Nie wiem czemu zawdzięczam niechęć do komunikacji zbiorowej. Może matce która mnie jako podlotka ostrzegała przed grasującymi tam tłumami zboczeńców, może wielkopańskim (haha) manierom, a może trzeźwemu osądowi. Prawdą jest, że nie lubię, irytuje mnie i wprowadza niepokój w moje uporządkowane (haha) życie. Prawdą jest też, że odkąd pamiętam unikam zbiorkomu, podejmując rozpaczliwe, acz, co stwierdzam po latach, dość udane próby.
Wszystkie szkoły miałam w zasięgu spaceru, czasem dłuższego. Latem potrafiłam do szkoły jeździć rowerem, co w latach ’70 i ’80 było równie zdumiewające, jak to, że zamiast z tornistrem, chodziłam do szkoły z plecakiem. Z plecakiem i rowerem, to się na wycieczkę jechało, a nie do szkoły. I o ile rowerem jeździłam tylko latem i już w liceum, więc nie wzbudził specjalnych sensacji, tak plecak powodował uwagi, szyderstwa, a nawet rozmowy z nauczycielami. Wybroniłam się dość inteligentnie, że mam krzywy kręgosłup, a tornistrów, to akurat nie ma. W co akurat każdy bez wysiłku uwierzył, go czasy były takie, że ocet etc.
Skutek moich uników na widok komunikacji miejskiej jest taki, że w warszawskiej wielkiej wojnie wszystkich ze wszystkimi stoję dokładnie na środku i tłuką mnie ze wszystkich stron, bo jeżdżę rowerem, skuterem, samochodem osobowym i dostawczakiem. Niech będzie, że kamperem, nie dostawczakiem, ale zajmuje miejsce jak dostawczak, parkuje się jak dostawczak, szoferkę ma jak dostawczak, więc na potrzeby porównania może być dostawczakiem. A to wszystko w jednym pysznym prawie jazdy kategorii B. Możecie nie sięgać po telefony i nie dzwonić do drogówki — wszystko zgodnie z przepisami. Skuter ma 50 cm^3 a dostawczak nie waży trzech i pół tony.
W tym roku mija (a moze już minęła?) czterdziesta rocznica jak jeżdżę rowerem. Trochę to przerażające, bo świetnie pamiętam jak jechałam moim pierwszym rowerkiem marki Tyler, z wygiętą niczym w Harleyu kierownicą, pierwszy raz po mojej ulicy. Tylerem jeździłam zresztą długo, a do rodzinnych opowieści przeszłam jako rozczochrany kilkulatek z pluszowym niedźwiedziem w niemowlęcym sweterku przytroczonym paskami do kierownicy. Niedźwiedź nazywał się Bubcio.
Zaliczyłam potem krótki i raczej nieudany romans ze składakiem Flaming i przesiadłam się na pożyczoną kolarkę, która otworzyła przede mną szalone możliwości sprawnego i szybkiego przemieszczania się.
Komunikacją miejską jeździłam umiarkowanie regularnie do czasu studiów. A to jakieś kursy około maturalne, a tu wypad na angielski do Metodystów. Nic na stałe. Moim ulubionym miejscem był wtedy drugi wagon tramwaju, gdzie można było spokojnie przycupnąć w nieczynnej kabinie motorniczego i było to jedyne miejsce, którego nie trzeba było ustępować. Z ustępowaniem miejsca zresztą problemu nie miałam do czasu. Ostatnio poproszona o ustąpienie miejsca rozejrzałam się po pojeździe i powiedziałam do niewiele starszej ode mnie kobiety „Czy nie może sobie pani znaleźć kogoś młodszego?”. Ale po zastanowieniu nawet ją rozumiem, bo przecież nikt w poważnym wieku nie stuka w szklaną szybkę podczas jazdy ani nie czyta książki na kalkulatorze.
Na pierwszym roku studiów musiałam na uczelnię jeździć z przesiadkami, albo spacerować. W komunikacji tłok, trzeba swoje wystać. Spacery i stanie to dwie relatywnie najmniej lubiane formy aktywności. Może wynika to z faktu, że moja lewa noga, w wyniku wypadków losowych, jest raczej podporowa. Autobusy tradycyjnie spóźniały się, były zatłoczone i wypełnione umiarkowanie przyjaźnie nastawioną do mnie ludzkością.
