Przytuliła mnie „dobra zmiana”

Wiecie co? I w waszym życiu też przyjdzie moment, kiedy do piersi przytuli was „dobra zmiana”. Bo z tymi total(itar)nymi zmianami tak jest, że do pewnego momentu się ich nie zauważa, nie odczuwa. Coś jak z gotowaniem żaby, która nie ucieka z garnka, choćby mogła, o ile się jej temperaturę podnosi stopniowo. Tak samo gotuje się społeczeństwo. W sumie mało nas obchodzi Trybunał Konstytucyjny. Uniewinnienie jakiś panów, trudno. Wiadomości TVP wyglądają jak tania propagandówka, a TV Republika wydaje się niewinnym i obiektywnym medium? No, jakoś mnie to nie dotyczy. I ciebie nie dotyczy, masz inne stacje. Jeszcze. Ministerstwo wycofuje refundowanie in vitro? Przecież masz dzieci, a tylu ludzi żyje bezdzietnie, bez przesady. Ale poczekaj, przyjdzie coś, co poczujesz dotkliwie, co zaboli tak, że nie pomoże plaster za +500 zł miesięcznie.

Mam prawie 50. lat, chorobę przewlekłą i biorę teratogenne leki. Do tej pory gdybym zaszła w ciążę to te trzy czynniki byłyby wskazaniem do potencjalnej aborcji, ze względu na mój stan zdrowia i potencjalnego dziecka. Oczywiście środki, żeby do ciąży i aborcji nie dopuścić są dostępne. Na receptę. Bez refundacji. Dość drogo.

Jeśli dobra zmiana przegłosuje w Sejmie stanowisko Episkopatu, a mnie skończyłyby się pieniądze, albo w ramach dalszych kompromisów zostanie zdelegalizowana antykoncepcja, to pozostaną mi śluby czystości. W innym przypadku, o którym nawet nie chcę myśleć, jest wózek inwalidzki — ciąża w SM zazwyczaj gwałtownie pogarsza stan zdrowia, szczególnie w pewnym wieku i trzeba odstawić leki, które pomagają. Jest też ciężko uszkodzony płód. Są starzy ludzie.

Wszystkim mądralom polecającym „metody naturalne” po 45 roku życia — życzę powodzenia. Wasze zdrowie.

(28/365) Glass of water

Służba zdrowia. Level master.

Żeby zrobić kontrolny rezonans głowy, muszę mieć skierowanie od mojego neurologa, który mnie widuje raz na pół roku i kontroluje do podeszew stóp.
Żeby mi wydał skierowanie muszę się do tego samego neurologa udać do przychodni przyszpitalnej.
Żeby mnie przyjęto do przychodni przyszpitalnej, żebym dostała skierowanie od mojego lekarza prowadzącego, muszę mieć skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu, który mnie nigdy nie widział na oczy, bo jestem zdrowa (ha ha ha).

Czas tracą następujące osoby:
– ja (dwukrotnie — lekarz 1kontaktu + przychodnia SM)
– lekarz 1kontaktu traktowany jak biurwa, który wypisze co mu się powie
– lekarz-neurolog, który musi mnie przyjąć w poradni SM i wypisać skierowanie

Na rezonans może uda się nie czekać pół roku, w wyniku skorzystania ze znajomości w byłym miejscu pracy.

Ratunkeo.

Update…

Żeby wydobyć z internisty skierowanie do neurologa muszę odsterczeć swoje w rejonowej przychodni wśród ślurpających, kaszlących, zagrypionych bliźnich.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w końcu jestem w przychodni u internisty, gdyby nie to, że pracowicie obniżam swoją odporność.
That’s biutifull.

Panią doktor, na oko w wieku Byśka, przeprosiłam, że zawracam jej głowę i marnuję jej czas, a i mój przy okazji. Miała zegarek Suunto 3 i z pogodną rezygnacją stwierdziła takie procedury, wiem.

Na celulit – wspinanie

No, doprawdy. Ścianki wspinaczkowe i wspinanie to teraz jakiś lans i szał.
Ponieważ mam kitę bujną jak jeżozwierz w kolorze pieprz z solą, z przewagą jeszcze pieprzu, postanowiłam kupić sobie szczotkę do włosów dla humorzastych panienek, które nie lubią rozczesywania warkocza. Coś mi majaczyło, że dilował tym Avon.

Szczotki nie było, ale dostałam po oczach informacją, że żeby podjąć wyzwanie jeden rozmiar w dół należy: zmienić dietę, uprawiać sport i smarować się kremem na celulit. Skręciło mnie ze śmiechu, bo doświadczenie uczy, że w tym zestawie najmniej potrzebny jest krem, bo rozmiar zmaleje od zbilansowanej diety NŻT i umiarkowanego ruchu.

Przestałam się śmiać, dopiero, jak do mnie dotarło, jaki sport poleca całkiem każualowy Avon do spalenia tego nadmiarowego tłuszczu. Otóż jest to ścianka wspinaczkowa, a konkretnie bulder. No, nie ukrywajmy, nie jest to sport dla osób z nadwagą. Każdy kilogram wspinacza szczególnym dobrem narodu, tyle, że trzeba go wnosić na samą górę.
Tymczasem elegancko odziana pańcia w różowych La Sportivach Solution dzielnie pałuje po klamach w dużym przewieszeniu, jak to raczył podsumować młody.

A ja mam mieszane uczucia, czy cieszyć się, że wspinanie wchodzi pod strzechy, bo dzięki temu są ścianki wspinaczkowe na nizinach, niektóre nawet w miarę tanie,  duży wybór sprzętu i koledzy do pogadania, czy też martwić się, że ryzyko dostania w łeb dorodnym Sebą lub równie dorodnym sebiątkiem, gwałtownie wzrasta.

