Cholernie zakłamani jesteśmy

W pokoleniu mojej matki aborcja była legalna i popularna. Stosowana jako uciążliwy środek antykoncepcyjny, bo tychże nie było, albo były bardzo zawodne. Przesadnie się z nią nawet nie ukrywano, jako rzecze matka.

Jak leżała w szpitalu, kiedy się rodziłam, vis a vis był gabinet w którym w trybie ambulatoryjnym usuwało się ciąże. „Robiło skrobanki”, jak wtedy się mówiło. Gabinet pracował cały dzień i obsługiwał jedną panią za drugą.

Jeśli statystyki się nie mylą, przynajmniej w rzędzie wartości, to teraz co piąta kobieta miała aborcję. Wtedy jeszcze więcej.
Jak patrzę na starsze panie defilujące w marszach prolejferów, to mam ochotę odliczać, bo nie wierzę, że tam maszerują tylko te, co nie chciały Niemca i rodziły moich rówieśników. Zwłaszcza, że tzw. rodziny wielodzietne (powyżej 3. dzieci), to w mojej podstawówce była incydentalna rzadkość.

I wy też, zanim zaczniecie protestować przeciwko aborcji — pogadajcie z mamą albo babcią i rozejrzyjcie się dookoła.

Głodem nas nie wezmą 

Jako kapitan statku naziemnego znana jestem z nieco restrykcyjnych poglądów na kwestie aprowizacji. Mówiąc w skrócie dobrze znoszę głód, mam niskie energetyczne zapotrzebowanie dobowe i potrafię prowadzić samochód przez dwanaście godzin na czterech kubkach kawy z mlekiem. Żeby nie marnować czasu wożę termos. Załogi też za bardzo nie rozpieszczam. 

Jak to ZNOWU jesteś głodny? Ile można jeść? Jaki obiad, kolację zjemy. Kto znowu wyżarł szturmowe batoniki z Biedry? Tak w kilku zdaniach przejawia się moja troska o dobrostan załogantów. Oczywiście oszczędzamy na jedzeniu, czyli spożywkę kupuje się przy drogach (pomidory, dynie, bakłażany) i w Lidlu (mleko, ser, chleb). W życiu nie byliśmy w knajpie, z alkoholi kupujemy wino-kartolino.
Cały ten przysługi wstęp uświadomił mi powagę sytuacji do której doprowadziłam ograniczając rację żywnościowe do dwóch posiłków, paczki ciasteczek Petit Beurre i czterech kaw dziennie. Otóż dwa dni temu przyłapałam załoganta jak podjadał żołędzie pod dębem. Żołędzie. Z dębu. 

Zrobiło mi się trochę głupio, bo o ile jestem odporna na brak przekąsek i nie muszę skubać słonecznika, tak rozumiem nałogi i słabości.

Dzisiaj w Lidlu kupiłam zapas orzeszków, ciasteczek i chipsów.
Na szczęście drugi załogant jest łatwy w obsłudze i wystarcza mu opakowanie suchego makaronu.

Żoliborz , warzywniak, sobota w południe

Oprószona siwizną pani z porem:
— Ja dopiero dzisiaj wróciłam spoza Warszawy… A co będziecie robić?

— Krzyczeć na tak zwanego prezydenta — odpowiada buńczucznie rześki posiadacz co najmniej drugiej młodości.

— Gdzie? — wzdycha pani.

— O 14 pod pałacem namiestnikowskim!

— No, dobrze, to będę… — w głosie pani brzmi na raz zrezygnowanie i poczucie obowiązku.

I poszli.

Zagadka na wrzesień

Fajne wspinanie w Europie, niekoniecznie na południu, żeby nie było za ciepło.

Austria, Niemcy.

Ale też może północ Włoch i Francji.

Lepiej granit, ale niekoniecznie.

Kilka wyciągów, ale bez przesady, żeby kilkanaście.

Dobry parking, nie za długie podejścia.

Najlepiej darmowy, ale może być płatny, byle nie za drogo (Arco — kemping 70 euro).

Drodzy wspinający się znajomi?

fot. Chudy Lama

Piątek, godzina 18. Poczta Polska

— Paczka ma być dostarczona w 24 godziny czy w 48?
Liczę. Naprawialnia butów wspinaczkowych do poniedziałku nieczynna. Jest piątek.
— 48 wystarczy — mówię.
— 48 to będzie na środę, 24 będzie na wtorek.
— Y. To poproszę jednak 24 — mamroczę i usiłuję w pamięci obliczyć godzinowy przelicznik pocztopolski, bo nijak mi te 24 nie wychodzi we wtorek, nawet odliczając dni wolne od pracy, a pani deklaruje, że Żoliborz opuści jutro.