Postanowiłam zacząć tą pożyczoną kolarką jeździć na wykłady. Tradycyjnie wywołałam sensację, ale też znalazłam kilku naśladowców. Rowerem jeździłam do czasu aż zaszłam w ciążę i ukradli mi rower. Bez związku przyczynowo skutkowego, ale udało mi się jeszcze w czwartym miesiącu ciąży przelecieć przez kierownicę[1]. A potem były pilniejsze wydatki niż rower.
Równolegle od siedemnastego roku życia jeżdżę samochodem. Własnym, cudzym, każdym. Lubię. Wolę prowadzić samochód niż pić alkohol, dzięki czemu mając w rodzinie jedynie maluchy nauczyłam się prowadzić wszystko, bo wielkodusznie oferowałam odwiezienie właścicieli ich własnymi samochodami, gdzie życzą. Zazwyczaj życzyli.
Kilka lat temu odziedziczyłam trzydziestoletniego kampera i ktoś musiał go odpalić i przyprowadzić pod dom. Zamiłowaniu moich kolegów do alkoholu zawdzięczam to, że wsiadłam i pojechałam.
W zeszłym roku, trochę zanim w Warszawie zawalił się tunel, kupiłam skuter dzięki czemu o ile temperatura o poranku jest powyżej siedmiu stopni [2] — nie jadę samochodem do pracy. Z ostatnich obliczeń wyszło mi, że oszczędzam na tym skuterze co najmniej godzinę dziennie, a jak się trafi rocznica powstania w getcie, długi weekend albo mecz na Łazienkowskiej, to i więcej. Że o kosztach paliwa nie wspomnę.
I tak patrząc z dwóch foteli i dwóch siodełek, jeżdżąc po najbardziej zakorkowanym mieście, po zaliczeniu kilkunastu krajów europejskich (licząc w tym te bździny jak Monako, Andora czy Liechtenstein) i po przejechaniu wielu tysięcy kilometrów, zastanawiam się dlaczego rowerzyści i skuterzyści nienawidzą blachosmrodów, czemu blachosmrody nienawidzą rowerzystów i jednośladów, rowerzyści ze skuterzystami patrzą na siebie nawzajem z pewną pogardą, a piesi, jak już przestaną się bać wszystkiego co ma koła, to ich nienawidzą.
Czy nie moglibyśmy nienawidzić debili niezależnie czym jeżdżą? Jedną z podstawowych zasad o której pamiętam będąc użytkownikiem drogi, szczególnie publicznej, jest głębokie przeświadczenie, że wszyscy chcą mnie zabić. I nie od masy pojazdu zależy czy im się to uda, ale od moich zdolności przewidywania, gdzie czai się wróg. Prawidłowa odpowiedź — wszędzie.
I zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, nie rowerzyści to kretyni, nie motocykliści to kretyni i nie kierowcy. To nasze kochane społeczeństwo, które nastawione jest na walkę o przetrwanie i nie umie zachowywać się tak, żeby nawet nie tyle ułatwiać bliźnim, ale przynajmniej im nie utrudniać.
Nie umiem ocenić czym czuję się najbardziej. Kombatancko, od serca chyba najbardziej rowerzystą. Jeśli chodzi o ilość przejechanych kilometrów, to zdecydowanie kierowcą, a gorliwość neofity mam na skuterze. Umiem za to ocenić, że za każdą kierownicą siedzą zarówno ludzie jak i taborety.
Więc jak jeszcze raz gdzieś przeczytam, że źli są piesi/rowerzyści/motocykliści/kierowcy to nie ręczę za siebie i kogoś przejadę. A najlepiej któreś z moich wcieleń zamachnie się na pozostałe i wtedy wiarygodnie będę mogła ocenić, kto wygrał.