I nie jest to figura retoryczna, bo na jednej z warszawskich ścianek największym ryzykiem związanym z uprawianiem sportów ekstremalnych jest dostanie w mordę od wojowniczego Seby, którego poprosisz o opanowanie bujającej się progenitury. Nie jest łatwo wspinać się z dołem, jak koło ciebie przelatuje rozhuśtana na linie dziesięciolatka o masie zbliżonej lub jej równie rozbawiony papa.
A ubezpieczenie PZA nie obejmuje ciosu napakowanym dresem.

Being sowa is the full time job

Pojechałam na narty. Ze stoku schodzimy koło 16, ciemno robi się koło 18, bo przed zmianą czasu. Jedzenie i życie towarzyskie we własnym gronie zajmuje nam ze dwie godziny, a poza tym w śpiworach jest najcieplej. Efekt tego taki, że zasypiamy najdalej o 21. No, niech będzie 22.

Wydawało mi się, że nawet ja, sowa z dyplomem „nigdy w życiu nie wstałam z własnej woli przed 10” powinnam przynajmniej bez bólu istnienia wstać o siódmej. To uczciwe dziesięć godzin w ciepłym śpiworze! Żebym z własnej woli się obudziła, to nie podejrzewam, ale może przynajmniej wstanę. A tu niespodzianka. Owszem, jest mnie łatwiej obudzić. Ale sypiam po te dziesięć godzin i wcale nie uważam poranków za wspaniałe. Wstaję z bólem, budzę się dwie godziny i wcale mi się taki tryb życia nie podoba.

Całkiem co innego przespać te dziesięć godzin od 2 w nocy do południa! W sumie do południa zadziała nawet 7 godzin, wystartowane nad ranem.
I niech mi nikt nie tłumaczy, że się przywzyczaję. Przyzwyczajałam się przez dwanaście lat edukacji szkolnej, kilkadziesiąt (JUŻ!) lat pracy zawodowej, kiedy musiałam w pracy być raczej wcześnie. Teraz mogę być raczej później i z przyjemnością z tego korzystam. Nie, nie polubiłam wstawania o 7 rano. Po latach ćwiczeń zamieniłam południe na 9 i w takim trybie mogę funkcjonować. Na wyjazdach też.

A poza tym w kamperze budzi się przyjemniej ze słońcem za oknem…

Buraczki

Co trzeba mieć umieszczone jako zwieńczenie kręgosłupa, żeby kamperem wielkości sporego autobusu, takim wartym na oko z 600 tysięcy, a wynajmowanym za minimum 1000 zł dziennie, przyjechać na malutki, darmowy, bieda parking koło wyciągu?

Mam kryzys trzeciego dnia, kryzys wieku średniego, wygrzmociłam się sześć razy, trzy razy znokautowałam człowieka, w tym dwa razy Aleksandra, mam obitą rękę i do tego napierdala mi 50 hertzów.

Co trzeba mieć umieszczone jako zwieńczenie kręgosłupa, żeby kamperem wielkości sporego autobusu, takim wartym na oko z 600 tysięcy, a wynajmowanym za minimum 1000 zł dziennie, przyjechać na malutki, darmowy, bieda parking koło wyciągu?
I do tego odpalić generator prądu,  żeby pooglądać telewizję satelitarną?

Rozważamy jakąś wyrafinowaną zemstę, mamy toaletę turystyczną,  tylko poważne oferty. Serio jeżdżę kamperem już kilka lat, za chwilę będzie dziesięć, byłam w kilku, jak nie kilkunastu krajach, ale takiego buraka jeszcze nie widziałam…

JA nie mam co na siebie włożyć?

Zrozumiałam koszmar prawdziwej kobiety, która nie ma co na siebie włożyć. Otóż stanęłam dzisiaj w obliczu szafy z odzieżą zawierającą odzież termiczną, powerstrech, trzy polarki w różnych kolorach, dwa softshelle, dwie pary spodni narciarskich — ciepłe i cienkie, kurtkę narciarską, goretex, kamizelkę i sweter puchowy… I myślałam, że oszaleję. Naprawdę, nie miałam co na siebie włożyć!
Przebrałam się trzy razy, oczywiście spodnie założyłam za grube, bluzę za cienką, a zamiast kurtki powinnam była zabrać jednak goretex.
Cudem jakimś w końcu zostałam w bluzkę w której kieszeni miałam tygodniowy karnet na wszystkie trasy w Dolomitach, bo przekladalam go ze cztery razy i tylko czystym przypadkiem trafiłam.

Po drobnym ataku furii pod wyciągiem, bo dla odmiany okazało się, że nie zabrałam telefonu, a portfel z braku kieszeni musiałam oddać do plecaka,  co wzbudziło mój dodatkowy niepokój.

No i kije. Jednak dobrze, że wzięłam teleskopowe, po od dawna wiadomo, że dobrze jeżdżę wyłącznie wtedy, jak mi się kije zabierze. Dobry carving nie jest zły, chociaż już wyszedł z mody.

Przy okazji postanowiłam sobie już nigdy, przenigdy nie skusić się na żadne okazyjne wyprzedaże ciuchów technicznych, górsko-narciarsko-trekkingowych. Obiecuję też zaprzestać lektury facebookowej giełdy wspinaczkowej.