Nauczyłam się już nie mówić: po samochód przyjedzie dziecko.

Nauczyłam się już nie mówić: po samochód przyjedzie dziecko.
— Ale dziecku mam wydać auto!?
Nauczyłam się nie mówić: mały, chodź, wnieś te kartony.
— To może ja wniosę, jak mały???
Ale wydawało mi się, że jak piszę „mnie nie będzie, przedpołudniem będzie SYN, pokaże panu ile tej tapicerki jest do prania”, to nie będzie tego pokazywał trzylatek?
— Yyyyy, a jutro pani będzie w domu? Może ja w sobotę przyjadę?
Ludzie, jestem stara, mam dorosłe dziecko. Nawet jeśli przez telefon brzmię jak piętnastolatka.

Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Nie wiemy, kiedy ją wyłączą i ile czasu nam zostało. Ale kto wie?

Gaff had been there, and let her live. Four years, he figured. He was wrong. Tyrell had told me Rachael was special. No termination date. I didn’t know how long we had together… Who does?

I didn’t know how long we had together. Who does?

Rick Deckard, Blade Runner

Powstanie Warszawskie, którego nie pamiętacie…

Nie byłam wychowana w kulcie Powstania. Raczej w żalu za zrujnowanym Miastem, w żałobie po Baczyńskim, po tych wszystkich ludziach, których powstanie zmiotło.

W domu mówiło się Powstanie. Nie Powstanie Warszawskie, nie powstanie, tylko Powstanie. Nie wiem, może to jednak w wodzie jest? Piję warszawską kranówkę od urodzenia.

To było przed Powstaniem, jak nas wyrzucili po Powstaniu. Nikt z rodziny nie walczył. Dziadek już leżał w katyńskim rowie, matka miała 5 lat i tylko babcię. Są dziury w deskach i framugach, opowieści babci, moja matka, która nie chce spisać tego, co pamięta. Zdanie dom ocalał. Wszystko w tym mieście jest nowe, a Starówka młodsza od mojej matki. Odtąd były Gruzy. Nie pamiętam ile miałam lat jak usłyszałam to zdanie idąc Dziennikarską. Dwa? Trzy?

Myślę o tych dzieciakach, w wieku mojego syna, które miały nadzieję i naprawdę myślały, że mają szanse wyzwolić miasto. Że ktoś ich oszukał, a teraz jeszcze, tych nielicznych żyjących, chcemy rozliczać z błędów dowództwa. Jest mi źle, jak widzę symbolikę Powstania, wielkiego grobu tego miasta i jego mieszkańców na zderzakach taksówek i tiszertach. Nie kupuję festyniarstwa. Nie pamiętacie. A jeśli pamiętacie, to się zastanówcie chwilę, zanim założycie biało-czerwoną opaskę z kotwicą Polski Walczącej. Zanim kupicie pościel z ruinami Miasta. Zanim na lodówkę przypniecie magnesik z małym powstańcem. Gloria Victis. Nie rozumiecie. Nie ma nawet murów, które to pamiętają. To nie żołnierze, to tysiące cywili, kobiet, dzieci, staruszków, których wymieciono z historii, wypalono ślad, rozsypano prochy po trawnikach.

Myślę o nich na przełomie lipca i sierpnia, kiedy warszawskie powietrze parzy i nie chce się wychodzić z chłodnych murów. Tych samych murów za którymi siedziała moja Babcia z matką. A na Starówce czy w Śródmieściu upał był jeszcze gorszy. Nie chcę myśleć o Woli. Nie chcę myśleć o kanałach. O płonącym mieście.

Zaciągam się głęboko zapachem Rzeki jadąc bulwarem, która pachnie pewnie tak samo jak wtedy, kiedy za nią stała Armia Czerwona. Mieszkamy na cmentarzu.

Kiedy za kilka dni zawyją syreny, nie odpalaj racy, nie skanduj o Wielkiej Polsce. Nie rób „oprawy stadionowej”. Pochyl głowę i pomyśl o Mieście, którego nie poznasz, o ludziach, którzy nie mieli szans. Wtedy może uwierzę, że pamiętasz.

