Jak wskrzesiłam dziadka Marksa

Pierwszy raz pojechałam na europejski trip w 1991 roku. Szramy po komunie były wtedy jeszcze całkiem świeże, a Wielki Świat nie zaczynał się w Słubicach. Co więcej Słubice i tereny byłego NRD omijało się wtedy dużym łukiem, bo podobno tam bili.

Wielki Świat zrobił nam wtedy tę uprzejmość, że zniósł wizy i żeby pojechać zobaczyć Paryż wystarczył paszport, który ku zdumieniu wszystkich, można było trzymać w szufladzie.
Paszport okazywało się na granicach, ale Oni mieli już chyba jakieś Schengen, bo na granicy niemiecko-francuskiej udało mi się spowodować spory korek, kiedy zostawiłam samochód na środku drogi, wysiadłam i uparłam się komuś pokazać paszport. Łatwo nie było, żywego ducha w tych budkach nie znalazłam i pojechałam w końcu bez pieczątki z poczuciem popełniania jakiegoś potężnego wykroczenia. Dzięki tej samej lekkomyślności krajów zachodnich, dwa tygodnie później wjechałam do Szwajcarii, do której wizy trzeba było mieć, samochodem na francuskich numerach. Ale to inna historia.

Jak teraz myślę o tej podróży, to robi mi się troszkę słabo. Jechałyśmy we trzy osoby, maluchem, na dachu mieliśmy wczesny prototyp skrzyni Thule, czyli przywiązaną na sztywno tekturową walizkę, pamiętającą chyba dwudziestolecie międzywojenne. Poza tym miałyśmy namiot, butle gazowe i cały bagażnik malucha artykułów spożywczych o przedłużonej trwałości. Przyznam, że jak teraz pakuję kampera na czterotygodniowy wyjazd, to mam wrażenie, że nie tylko zrobiłam karierę od pucybuta do milionera, ale dodatkowo mam w życiu cholernie dużo szczęścia. I, że wtedy w tego kampera na pewno bym nie uwierzyła.


Walizka była opakowana w torbę po rowerze Wigry 3.

Echa tej podróży pojawiają się w moim życiu dość często, bo przejechanie sześciu i pół tysiąca kilometrów przez Pragę, Norymbergę, Paryż, Chamonix, Laurowe Wybrzeże, Rzym, Wenecję i Wiedeń, przeładowanym maluchem, który był uprzejmy czternaście (słownie czternaście) razy się zepsuć, to było naprawdę traumatyczne przeżycie.

Jednym z etapów była wizyta u znajomych na pograniczu francusko-szwajcarskim. Znajomi postanowili zrobić nam frajdę i zafundowali nam wjazd kolejką na Aiguille du Midi, czyli jeden ze szczytów w masywie Mont Blanc.

Byłam wtedy u szczytu swojego obłędu związanego z górami i wspinaniem, więc lepszego prezentu zrobić mi nie mogli. Czułam się też Strasznie Wielkim Taternikiem i co sie z mojej biednej matki ponaśmiewałam po drodze, to moje. Że zaraz się w tych klapkach zabije, że dużej góry z bliska nie widziała, że choroba wysokościowa zaraz ją pokona. Jak wiadomo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Cokolwiek nadprzyrodzonego te moje szyderstwa słyszało, zemściło się srodze i postanowiło przeciągnąć mnie pod kilem mojej własnej złośliwości.

Po wjechaniu zdziwiło mnie, że jeden podest jest zajęty przez śpiących pokotem ludzi, ale nie miałam czasu się tym zająć — zwiedzałam. Góra piękna, pogoda wspaniała, widoki prześliczne. Moje ADHD dało o sobie znać i latałam po stacji kolejki jak tchórzofretka na sterydach, robiąc tyle zdjęć na ile mi pozwoliła ilość posiadanej kliszy. Przypominam rok był ’91, więc nawet lustrzankę wtedy nie każdy miał…

Latałam po stacji do czasu… Wjazd z Chamonix (1035 m n.p.m.) na szczyt 3842 m n.p.m. musiał zaboleć. Jeśli do tej pory o chorobie wysokościowej słyszałam w teorii, tak miałam okazję obejrzeć ją z bliska i wszystkie szyderstwa odpokutować.
Złożyło mnie miej więcej godzinę po wjechaniu na szczyt. Jeśli kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek potem bolała mnie głowa, tak Aiguille du Midi uważam za punkt odniesienia. Bardziej nie bolała mnie nigdy. Tramalu nie miałam, ketonalu też nie. Aspiryna nie działała. Zresztą ani lekarstwa, ani nawet płyny nie trzymały się mnie przesadnie długo, więc może lepiej, że nic nie miałam.