Jak miałam jedne,  portki z demobilu, jeden polar, jedne spodnie narciarskie, chińskie kalesony i góralski sweter, było jakoś prościej…

image

Tradycja

— Jak nazwać ten moment, kiedy wszystko się wali z niczym nie zdążamy i okazuje się, że o połowie zapomnieliśmy?
— W sobotę wyjeżdżamy.

W kamperze działa prawie wszystko. Prawie, bo nie działa spłuczka. Mam kanisterek z napisem SPŁUCZKA, którego szczęśliwie nie wyrzuciłam po tym jak niedziałająca spłuczka została naprawiona w zeszłym roku. Jak widać naprawa nie była szczególnie trwała, a moja niechęć do wyrzucania całkiem dobrego kanistra, przydatna. Troszkę adrenaliny zawsze dostarcza moment — ciekawe co jeszcze się zepsuje, czy zdążymy sprzątnąć czy czy aby wszystko jest i pasta do zębów przetrwała mrozy.

Od stycznia trwała debata… Czy jedziemy na narty? Drogo… A może się wspinać? Zimno. To może na skitury? Męczące i śniegu nie ma. To może tam gdzie śnieg jest? Drogo. To może się wspinać tam gdzie ciepło? Ale jeszcze wszędzie zimno. To może jak będzie ciepło, a teraz na narty? I tak codziennie z wyjątkiem tych dni, kiedy wypierałam fakt, że ferie młodego zbliżają się wielkimi krokami.

Jak wiadomo najbardziej lubię piosenki, które znam i trasy po których już jeździłam. Z niewiadomych powodów nie zapamiętuję ani tras narciarskich ani wspinaczkowych. Co zabawniejsze w terenie orientuję się całkiem nieźle, mapę czytam bardzo sprawnie, GPSem posługuję się bez szczególnych fajerwerków, typu wjechanie do jeziora. A szczegółów trasy nie zapamiętuję, co pozwala mi za każdym razem cieszyć się dniem świstaka i doprowadzać do szału rodzinę, szczególnie na ściankach wspinaczkowych, kiedy po raz kolejny popełniam ten sam błąd.

Dlaczego Dolomity? Bo w Dolomitach jest ładnie. Trasy są długie i niekoniecznie trudne, acz jeśli chce się trudne, to też są. I jest ładnie, mówiłam? Najładniej ze wszystkich miejsc w których byłam. A dodatkowo pod koniec marca świeci tam słońce. I jest dużo makaronu. I kawa tania. I parkingi duże i szerokie, a drogi już wytopione, taką przynajmniej mam nadzieję, chociaż łańcuchy do kampera mam.

W zasadzie od początku wiedziałam, że tak będzie.

Polski przyśpiesz

Polski przyśpiesz nie jest dynamiczną odmianą polskiego przykucu. To starannie pielęgnowany odruch rodaków-kierowców. Wszystkich, wielu, większości, pewnie także mój. I twój.

Polski przyśpiesz jest odruchem bezwarunkowym i polega na spontanicznym przyciśnięciu pedału gazu na widok wyrzuconego kierunkowskazu samochodu jadącego z na sąsiednim pasie. Pojawia się również na widok pieszego zbliżającego się do pasów, roweru przejeżdżającego ścieżką rowerową, żółtego światła na skrzyżowaniu, czyli w tych wszystkich sytuacjach, kiedy może jeszcze zdążę. Względnie na pewno zdążę, śpieszy mi się, możesz poczekać, następny go wpuści.

Zaoszczędzony czas liczy się w niewiarygodnie cennych milisekundach od których może zależeć życie. Przecież, jakby wszyscy wszystkich przepuszczali, to jazda byłaby niewiarygodnie uciążliwa i znacznie wolniejsza. Nie, nie wymagam od bliźnich, żeby hamowali, mam odrobinę rozsądku i chwilę już po polskich drogach jeżdżę. Wiem, że hamulec hańbą Polaka. Ale czasem, żeby kogoś wpuścić, przepuścić, umożliwić wjechanie, wejście, przejechanie, wystarczy nie przyspieszyć. Odpuścić gaz. I jazda staje się płynniejsza i przyjemniejsza, co można stwierdzić w krajach, gdzie nie ma genu przyśpieszu. Co ciekawe, nawet kierowcy, którzy kodeks ruchu drogowego traktują swobodnie i umiarkowanie skrupulatnie go przestrzegają, przyśpieszu nie znają.

Niestety polski przyśpiesz ma się dobrze, jeździć na suwak nie umiemy, moja rodzona matka boi się jeździć po mieście, a jak już wyjedzie, to stara się jak najmniej zmieniać pasy. Narzekacie na staruszki-zawalidrogi na lewym pasie? Poznajcie moja matkę. Będzie nim jechała, ponieważ jest pewna, że jeśli nie wryłaby się na ten lewy pas odpowiednio wcześnie nikt jej tam potem nie wpuści. Przecież nie po to zmienia pas, żeby skręcić.

Przechodzicie przez pasy, bez świateł? No, to zwróćcie uwagę, że wszyscy kierowcy dojeżdżający do was przyspieszają. Jedziecie samochodem u widzicie pieszego? Zwróćcie uwagę, że nieświadomie przyspieszacie. Nie przyspieszacie? Nie wierzę, albo jesteście w znakomitej mniejszości, bo obserwacje prowadzę już wiele lat i nie zanosi się, żeby cokolwiek w tej materii miało się zmienić.

