Co dwa koła to nie cztery

Zdanie mój ojciec nauczył mnie dwóch pożytecznych rzeczy: jeździć skuterem i strzelać z wiatrówki powiedziałam już tyle razy, że mam wrażenie, że to cytat.
Trochę koloryzuję, bo nauczył mnie jeszcze kilku rzeczy, w tym tego, że rzeczy dzielą się na te dla dziewczynek i te nie dla dziewczynek. O ile przez pierwsze dziesięć lat mojego życia było wszystko w porządku. Biegaliśmy, jeździliśmy różnymi dziwnymi pojazdami, pruli z tych wiatrówek do pustych butelek ustawionych na płocie, tak później zrobiło się nieco nudniej. Bo nagle najfajniejsze czynności przestały być dla mnie dostępne. Po co ci to? To nie dla dziewczynek. Na tym przeważnie kończył się szeroko pojęty fun.

Dziewczynką byłam dość nietypową. Bawiłam się samochodzikami, nie cierpiałam lalek, wolałam być piratem niż księżniczką, a o Meridach Walecznych nikt wtedy jeszcze nie słyszał, więc nie miałam lekko. Moja mać, zawodowo psycholog, a prywatnie kobieta mądra, kupowała mi te spodnie i zabawki społecznie nie konweniujące z płcią i jakoś bezkolizyjnie przefrunęłam przez dzieciństwo, bez poczucia straty, krzywdy czy niedopasowania. Mam nieodparte wrażenie, że jakbym się urodziła teraz moje życie mogłoby nie być tak bezkolizyjne, jak -dzieści lat temu.

Niestety matka pewnych rzeczy nie miała lub nie umiała, a większość z nich miał/umiał ojciec, który wraz z zakończeniem przeze mnie okresu dziecka model unisex, a rozpoczęcia okresu dorastająca panienka, postawił między mną a swoimi zabawkami szklaną szybę.
— Po co ci to?
— Bo fajne!
— Ale to nie dla dziewczynek!
BUM. Koniec zabawy.

Mam wrażenie, że całe życie noszę gdzieś w głowie listę rzeczy, których mi ojciec odmawiam i które teraz pracowicie zaznaczam jako zaliczone. Jeżdżenie kamperem — checked. Strzelanie — checked. Przejęcie po ojcu bogatych zbiorów kopalin, w tym dwóch hełmów: esesmańskiego i przestrzelonego sowieckiego — checked.

Mój nieco młodszy przyrodni brat, który wszystkie ojcowe pyszności miał na wyciągnięcie ręki, nie był przesadnie wyrywny do korzystania z nich, a ojcowa scheda wisiała mu dorodnym kalafiorem. Z pewną satysfakcją wykupiłam jego udział w ojcowym kamperze, przejęłam całą ojcową kolekcję, a z wiatrówki strzelam zaskakująco celnie, no i kupiłam skuter. Na ponure westchnienia mojej matki wysnułam mocno naciąganą koncepcję psychologiczną, że to już ostatnia rzecz, jaka mi została do zrobienia, z rzeczy, które nie są dla dziewczynek i na pewno już nic głupiego nie zrobię.

Pierwszy raz prowadziłam skuter jak miałam osiem lat. Zdumiewające, ale pamiętam to ze szczegółami do dzisiaj. Wrażenie to na mnie zrobiło niesamowite.
W latach ’70 Hanuszkiewicz wystawił Balladynę, w której Goplana wjeżdżała na scenę na złotej hondzie, a Skierka i Chochlik na motorynkach. Mój ojciec ten sprzęt kupił, dużą Hondę chyba sprzedał od razu, bo nie miałam okazji się z nią spotkać, ale na motorynce jeździłam właśnie jako ośmiolatka.

Kilka epok później, ojciec kupił Simsona. Znaczy było to kilka epok w świecie ośmiolatka, a tak naprawdę minęło cztery. Miałam lat dwanaście, silny imperatyw jeżdżenia motorowerem i nieodpowiednią płeć.
Udało mi się wynegocjować raptem kilka godzin jeżdżenia w kółko, kilka rundek po lesie i tak zostałam z przekonaniem, że zostałam stworzona do jednośladów i poczuciem głębokiego niedosytu u i jakiejś cholernej niesprawiedliwości.

Jednoślad za mną chodził. A może raczej jeździł? Ale, a to nie było warunków, a to nie było pieniędzy, a to nie było okazji i w zasadzie przecież są pilniejsze wydatki. Sprawdziłam śliczne lanserskie hipsta-skuterki. Nowe kosztują kwoty pięciocyfrowe (powariowali chyba), na używkach się nie znam i w ogóle nie wiem co chcę.
Aż w końcu zostały spełnione wszystkie warunki. Wymyśliłam gdzie trzymać. Koleżanka sprzedawała 50. czyli skuter na którym mogę pomykać mając dowód osobisty (co tak swoją drogą uważam za idiotyzm, ale to inna sprawa), młody uznał, że się dorzuca i kupujemy na spółkę.
I tą oto metodą zostałam właścicielką skutera. No, dobra, połowy skutera. No, dobra, stan na dzisiaj — połowy trzech czwartych skutera.