[1] Osobom oburzonym napiszę w tym miejscu to samo, co powiedziałam wtedy lekarzowi: gdyby to było takie proste, to nie byłoby problemu z ustawą antyaborcyjną, tylko popyt na rowery. Było to rok z kawałkiem po wejściu w życie ustawy o planowaniu rodziny, czyli tzw. kompromisu aborcyjnego, więc wszyscy mieli w miarę na świeżo. A ta ciąża z którą leciałam aktualnie zdaje maturę. Acz na wszelki wypadek — nie polecam.
[2] Sprawdzone empirycznie. Jak z tą trawą, której się można złapać wspinając. Musi to być siedem źdźbeł, ponieważ sześć nie utrzyma, a osiem nie mieści się w dłoni.
podstawówkę miałam po drugiej stronie ulicy,
po przeprowadzce, trochę dalej- więc nadal chodziłam.
z kolei liceum u mnie było mocno rowerowe.
w sensie, że ja jeździłam.
niektórzy znajomi z klasy, jak jechali np. z rodzicami autem, to paluchami mnie przez okno wytykali.
i chyba obecnie mam średni sentyment do roweru, chociaż chciałabym częściej jeździć.
obecnie jeżdżę bardzo sporadycznie, bo w miejscu, gdzie mieszkam obecnie nie ma rowerowni, tylko każdy trzyma rower w komorce 1×1.
na dodatek wspólnota miała radosny pomysł- i poprzedzielała piwnice dodatkowymi kratami.
i tak: do pracy idę 20-30 minut, rower z piwnicy (ściągam z haka, po przedostaniu się przez bodajże 3-4 różne kłódki) wyciągam minut 15.
i komórki są dosłownie 1×1, więc rower na haku wisi na styk…
co powoduje, że operacja wstawienia go na miejsce zajmuje dłużej niż wyjęcie.
niestety, jak trzymałam rower na klatce, to uroczy sąsiedzi wrzucali mi do koszyka rowerowego śmieci.
ja rozumiem, gdyby tak każdy zaczął trzymać rower na klatce, to byłby problem z przejściem,
ale trzymałam tylko ja, bo 90% sąsiadów to zmurszali emeryci.
a póki co na dahona, stridę- nie bardzo mnie stać.
a nie wyobrażam sobie, że inny rower niż kilowy dahon- wnoszę sobie na 3 piętro bez windy, do mieszkania, bez szarpania się z piwnicą.
oraz: obiecuję sobie (co roku), że naprawdę w tym sezonie zacznę jeździć na rolkach.
co byloby wykonalne, bo na trasie korpo-dom mam ścieżkę rowerową.
muszę jeszcze rozważyć kwestię rowerów miejskich,
bo prawie pod domem mam jeden punkt zbiorczy, i pod kopro mam drugi.
ale uważam, że nie ma tak, że tylko kierowcy są bezmyślni. albo tylko rowerzyści.
choćby ostatni przykład z miszczem skoków- murańką.
po prostu: głupców spotka się wszędzie
PolubieniePolubienie
Ja odwrotnie: zwlekałem z prawkiem jak długo się dało, bo własnego samochodu bym nie dostał, a wszystkich bym musiał podwozić. Podwoził więc młodszy brat :) A na kursie się okazało, że tylko wykładowca jest starszy.
PolubieniePolubienie
Aja to uwielbiam! rwałam się do każdej kierownicy odkąd stanęłam na nogi. Miałam złamane małe czarne serduszko (pamietam to!), że mi nie chcieli kupić trójkołowego rowerka! A za kierownicę samochodu wsiadłam, jak zaczęło mnie być widać zza szyby. Znaczy wsiadłam wcześniej, ale albo ojcu na kolana, albo do stojącego samochodu.
PolubieniePolubienie
racja. głupi są ludzie, nie ma znaczenia czym jeżdżą. szkoda, że łatwiej nienawidzić motocyklistów/kierowców/rowerzystów. no ale uogólnienia sprawiają, że życie jest prostsze.
(ja chyba jednak bardziej jestem kierowcą niż rowerzystą. a motocykli/skuterów się boję, choć namawiana jestem ze wszystkich stron)
PolubieniePolubienie