Jazda na suwak

Wspinanie część 4 — a trzeciego dnia zmartwychwstał

Akurat wtedy kiedy moje dziecko zaczęło przepraszać się ze wspinaniem zaliczyłam zapaść zdrowotną. Najpierw zerwałam sobie więzadła kolanowe. Skutecznie mnie rehabilitowano, ale i tak przez rok przy większym obciążeniu, rozumianym jako podniesienie więcej niż pięć kilogramów, ewentualnie próbę podbiegnięcia, kolano zginało mi się w bok. Nie polecam. Na przeszczep czekałam rok, bo kolano musiało się wygoić, nowe więzadła dostałam swoje własne, wydłubane z tej nogi, której jak myślałam bardziej się zepsuć nie da. Nie doceniałam się. Poza bliznami z dzieciństwa mam teraz dziury po przeszczepianiu więzadeł.

Zaczęłam po raz drugi uczyć się jeździć na nartach. Elegancko się wyrehabilitowałam po raz drugi i po dwóch latach ratowania kolana okazało się (tadaaaaam), że mam stwardnienie rozsiane. Nie wiem, czy to nie złudzenie, ale mam wrażenie, że mam jakoś więcej farta w życiu niż statystyczny obywatel…
To jest moment, którego nie lubię, bo miny rozmówców tężeją, patrzą na mnie ze współczuciem, zażenowani bąkają bardzo mi przykro albo ojej, podczas, gdy historia dalej jest zabawna i jeśliby ojej i przykro, to raczej może nie opowiadałabym tego w nastroju ironicznie-rozrywkowym.
Zechciejcie więc, proszę, nie bąkać i nie tężeć, bo wielkimi krokami zbliżamy się do wspinania.

SM rozwaliło mnie na kilka lat. Jeśli ktoś widział mnie teraz, to zapewne puka się w głowę, bo wyglądam na całkiem sprawnego człowieka, ale kilka lat chodziłam z laską, na przemian głuchłam i ślepłam. Miałam tak porażone dłonie, że nie mogłam się podpisać, co spowodowało cyrk w banku przy odtworzeniu wzoru podpisu, łyżką przestałam trafiać do gęby, co spowodowało wstyd w korporacyjnej stołówce, jak się zalałam zupą, okazjonalnie się zataczałam, co spowodowało, że w podróży na wschód miękko wtopiłam się w krajobraz, nie mogłam utrzymać równowagi, więc prawdopodobnie byłam permanentnie uważana za nawaloną.

Generalnie nie wyglądało to specjalnie różowo. Szczęśliwie zaczęli mnie skutecznie leczyć i pomalutku zaczęłam z tej zapaści wychodzić. Naprawdę pomalutku, bo nie jestem w stanie złapać momentu w którym zrobiło mi się lepiej. Po prostu, jak teraz sięgam pamięcią wstecz — kiedyś było gorzej.

Pewnego dnia uświadomiłam sobie , że całe wakacje przechodziłam bez laski, że znowu mogę jeździć rowerem, że mogę tym rowerem jeździć po górach i, że owszem kulejąc, ale przejdę Orlą Perć. I wtedy zrobiło mi się jakoś raźniej, jakbym wróciła sama do siebie. Całkiem nie wierzę, że cierpienie ma jakąkolwiek wartość, ani nigdy nie zadawałam sobie pytania „dlaczego akurat ja”, natomiast jeśli chodzi o zdrowotne zapaści, to mogę polecić chorobę remisyjno-rzutową. Warto choć raz w życiu przeżyć zmartwychwstanie.

Którąś jesienią młody uznał, że jednak będzie się wspinał regularnie i zaczął mnie ciągać po warszawskich ściankach jako samobieżny przyrząd asekuracyjny. Asekurować zawsze lubiłam, robię to w miarę dobrze i nie straszne mi asekurowanie cięższych od siebie. W sumie nie bardzo mam wyjście, większość ludzi jest cięższa ode mnie. Zaczęłam chodzić na ścianki. Młody, dziecko trudne, wobec którego należało stosować liczne wybiegi wychowawcze opanował je do perfekcji.
— A może weźmiesz swoje korkery na ściankę? — zagajał.
— Nie nudzisz się może, bo zobacz tutaj taka bardzo łatwa droga, to może byś na wędkę weszła?
— O RANY, JAKĄ TY MASZ WSPANIAŁĄ TECHNIKĘ!!!
Absolutne wszystkie chwyty zdesperowanego rodzica zostały wykorzystane przeciwko mnie. Usłyszałam każde, absolutnie każde motywujące zdanie, jakie wypowiedziałam przez kilkanaście lat. Byłam chwalona, zachęcana i oblewana wiadrami pozytywnych wzmocnień.
Zadziałało. Polubiłam ścianki.

Moja pani neurolog przepytana na okoliczność wspinania, lekko się zdziwiła, dopytała czy umiem i czy na pewno robiłam to przed diagnozą i machnęła ręką. Jak potem gdzieś przeczytałam: każda aktywność fizyczna jest przy SM wskazana. Może niekoniecznie polecamy sporty ekstremalne, ale jeśli pacjent czuje się na siłach, to nie ma przeciwskazań.
Uznałam to za błogosławieństwo, kupiłam sobie buty i uprząż i zaczęłam się rehabilitować na poważnie.

Okazało się, że regularne wizyty na ściankach i wyjazdy w skałki sprawiły, że zaczęłam robić postępy! Strasznie mnie to zaskoczyło, bo zawsze wydawało mi się, że o tej regularności treningów to takie rzewne bujdy są, żeby brutalniej nie powiedzieć i ok, jak się poruszam to będę wyglądała nieco mniej rozpaczliwie. A tu niespodzianka, po dwudziestu latach przerwy wspinam się lepiej niż kiedykolwiek. Szok i niedowierzanie.