Dziura po odłamku w dużym pokoju, którą chciałam szyć jako dziecko

Drzwi pokoju młodego, które się nie domykają od 1944, bo je wyłamał podmuch.

Jak nie wydać wszystkich pieniędzy

  1. Załóż najtańsze, najlepiej darmowe, konto w dowolnym banku, ale nie tym gdzie masz to na które wpływa pensja.
    Im dłużej będzie szedł na nie przelew tym lepiej.
  2. Wyrób do tego konta kartę. Na mojej musi być co miesiąc wydatek co najmniej 100 zł, żeby była darmowa.
  3. Tę kartę podepnij do wszystkich możliwych usług (paypali, allegrów, payu, sklepu GooglePlay i gdzie się da)
  4. Na karcie nic nie masz — PROFIT.
    Żeby kupić cokolwiek musisz przelać pieniądze na tę kartę, a to trwa i chwilę się księguje.
  5. Ustal miesięczny limit kasy na rozkurz. Patrz punkt 2.

Zawsze istnieje ryzyko, że zapłacisz przelewem z „dużego” konta. Ale wystarczy sobie wbić do głowy, że Z Tego Konta Nie Płacę Za Zabawki. Podobnie działa też podobno karta przedpłacona, ale jakoś nie miałam serca się tym zainteresować.

To pisałam ja, człowiek, który uwielbia kupować ciuchy w kolorach odlotowych w outletach sklepów górskich. Kota nie kupiłam, nazywa Mak i jest kotem ściankowym z Makaka. Nie wspina się, ale pozwala się wspinaczom miziać po brzuszku.

Pogoda to mnie dzisiaj prawie strollowała

Wstaję rano, a tu 21 stopni. Zasadę mam taką, żeby nie jechać rowerem, jeśli jest powyżej 20 stopni, ale kupiłam przewiewne gacie, to myślę — dam radę. Odczuwalna 27, pełne słońce, dramatu nie ma, uradzę. Gotuję się się przy odczuwalnej powyżej 30.

Wczoraj w związku z obowiązkami towarzyskimi (hura, hura, jadłam sushi, jestem jednak spożywczo europocentryczna) pojechałam skuterem, więc miałam troszkę moralniaka, że cały dzień bez roweru. Założyłam przewiewne fancy-ciuchy, wymazałam się filtrem i pojechałam. Wychodzę z pracy po 17, a tu wtem zachmurzenie i zimnawo.
Ależ bym była smutna, jeślibym pojechała czymś innym, bo w obie strony jechało się koncertowo.

Jutro też wam uciekniemy.

(I nie, nie będę już dzisiaj pracowała)

Misja: dowód rejestracyjny

W Urzędzie nie ma kolejek. Już od kilku lat nie ma. Jest czysto, luźno, przestronnie i widno. Nie dążyłam nawet wypełnić kwitka, zanim mnie pan do okienka nie zawezwał.
Wymiana dowodu — 54,50 zł. Wchodzisz, wychodzisz, tydzień czekasz. Jeździsz z karteczką od diagnosty.

Prokrastynacja nie popłaca. Przegląd techniczny kończy mi się jutro. Miałam plan, żeby stację diagnostyczną odwiedzić dzisiaj, ale w wyniku zwirowania zrobiłam to wczoraj. Dzień do przodu, ale dzięki temu nie musiałam wnioskować o tymczasowy dowód rejestracyjny (coś koło 30 zł ekstra). Bo miałam ważny przegląd, Gdybym u pana stawiła się jutro, z przeglądem nieważnym, czekałaby dłużej i zaliczała kolejne wizyty w Urzędzie.

Może ja jednak przestanę odkładać wszystko na ostatnią godzinę?

Bobeczek king

Zawsze jestem bardzo dumna, jak Bobeczek to tak, pyk, przechodzi badanie techniczne. I przyznam, więcej problemów miewam z trzy razy młodszą osobówką. A Bobeczek pyk.
Dzisiaj pan zasugerował, że drążki kierownicze warto by. I światło biegu wstecznego, coś nie bardzo, ale może to żarówka. Zanotowałam pilnie i nie przyznałam się, że ni diabła nie wiem czym są drążki kierownicze i co z nimi można robić.