Wsiadłam. I nagle się okazało, że bez pasów bezpieczeństwa i tony żelastwa dookoła czuję się trochę samotna na asfalcie. Niby rowerem pomykałam po mieście i między samochodami jeździłam, ale zawsze mogłam newralgiczny kawałek zrobić chodnikiem. A teraz raczej nie mogę.
Skuter ma dwa guziki — jechać i stanąć. No, jeszcze jakieś drobiazgi w stylu świateł i kierunkowskazów, ale to łatwizna. Tyle, jak się okazało, pamiętałam z ojcowych szkoleń. Po małych żoliborskich uliczkach pojechałam bez wysiłku. Po piaszczystych drogach w Kampinosie — bez problemu. I nawet do tego Kampinosu dojechałam. Tyle, że ciągle trochę mi przeszkadzają inni użytkownicy dróg i panicznie boję się autobusów. Trochę wiem ile się widzi siedząc wyżej niż kierowca standardowego samochodu osobowego i zdecydowanie nie widzi się skuterów.

Miałam w planach stopniowe poszerzanie zakresu umiejętności, ale niefrasobliwość warszawskich geologów i, jak to pisze meinstrimowa prasa, kiedy pojawia sie słowo, którego nie zna, „tak zwana kurzawka” i zamknęli mi tunel na Wisłostradzie. Poza tunelem zamknęli też połowę ulic w Warszawie i przedostanie się z północy, gdzie mieszkam, na względne południe, gdzie pracuję stało się trudne i czasochłonne.
Komunikacja miejska dalej nie spełnia moich trzech warunków (czysto, luźno i punktualnie), więc konsekwentnie jestem na nią obrażona. Raz kozie śmierć, zaczęłam do pracy jeździć skuterem. Pominąwszy zdrową poranną dawkę adrenaliny, czas dojazdu do pracy skrócił mi się o połowę, a jeżdżę naprawdę bardzo zachowawczo i nawet zdarza mi się stać w tych korkach, jeśli boję się wjechać między samochody.

Korzystając z zamkniętego tunelu wjechałam w całkiem nowy świat. Dowiedziałam się na przykład, że między pasem prawym a lewym, względnie między prawym a środkowym jest zdumiewająco dużo miejsca. I wjeżdżając tam człowiek się czuje trochę jak Bruce Wszechmocny. Z moim zachowawczym charakterem, mimo wszystko częściej jeżdżę przy prawym krawężniku, ale drapieżne studzienki powoli mnie do tego zniechęcają.

Okazało się, że doświadczenia z wieloletniego jeżdżenia jednośladem z napędem białkowym, a potem wszystkimi dostępnymi samochodami osobowymi, a na koniec zwalistą i mało zwrotną szafą gdańską, są niezwykle przydatne. Przede wszystkim pamiętam, co mnie wkurza jako pieszego, jako kierowcę i jako rowerzystę i naprawdę staram się tego nie robić. A jadąc korzystam z pokładów wieloletniej bazy danych w której mam zapisane chyba wszystkie możliwe głupie zachowania na drodze.

Ojciec, zniechęcając mnie do wszystkiego, co ma dwa koła i warczy, podpierał się moją umiarkowanie atletyczną budową fizyczną, mówiąc musisz mieć motor spod którego wstaniesz. Nie badając w praktyce ustaliłam, że spod 80 kg wstanę, niemniej wtaczając maszynkę na krawężniki, manewrując przy wyprowadzaniu z ciasnego podjazdu zastanawiam się, jak się przetacza motory, które ważą po kilkaset kilo. Niby przetaczam trzytonowego kampera, ale nie muszę go ani pchać, ani trzymać, ani zostawiony samotnie, nie przewraca się na żadną stronę. A tutaj już nie jest tak różowo. Mijam też na ulicy motocyklistów, którzy ważą tyle, co ja ze skuterem. I dalej czuję się na tej drodze zagubiona…

Mam za sobą coraz więcej pierwszych razów. Pierwszy raz jechałam w deszczu, pierwszy raz wyprzedziłam maserati, pierwszy raz jechałam z radiem w słuchawce i pierwszy raz zawadziłam komuś o lusterko. I cieszy mnie to, że tych pierwszych razów jeszcze trochę przede mną.
W tej wszechogarniającej radości jedno mnie martwi… Wiem, jak jest z nartami. _Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Wiem też jak jest z koniem. Trzeba z niego spaść. Jestem pełna obaw, że ta zasada działa też tutaj.