Po dwudziestu latach przerwy okazało się, że wspinanie jest rewelacyjną rehabilitacją. Ćwiczy wszystkie partie mięśni. Rozciąga. Wzmacnia. Relaksuje. Ćwiczy psyche. Naprawdę, lepiej się nie dało. A poza tym integruje rodzinnie i jest fajne.

Jakby cotygodniowej rodzinnej wizyty w kościele na ściance było mało, zapisałam się na sekcję wspinaczkową dla początkujących, bo potrzebuję regularnej motywacji i rehabilituje się dalej. I mam nadzieję, że jeszcze chwilę się powspinam. I o wspinaniu popiszę.

Teraz chciałam Wam tylko powiedzieć, że wspinanie jest takie super :)

Wspinanie — część 2, tatrzańska

Kiedy już bardzo dobrze wiedziałam, że chcę się wspinać i bardzo dobrze wiedziałam, że to fajne, okazało się, że nie ma łatwo. Pierwszą zastawioną na mnie rafę pt. kurs tatrzański jest drogi jak cholera przepłynęłam brawurowo. Trudności zaczęły się przy kompletowaniu dokumentów. Dostałam się w zinstytucjonalizowane szpony Centralnego Ośrodka Szkolenia, który zażądał ode mnie karty zdrowia sportowca. Czytaliście część 1? No, właśnie.

Przewidziałam trudności. Do przychodni zdrowia sportowca poszłam z zastępstwem, do ortopedy weszła za mnie koleżanka zbliżonej budowy ciała. O tyle zbliżonej, że, w przeciwieństwie do mnie miała obie nogi. Miśka, dzięki. I kiedy wydawało się, że prawie się udało, zebrałam wszystkie pieczątki, bo wątpia mam raczej zdrowe i zanosiłam do przychodni wzorowy rentgen płuc, wtedy pani w rentgenie zaskoczyła mnie pytaniem: ILE DIOPTRII!?? No, nie byłam na to przygotowana, a, niestety, z natury jestem dość prawdomówna. Powiedziałam prawdę i na tym zakończyła się moja przygoda z warszawską przychodnią zdrowia sportowca. Próbowałam negocjować, ale nic to nie dało. Padł również argument, że zajdę w ciążę i wzrok mi poleci. Niestety nie zapamiętałam personaliów tej pani i nie mogę iść z reklamacją, że kłamała jak bura sucz.

Ze złamanym sercem i karierą pojechałam na Warmię do znajomych, gdzie opowiedziałam moją rozpaczliwą historię i dowiedziałam się, że w Olsztynie analogiczna przychodnia jest nieco mniej dokładna, a dokument tożsamości sprawdza  przy zakładaniu karty, a potem już nie. Sprawa okazała się łatwiejsza niż myślałam, chociaż gdzieś w dokumentach olsztyńskiej przychodni mam kilka centymetrów mniej niż w rzeczywistości. Dzięki, Dorotka.

Ze sfałszowaną kartą zdrowia sportowca kurs tatrzański stanął przede mną otworem.
Dwa tygodnie później, w połowie szkolenia, w upalny dzień przed Betlejemką Bobas, słynny, wieloletni szef COSu popatrzył na mnie i moją nogę i powiedział z pełnym zrozumieniem:
— Oj, dziewczyno, ale karty zdrowia sportowca to ty legalnej nie masz.
No, nie miałam, co nie przeszkodziło mi tego kursu zrobić. Po Tatrach trochę pochodziłam w czasach już nie pionierskich, ale zdecydowanie trudniejszych niż współczesne. Pomieszkałam na taborze i ogólnie to było kilka dobrych lat.

Mniej lub bardziej intensywne Tatry przeplatałam całkiem nowym wynalazkiem, jakim był rower górski, pętaniem się po suwalskiej morenie, wyjazdami w góry niższe, nazywane przeze mnie pogardliwie bałuchami i dalszym, konsekwentnym unikaniem sportu.
I tak nie uprawiałam tego sportu aż do momentu, kiedy pojawił się Bysiek, który moje postrzeganie zasad bezpieczeństwa nieco zmienił i zmusił do zweryfikowania standardów.

Ciąg dalszy — część 3, matka Polka wspinająca

Wspinanie dla opornych — szybki przegląd podstawowych pojęć

Wspinanie ogólnie rzecz biorąc polega na przemieszczaniu się w pionie. Najpierw mozolnym do góry, a potem szybko w dół. W opcji optymistycznej w sposób kontrolowany. Wspinać się można po wszystkim, ale regał przestaje być atrakcyjny już dla trzylatka. To o czym piszę dotyczy wspinania na sztucznych ściankach i w skałkach. We fragmentach mogę pojawić się Tatry.

Do wspinania używa się rąk i nóg. I głowy. Cała reszta służy do asekuracji. To nie bungie ani park linowy. Techniki hakowe chwilowo pomijamy. Do wspinania należy mieć odpowiednie przełożenie korby do torby oraz psychę. W dużym skrócie należy mieć tyle mięśni, żeby dać radę iść do góry i na tyle odporności psychicznej, żeby się nie bać. Wspinacze płci obojga są zazwyczaj umięśnieni ale cherlawi. W ubraniu wyglądają jak niepozorne pokurcze. Psycha przydaje się niezależnie od masy.

Żeby było w miarę bezpiecznie używa się liny. Lina może być dynamiczna (rozciągająca się pod obciążeniem) i statyczna (sztywna). Linę zaczepia się do uprzęży na wysokości pępka. Uprząż to takie solidne majty z taśmy. Drugi koniec liny wpina asekurant, czyli ten człowiek, który się aktualnie nie wspina tylko asekuruje i trzyma linę wpiętą w przyrząd asekuracyjny — urządzenie, które pozwala zablokować linę, jak wspinający się odpadnie albo ją obciąży. Przyrząd asekuracyjny służy też do opuszczenia delikwenta na dół, jak już drogę skończy, a linę wepnie do wzmocnionego karabinka na samej górze.

