Potęga PESELu

Na Żoliborzu odkopano bunkier. To, że bunkry tam są wiedzieliśmy siedząc na okolicznych górkach porośniętych trawą, podczas, nazwijmy to oględnie, przerw w nauczaniu. Bunkier znajduje się nieopodal mojego liceum. Postanowiliśmy zwiedzić.

Okazało się, że bunkier i owszem, wystawa dowiezionych z Rembertowa przerdzewiałych elementów nawet dość bogata, tyle, że panowie, sądząc z sortu mundurowego, przebrani za potomków powstańców warszawskich z Mỹ Lai oznajmiali, że wchodzić nie wolno, bo gmina nie pozwoliła wpuszczać. Niebezpiecznie. Phi. Zajrzałam. Czysto i dużo miejsca. Znaczy relatywnie jak na bunkier dużo.

— Zagaduj pana — poleciłam własnemu dziecku.
— A pan pożyczy, tę latarkę, zaraz wracam — rzuciłam w zamierzeniu wyniośle, ale trudno być wyniosłą hrabianką siedząc na czworaka w bunkrze.

Pan zachichotał, podał latarkę i oddał się konwersacji na temat pogody i komarów z Byśkiem. Obserwujący zajście pozostali chętni w wieku od dziesięciu do stu lat popatrzyli na mnie z nienawiścią. Metody „na bezczela” najwyraźniej nikt nie próbował. Wlazłam, obejrzałam, wylazłam, otrzepałam porcięta. Zdjęć nie zrobiłam, bo kilka bunkrów w życiu widziałam, a cierpliwości panów wolałam nie nadużywać. Chwila grozy była, bo wejść było łatwiej niż wyjść, ale ktoś życzliwy zostawił w wejściu wiadro, a ja na szczęście pamiętam na czym polega technika łojenia kominów tzw. zapieraczką.

Nowy, wypasiony rower Byśka właśnie wtedy uznał za stosowne mieć rozregulowaną przerzutkę (o tym za chwilę, to jedna z tych 30 notek czekających na lepsze jutro). A ja śrubokręt w kieszeni, którym usiłowałam tę przerzutkę naprawić, mieląc w ustach słowa nieparlamentarne. Pan strażnik bunkra z kolegą, przez chwilę obserwował, jak siedzę i dłubię, a dziecko trzyma pokornie rower i rozmarzonym głosem rzucił do kolegi:
— To jest kobita… do bunkra wejdzie, rower naprawi…
Popatrzyłam na panów umiarkowanie życzliwie, powstrzymałam się od uwag, jakich części ciała używa się do obu czynności i dlaczego dymorfizm płciowy nie ma tu za dużego znaczenia i chłodno powiadomiłam:
— Ale za to gotować mi trzeba!
Nie wiem, czy mój prosty i logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy panów przekonał, ale nie dociekali.

Poza kilkoma przerdzewiałymi artefaktami świadczącymi, że faktycznie bunkier był bunkrem znaleziono tam większą ilość zabytków z czasów kolonialnych, w tym butelki po spirytusie salicylowym, wodzie brzozowej i wodzie kolońskiej „Przemysławka”, a także po mniej wyrafinowanych alkoholach. To by się z grubsza zgadzało z moimi wspomnieniami z czasów licealnych i tłumaczyło, dlaczego, jako dobrze ułożona panienka, ograniczałam się do siedzenia po turecku na trawiastej górce i nie przejawiałam chęci eksplorowania wnętrza.

W ramach weekendu z rodziną następnego dnia powlokłam się na zwiedzanie ośrodka w Wildze reklamowanego jako była kwatera kontrwywiadu. Ośrodek, jak ośrodek. Ani przesadnie zrujnowany, ani malowniczo zarośnięty, za to pachnący Funduszem Wczasów Pracowniczych i wyjazdami na wakacje z matką. Kilka zdjęć dało się zrobić, chociaż po kontrwywiadzie zostały porzucone buty od biegówek i instrukcje BHP pracy na stanowisku komputerowym z drukarką.

Wilga – była kwatera kontrwywiadu

Trzech czujnych ochroniarzy nie spuszczało nas z oka. Tyle, że na dużym terenie z dużą ilością pootwieranych drzwi, nie jest łatwo upilnować pięćdziesięciu osób. Tak też eksplorując, całkowitym przypadkiem, znaleźliśmy właz na dach. Dach, jak dach. Pstryk, pstryk, atrakcyjność — średnia. Schodzimy. Przy drabinie czekał gniewny ochroniarz, jak się potem okazało, w niewybrednych słowach informujący o niedopuszczalności popełnionego czynu. Znaczy informował wszystkich, a na tandem „matka z dzieckiem na dachu” jedynie popatrzył.

I wtedy do mnie dotarło, że otrzymałam pewnego rodzaju immunitet. W swojej kategorii wiekowej muszę stanowić jakiś ewenement, na tyle wyrazisty, że wiele rzeczy, za które dziesięć lat temu oberwałabym równo, teraz uchodzi mi całkowitym płazem.
Dziesięć lat temu właziliśmy z Byśkiem w różne dziwne miejsca i też nam to uchodziło, bo „taki mały, a taki dzielny”. Teraz mały nieco urósł, ale za to ma matkę, która jest „taka stara, a taka dzielna” i planuje perfidnie korzystać z nieoczekiwanych punktów za wiek. Co więcej, nimb jaki emituję z siwych włosów promieniuje na moje najbliższe otoczenie, w tym tego biednego młodzianka, który jest na tyle dobry, żeby schorowaną mamusię w ekstraordynaryjne miejsca zabierać. (Ha ha.)

Wiek odbiera wiele rzeczy, nie miejcie złudzeń. Do wielu nowych trzeba się przyzwyczaić, z wielu zrezygnować albo przeprofilować podejście. Można do tego podchodzić z pogodną rezygnacją, można się buntować, ale za wiele się nie zwojuje. Biologia jest nieubłagana. Tyle dobrego, że został mi przynajmniej lans na obłąkaną staruszkę i kilka tych miejsc, których jeszcze nie znamy.

Autor: siwa

Jestem ubogą staruszką zbierającą chrust, laboga

8 myśli na temat “Potęga PESELu”

  1. No tak, najpierw musiałaś pomykać z dziecięciem, żeby Ci się upiekło, teraz on z Tobą, żeby jemu się upiekło. Jest sprawiedliwość (?) na tym najlepszym ze światów!

    Polubienie

  2. @weronika — jest, jest. Kiedyś ja na niego czekałam i pomagałam wpychać rower pod górę, teraz on mnie. I jakże pięknie potwierdza się moja podstawowa zasada wychowania dziecka — wyjmiesz z garnuszka dokładnie to, co do niego włożyłaś.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do siwa Anuluj pisanie odpowiedzi