Poza tym pan pochwalił mały przebieg (213 tysięcy, co to jest?) i lekceważąco powiedział — bo ile to jeździ rocznie? Dwa tysiące?
Obruszyłam się, bo dwa tysiące, proszę pana to ja wykręcam w długi weekend, a rocznie to tak ze dwanaście tysięcy.

— Dwa? Proszę pana! Ja nim już 60 tysięcy własnoręcznie przejechałam!

Panowie popatrzyli na mnie z uznaniem, wymieliliśmy opinie na temat miejsc w dowodzie rejestracyjnym, dowiedziałam się, że za wstęplowanie przeglądu w adnotacje urzędowe dostają srogie kary i rozeszliśmy się w przyjaźni na najbliższy rok.

Cena 98 zł. Teraz wymiana dowodu.

Cyfryzacja Państwa

Skończyło mi się miejsce na stempelki w dowodzie rejestracyjnym. Usiłuję oszczędzić czas, przekopuję stronę urzędu i ePUAP, żeby ustalić ile mnie to będzie kosztowało. Znajduję. To tylko 80 zł, bo dwie strony w dowodzie rejestracyjnym muszą być puste, na „adnotacje urzędowe”, których jest dwie linijki plus pieczątka (patrz zdjęcie). Ale miejsce jest na sześć pieczątek. Przecież nikt normalny nie jeździ samochodem dłużej niż sześć lat.

Więc badam teren, czy i gdzie mogę online złożyć wniosek o wymianę dowodu. Ręka w ładownicy długo i głęboko, szukała, nie znalazła i żołnierz pobladnął. I napisał do Urzędu Dzielnicy Żoliborz m.st. Warszawy via formularz kontaktowy maila:

Nadawca: AMS
Telefon nadawcy:
Typ Sprawy: komunikacja – prawa jazdy, rejestracja pojazdów
Temat wiadomości: Wymiana dowodu rejestracyjnego
Treść wiadomości: Witam, skończyło mi się miejsce na przeglądy w dowodzie rejestracyjnym. Czy mogę on line złożyć wniosek o wymianę dowodu? Jeśli tak to gdzie? Mam konto ePUAP. ams

I wtedy odpisała mi pani Bogusława z Urzędu:

Witam
Uprzejmie proszę o kontakt telefoniczny lub podanie nr telefonu.

TAK. TAK.
Właśnie po to noram po ePUAPach, kopię w źle zaprojektowanej stronie urzędu, właśnie po to piszę maile, żeby DZWONIĆ.

Nie, Pani Bogusławo. Nie jestem zainteresowana rozmową telefoniczną. Jakbym była, to bym zadzwoniła.
Poza tym nie mam pomysłu jak mi Pani przez telefon poda linka.

Nie będę rozsądna

Nie palę. Dzięki temu, że nie palę planuję wydawać miesięcznie równowartość nie wypalonych pieniędzy na swoje przyjemności. I kupiłam sobie kilka fajnych ciuchów. W sklepie ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym, żeby nie było wątpliwości.

U progu pięćdziesiątych urodzin uznałam, że mam prawo wydawać własne pieniądze na rzeczy głupie, a ładne i kolorowe. I tak się stanie.

2016-07-19 14.08.05

W ramach rozsądku przyjechałam dzisiaj do pracy rowerem w ortezie, bo moje nawykowe skręcenie kostki nie lubi gwałtownych uderzeń.

A potem planuję sprawdzić skąd mam geny.

Spróbuję się nie zestarzeć przed śmiercią.

PS. Już działa. Może się przewaliło.

Kolejne spotkanie ze służbą zdrowia

W neolicie było lepiej, bo człowiek 40-letni był zgrzybiałym starcem, trzykroć jadłem maliny, a raz gruszkę (sorry za demotywatory). A dzisiaj 40. to nowe 20., kurczowo trzymamy się życia i leczymy na coraz to nowe dolegliwości. Jako i ja się trzymam, mimo buńczucznych nastoletnich deklaracji, że wiek chrystusowy to maksymalny wynik, jaki chciałabym osiągnąć, że geniusze umierają młodo, emo, drama i flower-power. Nieelegancko powiem — gówno prawda, mili państwo.