Asekurowanie bywa zabawne, szczególnie jeśli asekurant jest lżejszy od prowadzącego.
Patrz ilustracja.

Wspinać można się z asekuracją dolną — lina od wspinającego się człowieka idzie do dołu, lub górną — do góry. O free solo nie będę pisała, to wariaci.
Jak lina idzie do góry, to jest w miarę jasne, w przypadku odpadnięcia wisi się na sznurku, mniej więcej zgodnie z grawitacją planety. Asekuruje zazwyczaj białko, acz na ściankach wspinaczkowych zdarzają się już systemy autoasekuracji. Wspinacz wpina się do taśmy na sprężynie, która się zwija w miarę podchodzenia i powoli opuszcza go na dół, jak odpadnie. Jeśli z górną asekuracją asekuruje człowiek, to lina przewleczona jest przez bloczek na szczycie lub pod sufitem, w jeden jej koniec wpięty jest wspinacz, w drugi asekurant. Ta metoda nazywa się „na wędkę” co powinno nieco rozjaśnić opis. Jeden wchodzi do góry, drugi wyciąga mu sprzed nosa linę zaczepioną o bloczek. Krzywdę sobie zrobić jest bardzo trudno. Nie, żeby się nie dało, ale łatwo nie jest.

Sprawa się komplikuje, jak obaj, wspinacz i asekurant, stoją na ziemi, a lina leży obok. Wtedy ten który się wspina musi tę linę ze sobą zabrać, po drodze zamocować, żeby mieć na czym zawisnąć jak odpadnie. Na sztucznych ściankach co dwa, trzy metry są specjalne plakietki z taśmą i karabinkiem do wpięcia się — to przeloty. Od ziemi do sufitu jest kilka/kilkanaście przelotów, w które się człowiek wpina. Jak łatwo policzyć, jeśli się odpadnie maksymalnie leci się cztery metry. Wpinamy się w przelot, następny dwa metry nad nami. Idziemy do góry. Mamy szczęście — odpadamy tuż nad przelotem. Albo na nim zawisamy dobrowolnie, prewencyjnie, w sposób kontrolowany, żeby odpocząć. Wtedy zawisamy i już. Wisimy. Gorzej jak przejdziemy te dwa metry i odpadniemy tuż pod kolejnym przelotem. Wtedy lecimy dwa metry do przelotu, dwa metry poniżej, bo mamy dwa metry luźnej, niezamocowanej liny. Można przydzwonić.

Wspinanie z górą, na wędkę, zdaniem wyczynowców (patrz moje rodzone dziecko) się nie liczy. Wspinanie z dołem jest sportowe, trudne i przede wszystkim zajmuje głowę. Psyche jest ważniejsze niż buła.

Na ściankach wspinaczkowych przeloty dostarcza ścianka. Wiszą sobie ekspresy, czyli dwa karabinki połączone kawałkiem taśmy. W skałkach i na niektórych drogach tzw. obitych są ringi — kółka do wpięcia asekuracji. Wpina się w nie własne ekspresy.

W obu przypadkach jak się skończy drogę (dojdzie do góry, na górę albo zrezygnuje w połowie) asekurant opuszcza wspinacza na dół — mniej lub bardziej delikatnie. Najfajniejsze są zjazdy w pełnym lufcie, kiedy nie można przywalić w ścianę. Osobiście polecam zjazdy speleologów. Szybko i precyzyjnie.

W dużych górach jest jeszcze trochę inaczej, ale o tym na razie pisała nie będę więc instrukcja będzie, jak się będzie mogła przydać.
Gdzieś w internecie jest to pewnie lepiej opisane i okraszone rysunkami, ale na razie wystarczy tyle.

Jeśli doczytałeś/doczytałaś do tego miejsca, a nigdy w życiu nie miałeś/aś nic wspólnego ze wspinaniem, daj znać czy coś rozumiesz. Bo tłumaczenie nigdy nie było moją dobrą stroną, a celowo nie użyłam linków do obrazków poglądowych. Takie ćwiczenie leksykalne…

 

Z absurdów dnia

Pilnie studiuję fanpage „Janusze tatuażu”. Na własną odpowiedzialność wchodzicie! Troszkę to turpizm, a troszkę kontestacja, bo nie bardzo radzę sobie z estetyczną stroną trwałego uszkadzania. Kiedyś o tym napiszę. Przy okazji więc pozyskałam wiedzę, że ktoś sobie zrobił tatuaż: nie byłbym sobą, gdybym był kim innym. Ogłuszające.

A potem zobaczyłam na facebooku, że w pisaniu bardzo pomaga pisanie. I pomyślałam, że nie bardzo mam wyjście.

I właśnie przez to neurastenia cała i stąd ja tutaj.
Nigdy się nie przeprowadzałam. To chyba podobne uczucie.

Rzewne story

Chwilę przed czterdziestką okazało się, że wszystkie moje dziwne odczucia, zmęczenie, drętwienia i problemy ze wzrokiem, to stwardnienie rozsiane. Choroba neurologiczna, która w różnym stopniu upośledza czynności życiowe. Chorzy na SM nie żyją krócej, tylko zdecydowanie trudniej, przeczytałam w internecie.