Autor: siwa

Jestem ubogą staruszką zbierającą chrust, laboga

11 myśli na temat “Co dwa koła to nie cztery”

  1. Najbardziej podoba mi się zdanie „Z moim zachowawczym charakterem” i zastanawiam się jak to powiązać z „pani brawura(a może to odwaga była?) niebezpiecznie graniczy z bezczelnością”.
    U mnie do niedawne też się jeździło „mopedami” wyłącznie na dowód. Już się przymierzałam, gdy dranie zmienili przepisy i trzeba mieć prawko. Zawsze pod górkę, fy fann!

    Polubienie

  2. Moja droga… Pani ASERTYWNOŚĆ niebezpiecznie graniczy z bezczelnością (prof. Bralczyk na seminarium magisterskim ;)
    Ale serio, opatrzność przy brawurowych upodobaniach włączyła mi instynkt samozachowawczy na wysokim poziomie.

    U nas też straszą, że zmienią przepisy. Znaczy konkretnie już zmienili, ale wchodzą chyba od 2013.
    Tyle, że prawo nie może działać wstecz (sprawdź u Was) i osoby, które miały 18 lat przed 2013 to moga jeździć. I zrobili disklajmer, że jeśli masz jakiekolwiek prawo jazdy, niekoniecznie kategorii A, to możesz.

    Polubienie

  3. A w sumie co złego w tym, że skutery na dowód są? AFAIK te na dowód mają do 50 cc oraz 50km/h limit. IMVHO większym zagrożeniem są rowerzyści, którzy poruszają się jednak i na ulicy, i znacznie bliżej pieszych (ścieżka rowerowa, drogi „łączone”, niekiedy wręcz chodnik). Przy czym skuter jednak słychać, a rower potrafi być niemal bezgłośny. Masa zbliżona, prędkość też (30 km/h na rowerze z przerzutkami to żaden wyczyn), skutery mają szansę być jednak kontrolowane pod względem technicznym, a rower to ani prędkościomierza nie ma, ani hamulców czasem.

    Polubienie

  4. Z tego co wiem, Zientarski ma/miał prawo jazdy (i to na samochód), więc „dowód” raczej na to, że prawko niewiele wnosi, a już na pewno rozumu nie dodaje.

    Polubienie

  5. @Rozie: Masa zbliżona? Wiesz o czy mówisz? Średnio skuter waży 70-80kg. Pokaż mi rower który waży 50… Te bardziej dorodne ważą 100kg (wiem bo mam a nadal to jest 50-tka „na dowód”).
    Ale zgadzam się, spora część posiadaczy prawa jazdy powinna być izolowana od społeczeństwa, więc posiadanie tego dokumentu o niczym nie świadczy (o to chodziło Siwej z Zientarskim zdaje się). Chamstwo, głupota i brak poszanowania innych na naszych drogach jest powszechne u każdej z grup uczestników ruchu.

    Polubienie

  6. Mój waży 80 kg, ja jestem raczej lekka, a widzę zasadnicze różnice między rowerem a skuterem. I to we wszystkie strony — mnie więcej grozi, bo szybciej jadę, niż standardowy rowerzysta a pieszemu w starciu ze mną grozi dużo więcej.
    Że o zwrotności i promieniu skrętu nie wspomnę.

    Skuter „na prawo jazdy”, jak widać umożliwił Zientarskiemu jeżdżenie po mieście, w ruchu drogowym, co zaowocowało tym, że mu pieszy „wtargnął na drogę”.
    Ma odebrane prawo jazdy i IMO stanowi realne zagrożenie, bo jest raptorem. A nie ma w prawie zakazu zbliżania się do pojazdów motorowych.

    Polubienie

  7. @Marian Nie liczy się masa samego roweru czy skutera, tylko zespołu człowiek + pojazd. Skuter przyjmijmy średnio ok. 80 kg, rower ok. 15 kg (w obu przypadkach są odchylenia oczywiście). Do tego człowiek, przeciętnie 75 kg (średnia dla Niemiec kobiety i mężczyźni). Czyli jest 155 kg i 90 kg, odpowiednio, czyli rowerzysta jest raptem o 40% lżejszy. Jest przy tym znacznie cichszy i jeździ znacznie bliżej ludzi.

    @siwa: Przy małych prędkościach może i rower jest dużo zwrotniejszy. Przy większych jest to pomijalne. Szczególnie, że skuter musi jeździć po ulicy, a tam pieszych praktycznie nie ma.

    Polubienie

  8. Szkoła włoska w przypadku korka zaleca ambitnemu skuterzyście manewr palermitański – przeciśnięcie się między samochodami z użyciem oparcia się ręką o maskę najbliższego blachosmroda. Można zrobić zakręt o 90 stopni praktycznie w miejscu. Zastrzegam się, że ja widząc to, siedziałem w blachosmrodzie, i robiłem wielkie oczy.
    Włoski skuterzysta to współczesny kamikaze, ale nie sposób ich nie podziwiać.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do rozie Anuluj pisanie odpowiedzi