Tymczasem za trzy pięćdziesiątka, jednak się leczę i nie bardzo mam ochotę konwertować materię w energię, czy tam odwrotnie.
Walczę więc z moim SM, walczę ze skłonnościami do złośliwienia znamion, mam kolana emeryta, a ostatnio walczę z siatkówką. Walczę w znacznej mierze prywatnie, bo nie mam zdrowia na szukanie placówki w której są miejsca w tym roku. Nie mam zdrowia siedzieć w poczekalniach. Dentysty państwowego nie widziałam nigdy w życiu. A nie, skłamałam. Rwał mi mleczaki. Dermatologa, który mnie regularnie skanuje dermatoskopem (jak macie znamiona też idźcie się przeskanować, szczególnie jak lubicie się opalać) mam prywatnego. Raz na rok 300 zł za skanowanie mogę dać. No i jeszcze czasami 500 za wycięcie i zbadanie jakiejś nowalijki.

Moje SM jest niby pod kontrolą dużej akademickiej placówki, ale zapisał mnie tam lata temu brat znajomej, pracujący tamże, a za moje przeglądy płaci Big Pharma, która testuje na mnie nowy lek, więc też nie jest to do końca szlak bojowy NFZu. NFZ raz na czas wyciąga mnie z rzutu. Ostatnio 2012, nie narzekam.

Czasami usiłuję wskoczyć w tory państwowej służby zdrowia i zazwyczaj kończy się to spektakularną porażką. Państwowy dermatolog obejrzał mnie z daleka. Dosłownie. Może ma fobię społeczną. Do państwowego okulisty nie udało mi się zapisać (nie ma terminów). Skierowanie na RTG dostałam tylko na jedną nogę. A po co pani RTG obu kolan? Bolą? A, to sprawdzimy najpierw lewe. Lewe jest owszem zoperowane, ale jak jest zoperowane, to statystycznie teraz większą szansę na strzelić prawe. Ortopeda w mojej lokalnej przychodni mówi głównie o tym jaka PO jest straszna i jak to on nienawidzi Kopacz i Arłukowicza, a z układu kostnego najbardziej go interesuje kręgosłup moralny. Pani od rehabilitacji zapisała mnie na jedyne zabiegi, które im zostały pod koniec roku. Przynajmniej się nauczyłam kilku bardzo lajtowych ćwiczeń typu prostuj nogę na piłce, a pomógł mi bardziej fitness w lokalnym klubie, po którym przynajmniej czułam, że mam mięśnie. I ścianka wspinaczkowa z chłopakami.

Sprawdziłam ile kosztuje myzianie laserem po siatkówce i wymiękłam. Jestem pracownikiem etatowym, ZUS płacę grzecznie i systematycznie. Marzy mi się, że mi państwowa służba zdrowia oczko naprawi. Jest tylko jeden mały szkopuł — skierowanie do pracowni laserowej mam z prywatnego gabinetu. Mogę więc iść dalej prywatnie, na co jednak już przestaję mieć wolne zasoby. Dzisiaj więc postanowiłam zdobyć skierowanie do okulisty i wzruszyć go moją historią. Nie wiem jaki szatan zamienił lekarzy pierwszego kontaktu w automaty do wypisywania skierowań, ale jeśli planował zatkać system, to nieźle mu to wyszło.

Swojego lekarza pierwszego kontaktu dalej na oczy nie widziałam, bo zawsze jak coś (skierowanie) potrzebuję, to okazuje się, że jej nie ma. Chodzę więc do przypadkowych lekarzy i streszczam im moją historię choroby, czując się trochę jak hipochondryk-symulant. A to potrzebuję skierowanie do przychodni SM do mojego lekarza, a to może jednak pójdę do ortopedy. A to może w zasadzie ktoś mi tę siatkówkę przyklei na amen. Panie w rejestracji mnie znają, bo nie dość, że mam dziwne imię i umiem o nim opowiedzieć kilka barwnych historii, to jeszcze reaguję w sposób niekonwencjonalny na niepowodzenia:

— No i co? Przyjmie doktor panią?
— Nie!
— A co powiedziała?
— Żebym się w dupę pocałowała!!!
— Aaaa! To ja pani zaraz znajdę numerek do innego lekarza, pani zaczeka!

Pani doktor ma powszechną opinię bucery, więc moje emocjonalne reakcje spotkały się z aprobatą pań rejestratorek. A życzliwe panie rejestratorki, to klucz do sukcesu. W dwadzieścia minut od wyjścia z domu zdążyłam dotrzeć do przychodni, zapisać się, wejść do lekarza, wyjść ze skierowaniem i wrócić do domu. No, w jakimż zdumiewającym kraju żyję, jeśli brawurowy rajd na lekarza pierwszego kontaktu, pozyskanie skierowania i bezproblemowe załatwienie prostej rzeczy zdaje mi się spektakularnym sukcesem. Przechytrzyłam system.

