojony na pół.

Stara notatka z 3 grudnia 2007

Kilka razy do roku antenatka zawisa na mnie spojrzeniem trudnym i pyta „czy idziesz w niedzielę do cioci?”. Pierwszy okres młodzieńczego buntu mam już definitywnie za sobą. Nawet mam wrażenie drugi, trzeci, a nawet pierwszą młodość, a pytanie wciąż aktualne. Od czasu do czasu udaje mi się znaleźć jakiś uczciwy powód, żeby nie iść, ale z wiekiem przyzwoitość goni coraz bardziej.

Sprytnymi metodami łagodnego szantażu udaje mi się nawet zazwyczaj nakłonić młodego, choć mam wrażenie, że do czasu. Co jakiś czas u cioci wybucha jakiś drobny skandal rodzinny — a to pokłócę się z kimś o wegetarianizm (nie, nie zjem pieczarki, która spoczywa na kurzej łapie), a to o równouprawnienie, a to o politykę. O politykę ostatnio coraz mniej, bo mam wrażenie, że ciocia zestawy stołowo-imieninowe dobiera z klucza wyborczego, od czasu jak antenatka usiłowała rozszarpać jakąś kuzynkę w moherze.

Dzisiaj było nawet zabawnie. Siedziałam naprzeciw na czarno farbowanej, na czarno ubranej i karminowo uszminkowanej archetypicznej artystki, która spotyka się na kawkę z mami-Kaczyńską (a niech se jeździ tym BMW, co jej pani będzie żałowała), konferuje z Brzezińskim na Nowym Świecie (całkiem bez obstawy chodzi, taki cudak), a na swojego męża pokrzykuje „a bądź już cicho” i dodaje „stary gamoń” wszystkich zna, z wszystkimi się spotyka i komentuje wszystkie plotki od wczesnych lat ’60. Tak na oko, bo może i wcześniej.

Pani ekstremalnie wręcz dekoracyjna, ciesząca moje oczy i uszy przygasła wszakże przy ciotce, szarej i niedocenianej, która przy dyskusji o literaturze lekkiej zaczęła dopytywać czy ja tę Chmielewską to czytam. A czytam, czytam, zdrowie, dziękować, mruknęłam znad kawki. A bo oni tę Irkę Kühn znali, ale to bardziej jej męża, a nawet nie męża, ale taką Alicję, co u niej bywali pod Kopenhagą. I tutaj udławiłam się ciasteczkiem. W Birkerød? A tak właśnie, a skąd wiem? A ta Irka to tam była, jak oni byli i już książki pisała, krótko była i na wyścigi latała.

Udało mi się z wrażenia nie udusić i gwałtownie zaczęłam przegrzebywać warstwy pamięci w poszukiwaniu ciotki uwiecznionej przez ganiającą Irkę na kartach którejś ze znanych mi powieści. Ciotka zignorowała moją euforię, co to wielkiego, stare znajome z architektury. I dla złagodzenia efektu wepchała we mnie jeszcze kawałek tortu.
Powinnam się chyba zainteresować swoją rodziną.

Ciotka zmarła w zeszłym roku…
„Ta Irka” dzisiaj.

W domu wegetarian nie mówi się o sznurze

— I te koty mu mięso po kawałku przyniosły do pokoju? — dopytuje się moja mać, zdumiona przejawami kociej miłości.
— No, przyniosły. — odpowiadam trochę automatycznie, bo jestem zajęta neutralizowaniem wczorajszego kataklizmu, czyli przenosinami taboru o czterysta kilometrów.
— Ale jakie mięso!? — mać ma, odkąd pamiętam, zwyczaj nie odpuszczania po jednym pytaniu i strzelania seriami pytań pomocniczych.
— No, normalne. — odpowiadam już całkiem bezmyślnie spomiędzy spodni narciarskich a ortez neoprenowych — Ludzkie.
Lekko paniczna reakcja maci uświadamia mi, że „ludzkie mięso”, to, wbrew mojemu zamysłowi, nie jest to, co jedzą ludzie. I karmienie tym kotów może być nazbyt niekonwencjonalne.