Paskudne choróbsko. Można stracić wzrok, czucie, władzę w rękach, nogach, mowę, kontrolę nad podstawowymi czynnościami fizjologicznymi. Jedyne, co jest w tej chorobie jest pewne, to że jest absolutnie nieprzewidywalna, przeczytałam w internecie. Ujawniła się późno? To masz dwie możliwości – albo się rozwinie szybko albo wolno. Ujawniła się wcześnie? Albo w ciągu trzech lat wylądujesz na wózku albo po dwóch rzutach przeżyjesz kolejne 60 lat siedząc na bombie, ale bez objawów.

Stwardnienie rozsiane jest nieuleczalne, ale daje się zahamować postęp choroby. Już zawsze będę mieć SM, ale walczę o to, żeby kolejne 50 lat nie było go widać. A do tego potrzebne są leki. Nie ma takich leków, które wyleczą mnie z SM, ale są takie, które powstrzymają chorobę. Jest ich kilka rodzajów. Łączy je jedno — są bardzo drogie. Średnia miesięczna kuracja to między kilka a kilkanaście tysięcy złotych, w zależności od preparatu, apteki i kursu euro.

Systematycznie brane powodują, że SM się zatrzymuje albo przynajmniej objawy postępują bardzo wolno. A to zapewnia w miarę komfortowe życie, możliwość pracy, wychowywania dzieci, nie skazuje nas na rentę, utrzymanie państwa, rodziny.

Rok po diagnozie zaczęłam brać leki. Początkowo brałam udział w programie badawczym BRAVO. Najpierw trafiłam do grupy kontrolnej i dwa lata brałam co tydzień zastrzyki z interferonu. Preparat nazywa się AVONEX i jest jednym z tańszych interferonów. Znosiłam go makabrycznie. Co tydzień zaliczałam dwudniową pseudogrypę z gorączką +39 stopni, a potem coś co wyglądało jak skrzyżowanie kaca z malarią. Dwa lata nie miałam weekendów, a życie było podporządkowane rytmowi zastrzyków. Twarda jestem, to właśnie wtedy pojechałam na 4 tygodnie do Norwegii. Interferon znosiłam fatalnie i wolałabym do niego nie wracać.

Po dwóch latach, zakończyła się ślepa próba i dostałam testowany specyfik. Nazywał się LAQUINIMOD i miał być nowym doustnym lekiem wprowadzonym przez TEVA. Brałam go pięć lat, dobrze się prowadząc i stopniowo zapominając, że choruję. Ale program Bravo się skończył. I leki też. Zapanowała panika.

Na szczęście mam Klinikę Neurologii na Banacha i panią doktor APP. Pani doktor jest konkretna i skuteczna. I naprawdę chce leczyć swoich pacjentów.  Dwa tygodnie po zakończeniu programu i leków byłam już zaokrętowana w szpitalu jako pacjent objęty refundacją leków w programie lekowym Tecfidera.

Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni

Ckliwy wpis, jak to po piętnastu latach trudnego macierzyństwa i pięciu latach totalnej zapaści zdrowotnej, wróciłam do wspinania jeszcze kiedyś napiszę.
I w ogóle może jednak zacznę pisać (tak, tak, ha, ha, ponieważ nie pisałam dawno i zapewne zostały tu smętne niedobitki, to pozwolę sobie na niegramatyczne didaskalia).

Postanowiłam sobie, że do lata poprowadzę 6A+ na ściance. To na razie dla mnie trudność totalnie zaporowa, bo łatwe 6 przechodzę nie zawsze, ale za to zawsze z górną asekuracją. (Jak ktoś to czyta to w komciu wyjaśnię OCB, a jak nikt nie czyta, to potraktuję jako wprawkę aka granie gamy)
I obiecałam sobie, że pojadę w Tatry, żeby się wspiąć w granicie. Zabrałam się do tego zaskakująco metodycznie, jak na mnie. Pytanie na ile mi cierpliwości wystarczy. Testowo postanowiłam się zajeździć, bo tradycyjnie nie wiadomo ile mi tej rozpusty jeszcze zostało.

Od początku roku staram się ćwiczyć codziennie. Ozyrysie, jakie to nudne. Po 1,5 miesiąca udało mi się usystematyzować ćwiczenia i dowiedzieć się co mogę, co umiem i co daję radę.

Poniedziałek — Pilates (godzina)
Wtorek — sekcja wspinaczkowa (dwie godziny wspinania z obcymi, pracuję nad sobą)
Środa — mięśnie brzucha (godzina)
Czwartek — TBC (godzina)
Piątek — stretching (godzina, próbowałam dwie, ale to niepotrzebne)
Sobota — power bar (machanie sztangą, nie pytajcie, godzina) + stretching (godzina)
Niedziela — ścianka z rodziną (rekreacyjne dwie, trzy godziny).

To prawdopodobnie zaawansowany kryzys wieku średniego, bo ośmiu godzin pracy dziennie nie liczę jako treningu. A niech no przestanie padać, to wracam do jeżdżenia rowerem do pracy.
Nawet mnie to śmieszy. Pocieszam się, że ja się szczęśliwie szybko nudzę, więc może znudzi mi się, zanim wyciągnę kopyta.

A jakby co, to posadźcie mi kaktus.

Mały budowniczy

AJS wyraził skrajny brak entuzjazmu dla mojego pomysłu zbudowania na domu ścianki wspinaczkowej. A to, że cegła dziurawka, a to, że mur z trzydziestego czwartego, a to, że opad i słota.
Pan Aleksander​ nazywany dla żartu panem Aleksandrem emituje sprzeciw jak kot Papryś, stosując metodę biernego oporu, połączoną z całkowitą odpornością na bodźce zewnętrzne. Nie mam jak sprawdzić, ale sądzę, że, podobnie jak Papryś, wbrew swojej woli przenoszony z miejsca w którym chce leżeć, Aleksander również podwaja masę ciała w sytuacjach niekomfortowych.