Na środę jestem zapisana do bardzo dobrej lekarki, z doktoratem z siatkówek. Miłej i opiekuńczej. Chciała mnie od razu operować, ale nieśmiało zaprotestowałam, bo okazało się, że nie ma takiej potrzeby i kilka dni wytrzymam. Po rozmowie telefonicznej z nią po raz pierwszy od diagnozy siatkówkowej się uspokoiłam i bez stresu czekam na badanie. Nawet się cieszę, że będę miała to z głowy.

Gdzie jest haczyk?  Pani doktor jest mamą znajomej młodego, która w kryzysie mnie zaopiekowała błyskawicznie, bo się młody pożalił, że matka nie dość, że kulawa, to jeszcze ślepnie.

Panią X. wyzwoliło chodzenie codziennie w tych samych ciuchach…

Strasznie zabawny tekst, polecam:

Otóż chodząc mniej więcej w tym samym od (policzmy…) 35 lat* odpowiadam tej, jakże zabawnej, pani.

Zaczyna się maj, dziewczyny odsłaniają nogi w wyczekiwanych letnich sukienkach, a ja zamykam szafę na klucz i postanawiam sprawdzić, czy da się chodzić dzień w dzień w tym samym.

— Tak, da się.

Zastanawiam się za to, jak na mój eksperyment zareagują inni.

— Otóż nie zareagują. Ludzie naprawdę nie widzą co masz na sobie o ile nie są to strusie pióra, albo radykalna zmiana. Ok, jakbym przyszła w szpilkach i małej czarnej zapewne by zauważono, ale wymiany czarnej bluzy na granatową nie widzi nikt.

Przed eksperymentem miałam problem z przychodzeniem do pracy dzień po dniu w tym samym.

— Serdecznie współczuję, bo przed eksperymentem też nikt tego nie widział.

* bluza, tiszert, jeansy/bojówki, trampki/treki
Tak serio mniej więcej od końca podstawówki.

Kot Gucio i sąsiadka z pierwszego piętra

Sąsiadka z frakcji ‪#‎PsyGórą‬. Mąż uczulony na koty. Kotów nie zna. I nie chce znać bliżej. Jedyny kontakt — moje koty przebiegające przez ogród z wróblem w pysku. I kot Gucio — stworzenie osobliwie życzliwe dla wszystkich. Oprócz wróbli.

Sąsiadka siedzi na huśtawce u siebie w ogrodzie i czyta. Przychodzi kot Gucio, wskakuje na huśtawkę, siada koło sąsiadki. I siedzi. Ogród od mojego niewygrodzony, kot Gucio towarzyski. I tak sobie siedzą. Sąsiadka zdziwiona. Gucio nie.

Wtem, ‪#‎mucha‬! Kot Gucio w guciowych podskokach udaje się upolować muchę, co zajmuje mu chwilę. W tym czasie sąsiadka zaczyna się bujać na huśtawce. Gucio kończy z muchą i wraca.

Huśtawka się buja. Gucio niekontent. Miau? MIAU!? pyta Gucio. Sąsiadka nie rozumie. MIIAAAUUU!!! Gucio nalega. Sąsiadka przestaje się bujać. Gucio wskakuje na huśtawkę i uprzejmie pozwala się bujać dalej.

W kwestii obiegowej opinii koty nie umieją nawiązać kontaktu z człowiekiem kot Gucio może dostać Ambasadorem Marki.

Call me Nelson

Za czasów komuny głębokiej kursował dowcip, jak to Chruszczow konferował z Breżniewem o sukcesach armii Związku Radzieckiego. Czy też może raczej braku sukcesów.

— Jak się nazywał ten angielski admirał, co oka nie miał?
— Nelson.
— A ten co Napoleona tłukł? Oka nie miał.
— Kutuzow. Czemu pytasz?
— Bo może byśmy Greczce oko wyłupili?

Wspomniałam dowcip ciepło jak mojemu ojcu, znanemu jak Fuhrer odkleiła się siatkówka. Fuhrer nie był miętki i jedynym odczuwalnym efektem było regularne obcieranie samochodu. Stereoskopia jednak mu nawaliła. Dożył bez tej siatkówki wieku sędziwego, prowadząc do ostatniej chwili.