Psychopaci i wrażliwcy

Mój wegetarianizm nie jest taki całkiem bez sensu*. Nigdy w życiu nie męczyłam żywego stworzenia, nie wyrywałam muchom skrzydełek, nie topiłam mrówek, nie obcinałam osom odwłoków. Kwestię dwunożnych hominidów pozostawię otwartą, bo tutaj chyba taka całkiem bez skazy nie jestem, bo zdarzyło się odwinąć w afekcie na odlew, co pozostawię wątkiem nierozwiniętym.
Tak więc dżinistą nie jestem, ale jedyne stworzenia, które świadomie uśmierciłam, to komary i pająki. I to też te mniejsze, bo większe łapię w szklankę i wynoszę. Raz w życiu przejechałam szczura. Więcej grzechów nie pamiętam, z zabijaniem nie jest u mnie najlepiej, bo wbrew pozorom wrażliwa i delikatna jestem. (Dobra, też się roześmiałam).
Jako osoba wrażliwa na miękkie futerka mruczących ssaków posiadam dwa koty. Koty są miłe. KOTY SĄ MIŁE. O ile nie jest się ptakiem albo gryzoniem, o czym co jakiś czas boleśnie się przekonuję. Zazwyczaj nocą albo o świcie.

Tym razem była noc. Głucha i burzliwa, południe kraju pod wodzą TVN24 ogłosiło Armaggedon, a za oknem przelatywały drobne przedmioty. Niestety nie przelatywały małe zwierzęta gospodarskie, bo te najpierw udały, że się boją burzy, potem udały na zewnątrz. A potem się zaczęło…
Pod fotelem w stołowym**, na dywanie zamiast kota znalazłam zmasakrowaną srokę. Sroka ptaszysko duże. Nie mam pomysłu jak moim ślicznym, domowym kotkom udało się w nocy, w wicher i deszcz, tę srokę złapać, solidnie wytarmosić i wnieść przez lufcik do domu. Ale im się udało.

Niestety sroka nie została wytarmoszona na śmierć i kiedy ją znalazłam dogorywała pod moim fotelem. W stołowym. I tu zaczął się problem, gdyż ptaszyna, jako żywo (a to naprawdę nie jest najlepsze określenie), robiła wrażenie, że skrócenie jej cierpień jest jedynym humanitarnym posunięciem, w sytuacji zastanej pod fotelem. Antenatka zaoferowała się do wyniesienia i zakopania sroki, ale martwej. Młody, wytypowany w funkcji płci do ostatecznego rozwiązania kwestii sroki pod fotelem dostał wyraźnego ataku paniczki i poinformował nas, że za późno, żeby teraz został psychopatą i odmawia. A ja się zaoferowałam, że jedyny sposób w jaki mogę cokolwiek życia pozbawić, to przejechanie samochodem, ale ktoś mi musi ofiarę pod koło włożyć. Chętnych nie było.
Uznaliśmy, że musimy zasięgnąć pomocy specjalisty. Wspólnym, niemałym wysiłkiem, zapakowaliśmy srokę w karton i z pojechaliśmy do najbliższej kliniki weterynaryjnej. Tam dowiedzieliśmy się, że azyl dla ptaków działa przy warszawskim ZOO, ale temu konkretnemu ptaku to raczej spokój wieczny i azyl u Pana naszego i ptasiego już pozostał. Pożyczyłam od młodego dychę, zapłaciłam 20 zł za skrócenie ptakowi cierpień i odjechałam w dżdżystą noc, pozostawiając panią weterynarz w lekkiej zadumie nad złożonością świata, który wydaje osoby niezdolne do wyrzucenia dogorywającej sroki na najbliższym trawniku.