Bilety na kolejkę sprzedawano na określone godziny wjazdu i zjazdu, więc efekt był taki, że ten podest zajęty przez śpiących ludzi był miejscem spoczynku tych nieodpornych na gwałtowne zmiany ciśnienia. Tamże, skruszona, zaległam i ja. Nie muszę oczywiście dodawać, że moja mać nie zaległa nigdzie, pijąc kawę i paląc kolejnego papierosa, lekko znudzona, jak zawsze, bez wysiłku doczekała do naszej godziny odjazdu.

A ja siedząc na peronie stacji czułam się jakbym czymś bardzo ciężkim dostała w głowę nie raz, ale 3842 razy. Stacja była wykuta w skale i echo niosło się w niej uczciwie. Musiała mnie już wtedy ta głowa przestać boleć, bo ciosów odbiciami wrednych fal dźwiękowych nie pamiętam, ale zapewne nie czułam się jeszcze do końca dobrze, bo pohukiwania hop hop dość szybko mi się znudziły i postanowiłam przetestować akustykę pomieszczenia.

Tu warto nadmienić, że natura wyposażyła mnie w bardzo donośny głos, obejmujący ponadnormatywna skalę, wrodzoną umiejętność emisji dźwięku z przepony i relatywnie duże płuca, co do kupy sprawia, że mogę się drzeć bardzo głośno, bardzo długo i bardzo donośnie. Żeby nie było za dobrze nie wyposażyła mnie niestety, w najmniejszy nawet ślad słuchu muzycznego. Mówiąc krótko — jak próbuję śpiewać, efekt jest iście piorunujący.

W wyniku powyższych niedoborów melodie, które jestem w stanie odtworzyć tak, żeby postronny słuchacz wiedział, co śpiewam nie mogą być zbyt skomplikowane. Szczególnie dobrze wychodzą mi pieśni patriotyczne i hymny podniosłe typu Warszawianka czy Marsylianka, Oda do radości, hymn ZSRR i … Międzynarodówka. No, właśnie.

Siedząc w świetnej akustyce kolejki na Mont Blanc, z głową po której myśli obijały się jak echo po skałach, nagle ni z tego ni z owego, na całe gardło zaśpiewałam Międzynarodówkę. Zaśpiewałam, to łagodnie powiedziane — pełną piersią wydarłam się na cały regulator w jaskini pełnej ludzi czekających na kolejkę.

Ludzie zamilkli, część zaczęła się nerwowo śmiać, a ja nie zniechęcając się doszłam do refrenu. I wtedy dziadek Marks ze wzruszenia poruszył się w grobie. Stojący obok mnie ludzie zaczęli tę Międzynarodówkę śpiewać razem ze mną — każdy w swoim języku. Słyszałam niemiecki, francuski, włoski, angielski i rosyjski. A i to chyba nie wszystko. Tak nam się spodobało, że zaśpiewaliśmy chórem jeszcze raz, pointegrowaliśmy się w mieszance języków europejskich i doczekaliśmy się w końcu na tę kolejkę.
Musiałam potem w kolejce wyjaśniać, że nie, nie jestem komunistką i tak, my Polacy naprawdę nie lubiliśmy komuny. Tylko tak jakoś mi się tu samo zaśpiewało…

Od tego czasu jak słyszę Międzynarodówkę, nie przypominają mi się mroczne czasy, kiedy to w telewizji puszczano utwór z okazji zjazdów Partii i pogrzebów pierwszych sekretarzy, ale przypominają mi się Alpy, słoneczny szczyt Południowej Iglicy i koszmarny ból głowy, który wyleczyłam prawdziwym, socjalistycznym internacjonalizmem.
Czego i Wam życzę.