Kolejną ofiarą karmy-suki okazał się mój teść, za młodu pan od PO, trenujący młodzież w strzelaniu z KBKS, obeznany z bronią wszelaką i prawem jazdy wszystkich kategorii. Otóż pewnego sylwestra wystrzelił sobie petardę w oko. Klasycznie. Nie odpaliła, to zajrzał dlaczego. Nigdzie więcej już tym okiem nie zajrzał.
Opowiedziałam teściowi dowcip o Greczce. Śmiał się. Prowadzi. Widocznie mniej mu nawaliło, bo samochodu, w przeciwieństwie do Fuhrera, nie obciera.

Jak już żeśmy się pośmiali, to okazało się, że jak nie urok to sraczka, że tak pozwolę sobie nieelegancko skomentować. Nie wiem czy wyprodukowano mnie z wadliwego materiału, czy źle odżywiali w dzieciństwie, czy też mam złe geny, ale w zasadzie moja zapadalność na upierdliwe choroby zaczyna mnie, delikatnie mówiąc, irytować. Moja rodzina mać kwituje to jednym zdaniem, pełnym obrzydzenia:
Czy ty we wszystkim musisz być podobna do ojca?

Kurwa, madames et monsieurs, ladies and geltelmans. Przede mną walka o siatkówkę albo przyszłość jako jednooki żeglarz, bardziej podobny do tatusia niż by chciał. Zaczynam być zwolenniczką teorii, że jednak w neolicie było fajniej, bo wymierało się koło trzydziestki.
No i w neolicie nie było lasera i nikt bym go nie chciał pakować w oko.

Nienawidzę opowiadać o swoim zdrowiu, ale kiedyś chyba usiądę i spiszę gdzieś na karteczce, najpierw wszystkie dolegliwości na które od trzeciego roku życia próbowałam umierać. Jak widać nieskutecznie. Potem liczne wypadki, choroby i wydarzenia losowe, które złamały mi świetlaną karierę i zmusiły do zweryfikowania planów życiowych.  A na wszelki wypadek przestanę chodzić do lekarzy, bo gdzie nie pójdę, gdzie mi nie zajrzą, to na bank coś znajdą. To zaczyna być męczące.

Znam kilku osób, które ochoczo zmyślają sobie choroby, przerysowują istniejące i generalnie lubią chodzić po lekarzach. A w chwilach wolnych od opowiadania o swoich dolegliwościach, przekopują internet w poszukiwaniu nowych metod leczenia. Czy któryś z nich nie chciałby może mojej karty zdrowia? Naprawdę, może obsłużyć pluton hipochondryków.

Oddam chętnie, ja akurat nienawidzę lekarzy i nienawidzę się leczyć.

Dookoła tarasu

Słońce, zacieniony fotel, laptop na kolanach, relaks, sielanka. Dziecko sąsiadów nie zaczęło się jeszcze drzeć, dzień święty więc pokurwieniec z podkaszarką ma wolne.
Pijesz kawę, klikasz nieśpiesznie. Wtedy wychodzi twoje potomstwo i mówi:

— Dlaczego siedzisz koło zwłok?

Dziękuję wam, moje koty za ptaka, mysz i to nieokreślone coś pod agrestem.

Dlaczego Most Krasińskiego powstanie?

Sto metrów od miejsca w którym mieszkam od urodzenia ma powstać most. Most, który jest definicją naszych rodzimych stosunków dobrosąsiedzkich i społecznych.

W wyniku czegoś, co nazwano konsultacjami społecznymi ma to być wąski, jednopasmowy most z pasem tramwajowym i ścieżką rowerową. Tyle dobrego. Kłopot w tym, że  Targówek, czyli nas sąsiedzi przez Rzekę, nie potrzebują tramwaju — potrzebują mostu dla samochodów. Nie wydaje mi się, by wraz z infrastrukturą rowerowo-tramwajową malały korki. Jak jadę całkiem niezłą ścieżką rowerową wzdłuż nadwiślańskiego bulwaru i Wisłostrady, to dzień w dzień, niezależnie od pogody, Wisłostrada jest caluteńka zaspawana samochodami. Zimą sama pokornie stoję w tym korku, ale do głowy by mi nie przyszło postulować wybudowania drugiej Wisłostrady, bo nie mam jak dojechać do pracy.