W domu spektakularnie obraziłam się na koty, przysięgłam kupować im tańszą karmę i podziękowałam miłościwej Bogini, że psychopaty wprawdzie nie wychowałam, ale za to mam z kim w środku nocy jeździć do weterynarza i drobne kwoty pożyczać.

* Uprasza się o nie podejmowanie dyskusji na temat krzywdy, jaką ponoszą krowy w wyniku mojego picia mleka, bo wiem. Różnica jest ilościowa, a nie jakościowa.
* * Ach, gdzie te czasy kiedy antenatka wzdychała z oburzeniem „nie chcesz powiedzieć, że będziemy mieć teraz serwer w STOŁOWYM„. Teraz wifi z ruterka lata po całej chałupie.

Zaburzenia rytmu

Zaburzenia rytmu dobowego są uciązliwe. Doba ma mieć dzień i noc. Porę spania i pore działania. Mamy fotodepresje, zaburzenia funcjonowania, potrzebę doświetlania się.
Widać to na tych za kręgiem podbiegunowym — nie widomo co jest bardziej szkodliwe, noc polarna, czy polarny dzień.

I tak kolejną zimą przyszło mi do głowy, że jakiś powód tego, że połowa nowoczesnego społeczeństwa ma depresję, druga połowa się do tego nie przyznaje, a trzecia połowa jeszcze o tym nie wiem musi być jakieś zaburzenie bardziej globalne. I zaczęłam patrzeć co się dzieje dookoła.

Kultury łowieckie — pólnocne w lecie latają na foki, a zima siedzą w igloo chędożąc skosne małżonki, swoje i sąsiadów. Podobnie było w staropolszczyźnie — latem chodziło się na łów, a inni orać i żąć, a zimą siedzieli w chałupach, śpiewali pobożne pieśni, raz na czas wyszli siana dorzucić.
Generalnie rytm dobowy był zależny od pory roku i zmieniał się sinusoidalnie od największej aktywnosci latem, od świtu do zmierzchu, do praktycznego wygaszenia aktywnosci zimą. Trudno się z resztą dziwić, bo zwyczajnie było ciemno.
W krainach południowych wegetacja trwa cały rok. I południowcy, a szczególnie Afrykanie mają opinię „leniwych”. Włosi i Hiszpanie w czasie sjesty nie podniosą się nawet hajby było trzęsienie ziemi. Pracują cały rok, bez wyciszenia zimowego, ale mniej aktywnie niż ci z północy i z większymi przerwami.
Nie liczyłam, ale stawiam hipotezę, że ilość efektywnie przepracowanych godzin, tak 500 lat temu była zbliżona.

A teraz? Mamy 8 godzinny dzień pracy. W optymalnym wariancie. W nieoptymalnym 12-16. Mamy 26 dni urlopu. To daje nam (licząc średnio dzień pracy jako 10 godzin, a ilość dni roboaczych z gógli) 2500 godzin pracy rocznie niezależnie od szerokości geograficznej. Jeśli mamy wbudowany biologicznie zegar dobowy, szansa, że mamy wbudowany zegar roczny jest wcale niemała. Nasze depresje i neurozy wynikają z permanentnego gwałcenia rytmu rocznego. Jesteśmy obciążeni pracą cały dzień — od świtu do zmierzchu, a nie dano nam zimowego okresu wyciszenia. Nie mamy sjesty, ani nie możemy połozyć się pod drzewem jak się nam znudzi orka na polu tapioki. I jestesmy społeczeństwem sfrustrowanych neurotyków z depresją.

Co śmieszniejsze pewnie dałoby się zrobić badania, które dowiodłyby prawdziwości tej tezy. Tyle, że musiałby być skoordynowane na wszystkich kontynentach i obejmować testy medyczne, psychologiczne i socjologiczne.

Chetnie się zgłaszam na ochotnika jako obiekt testowy S.I.W.A, strefa umiarkowana, aktywność letnia, pasywność zimowa.

Jeśli za sto lat ktoś sobie o tym przypomni, pamietajcie, że byłam pierwsza.