Autor: siwa

Jestem ubogą staruszką zbierającą chrust, laboga

29 myśli na temat “Jak wskrzesiłam dziadka Marksa”

  1. Widać mimo wszystko w duszy ci grało i musiałaś uzewnętrznić- „czasami człowiek musi inaczej się udusi”.
    Ukłony dla Maci

    Polubienie

  2. Maluchy były niesamowite i niesamowicie pakowne, szczególnie po dodaniu bagażnika dachowego. Szkoda, że nie wznawiają w wersji elektrycznej.

    Ciekawe czy są jakieś statystyki wypadków z udziałem maluchów. W końcu to nie miało pasów z tyłu (a z przodu zwykle statyczne, zwykle niewyregulowane), strefa zgniotu jak w F1…

    Polubienie

  3. Pewnie są, ale wtedy jeździło się inaczej. Wolniej, samochodów i przede wszystkim TIRów było mniej. Wtedy jak się jeździło czuło się bez porównania bezpieczniej.

    Polubienie

  4. W mieście to wszystko aż tak bardzo się nie pozmieniało. Poza dynamiką jazdy, fakt. A przy kolizji z TIRem średnio ma znaczenie, czym (osobowym) jedziesz.

    Polubienie

  5. W mieście? Co się konkretnie nie zmieniło? Zobacz tutaj: http://www.skyscrapercity.com/showthread.php?t=208264
    To jest widok z Mariotta, http://images2.fotosik.pl/3/ut81v1on5ol90zgw.jpg więc relatywnie późno.
    Teraz tam jest korek niezależnie od pory dnia chyba.
    Dynamika jazdy się zmieniła, bo teraz w mieście się głównie stoi.
    Ja jeżdżę (aktywnie, jako kierowca) od 1986 i uwierz — jest różnica.
    Tyle, że miasto ani wtedy, ani teraz nie jest dla kieriowcy aż takim zagrożeniem życia. A wąskie nieremontowane drogi krajowe — jak najbardziej.

    Polubienie

  6. W korku ciężko o kolizję, szczególnie taką zagrażającą pasażerom. Nawet malucha. To o czym piszesz to jest inna sprawa – średnia prędkość pewnie spadła, ale dynamika jazdy wzrosła. Ja jeździłem maluchem od 1997 przez parę lat, pod koniec była duża różnica – brakowało mocy, by czasem „wskoczyć” na skrzyżowaniu (co innym autem bez problemu wychodziło).

    To, że miasto nie jest aż takim zagrożeniem, to też argument za maluchem jako konstrukcją. Przy okazji, był bardzo krótki i wąski – świetnie się parkowało itp. Nie mówię, żeby jeździć nim na dłuższe trasy, bo nie do tego był stworzony. To coś jak skuter. ;-)

    Polubienie

  7. @Jezuch i trabant :)
    @Rozie mocy mi bardziej brakowało przy wyprzedzaniu, po mieście nie miałam problemów. Ale ja mam dobry refleks. Inna rzecz, że przez te braki w powerze przy wyprzedzaniu do dzisiaj wyprzedzam bardzo zachowawczo, co mi się przydało kamperem, który zrywność ma porównywalną z maluchem.

    Polubienie

  8. Refleks nie ma nic do rzeczy. Czas osiągania ~40 km/h – owszem. Po prostu brakowało mocy i tyle. Z wyprzedzaniem mam to samo, choć faktem jest, że niczym ze specjalnie mocnym (w stosunku do masy) silnikiem nie jeździłem. Ogólnie bardzo dobre auto na początek moim zdaniem. Uczyło pokory.

    Polubienie

  9. Bardzo się mylisz. Na światłach pierwszy startuje nie ten kto ma kopa, ale ten co ma relfeks. Ten co ma kopa potem nadrabia. Chyba, że ma i kopa i refleks.

    Polubienie

  10. Nie musisz mi tego tłumaczyć, ale nie o start ze świateł chodzi, tylko o np. wyjazd z podporządkowanej przed kolesia jadącego w tym samym kierunku co my po wyjeździe ze stałą, dość wysoką prędkością. Jasne, można wyjechać i niech hamuje, bo jak nie, to walnie w tył i teoretycznie jego wina będzie, ale jakby nie o to chodzi.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Jajcuś Anuluj pisanie odpowiedzi