Mieszkańcy Żoliborza tego mostu nie chcą. Twierdzą, że jest niepotrzebny. Że oszpeci dzielnicę, że zakorkuje jeszcze bardziej plac Wilsona, że zniszczy klimat. Mieszkańcy Targówka i okolic twierdzą, że nie mają się jak przedostawać na lewą stronę Wisły i most jest im niezbędny.
Tyle, że Żoliborz jest jeden i nawet jeśli ktoś uważa, że zadziera nosa i każe się traktować wyjątkowo, to prawda jest taka, że obiektywnie jest to wyjątkowo ładna dzielnica, a między istniejącymi mostami jest 3 km. Więc chyba nie warto jej niszczyć. W projekcie półtora kilometra dzieli Most Grota  (pięć pasów plus ścieżka rowerowa) i Most Gdański — dwukondygnacyjny, dwa pasy, tramwaj, ścieżka rowerowa. Po co między nimi trzeci most? Ano po to, żeby się tym z Żoliborza we łbach nie poprzewracało z dobrobytu.

Nie jest też dla mnie argumentem, że ten most był na przedwojennych planach, bo na nich, dla odmiany, nie było ani mostu Grota, ani trasy Mostu Północnego. Ani wielu innych rzeczy.

Więc dlaczego nie chcę mostu poza tym, że egoistycznie nie chcę koło niego mieszkać i nie chcę mieszkać przez kilka lat na placu budowy w najbardziej zakorkowanym kawałku miasta? Otóż nie chcę mostu, bo w zasięgu spaceru, nie mówiąc o samochodzie czy rowerze są dwa inne. Nie chcę mostu, bo mieszkam w mieście, które nie cierpi ani na nadmiar mostów, ani na nadmiar pieniędzy, a na północy Warszawy są dwa ogromne mosty (Grota i Północny zwany też Kurią). A na południu za Mostem Siekierkowskim, następny jest dopiero w Górze Kalwarii. Tyle, że tam nie ma czego zepsuć.

Słuchając obu stron, czytając co zwolennicy mościa lub bezmościa mają do powiedzenia dotarło do mnie, że tu nie chodzi o most, nie chodzi o dojazd i nie chodzi o korki. Chodzi o zasadę. Uważacie, że wasz Żoliborz jest ładny i nie należy go niszczyć? Hahaha, o niedoczekanie. Skoro musimy mieszkać w brzydkiej dzielnicy, to przynajmniej zażądajmy zbudowania czegoś, co oszpeci inne.

Nie może być tak, że dzielnice są ładne i ładniejsze. Więc będzie most. Bo tak.

 

Pierwszy numer „Gazety Wyborczej”

W 1989 kupiłam Gazetę Wyborczą w kiosku na rogu Mickiewicza i pl. Wilsona, tam gdzie Mickiewicza schodzi w dół, między sklepem mięsnym Bekon (obecnie bank) a kinem Wisła (obecnie kino Wisła).

Czytywałam powielaczową bibułę. Paradoksalnie pani kioskarka w tym kiosku wiele lat była dystrybutorem owej bibuły na rejon Żoliborza. W moim prostym, dwudziestoletnim mózgu, jakoś zlało się to w całość. Bibuła jak bibuła. Kiepskie zdjęcia, trochę rozmazany druk. No dobra, trochę lepszy niż powielaczowy.

Wracałam do domu ulicą Krasińskiego wertując tę dziwną, legalną bibułę i jakoś w okolicy ulicy Dziennikarskiej dotarłam do ostatniej strony. I tam do mnie dotarło, że coś się zmieniło. Wstrząsnęło mną. Przez chwilę stałam i nie mogłam się pozbierać.
Na ostatniej stronie był program telewizyjny i prognoza pogody.
Dotarło do mnie, że nie czytam kolportowanego drugiego obiegu. To była prawdziwa gazeta.

Dzisiaj z Gazetą Wyborczą pełen przedruk pierwszego numeru.
Polecam zwłaszcza podatnym na wzruszenia styropianowym złogom.

Nie dajmy sobie wmówić, że 4 czerwca nic nie znaczy.


PS. Służbowo zajmuję się moderacją komentarzy w pewnym mocno nielubianym serwisie internetowym i mam dużą wprawę w banowaniu i wycinaniu. Tutaj jestem prywatnie i nie mam skrupułów tym bardziej. Więc zanim napiszesz co sądzisz o Wyborach ’89 albo Gazecie Wyborczej, to się zastanów, czy warto.