Tak więc nasz pomysł, wstępnie uzgodniony z sąsiadami, nie spotkał się z życzliwym przyjęciem, co nas nieco skonfundowało, gdyż ścianka wspinaczkowa robiona przeze mnie i Byśka byłaby prawdopodobnie realnym zagrożeniem życia i obiektem estetycznie upośledzonym. Trochę chwytów z przecen na Allegrze już kupiliśmy, więc zaczęliśmy delikatnie rewidować nasze plany i jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, że plany zastąpienia gobelinu cioci Miry wiszącego w korytarzu (Płomień Sierpnia’80, nie, nie chcecie oglądać), niewielkim bulderem wywołały istną erupcję kreatywności.
„A tu niewielkie przewieszenie, tu trawersik, nie nie, framuga w niczym nie przeszkadza, trzeba kupić sklejkę 2 cm, KONIECZNIE, tutaj zaczep na ścinanie, ale na ścinanie, nie na wyrywanie, a sklejkę może zaolejować, żeby do blatu w kuchni pasowała, ale to przed świętami nie zrobimy, prawda?”

Zdębieliśmy nieco, bo już zdążyliśmy się przyzwyczaić do myśli, że nie mamy wsparcia w naszych planach, mimo wstępnej zgody Elżbiet​y wyrażonej w sposób dość typowy (ja i tak zaraz umrę, róbcie, co chcecie). Tak więc — zamiast ścianki na domu będzie konfigurowalny bulderek w korytarzu.

Kto tam się wspina, zapraszamy na konsultacje, a jak coś skonstruujemy, to na opijanie, żeby nam się sklejka nie rozeschła.

Desiderata

Przechodź spokojnie przez zgiełk i pośpiech.
Pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.
O ile to możliwe bez wyrzekania się siebie,
bądź na dobrej stopie ze wszystkimi.
Wypowiadaj swoją prawdę spokojnie i jasno.
Wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych,
oni też mają swoją opowieść.
Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha.
Porównując się z innymi możesz stać się próżny i zgorzkniały.
Zawsze bowiem znajdziesz lepszych i gorszych od siebie.
Niech twoje osiągnięcia zarówno jak i plany będą dla ciebie źródłem radości.
Wykonuj z serca swą pracę jakakolwiek byłaby skromna,
ją jedynie naprawdę posiadasz w zmiennych kolejach losu.
Bądź ostrożny w interesach. Na świecie bowiem pełno oszustwa.
Niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty.
Wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów
i wszędzie życie pełne jest heroizmu.
Bądź sobą. Zwłaszcza nie udawaj uczucia.
Ani też nie podchodź cynicznie do miłości,
albowiem wobec oschłości i rozczarowań,
jest ona wieczna jak trawa.
Przyjmuj spokojnie, co lata doradzają,
z wdziękiem wyrzekając się rzeczy młodości.
Rozwijaj siłę ducha, by mogła osłonić cię w nagłym nieszczęściu,
lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności.
Obok zdrowej dyscypliny, bądź dla siebie łagodny.
Jesteś dzieckiem wszechświata –
nie mniej niż drzewa i gwiazdy.
Masz prawo być tutaj.
I czy to jest dla ciebie jasne czy nie,
wszechświat jest bez wątpienia na właściwej drodze.
Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem,
kimkolwiek ci się on wydaje.
Czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia
w zgiełkliwym pomieszczeniu życia,
zachowaj pokój ze swoją duszą.
Przy całej swej ułudzie, znoju i rozwianych marzeniach
jest to piękny świat.
Bądź uważny. Dąż do szczęścia.

Anonimowy tekst z 1692 roku
znaleziony w starym kościele Św. Pawła w Baltimore

Tylko, że nie.

Planuję przetrwać tę zimę

  • Późno wstając i długo siedząc w pracy — będę udawała, że wcale nie robi się ciemno w porze obiadu.
  • Cztery razy w tygodniu chodząc na pilates i stretching z elementami tortur — nic tak nie koi bólu istnienia, jak bolące mięśnie brzucha.
  • W weekendy chodząc na ściankę, w czym mięśnie brzucha nie zaszkodzą — jeszcze nie wiem, czy lepiej utworzyć #crocsteam i poszukać gumowego sponsora czy #geriateam i zrekrutować moich kumpli sprzed 25 lat. (Why not both?)
  • Planując zimowy wyjazd na skitury w Beskidy i wczesnowiosenny na narty w Alpy — mam nowe narty, które kupiłam używane i nie zawaham się ich użyć.

Poza ty, nie przeszkadza mi, że zimno i piździ. Cholernie przeszkadza mi, że ciemno. Może jednak wymienię te energooszczędne ledy na żarówki do marihuany chryzantem i będę w spokoju próbowała uruchomić fotosyntezę.

Kota Paprysia przygody

Okazało się, że moje koty nie tylko wiedzą jak się nazywają, nie tylko wiedzą jak się nazywa ten drugi, nie tylko wiedzą jak my się nazywamy, ale wiedzą też jak do siebie mówimy.
Na oknie stoi miska kota Gucia z żarciem tłustym, kocięcym. Pokój pusty, Aleksander wchodzi jak zwykle nieinwazyjnie, co postronny obserwator może przeoczyć. W przeciwieństwie do mojego wejścia, które jest trudne do przeoczenia dla wszystkich osób w budynku.
Na oknie w pozycji kucznej, w pościechu, tłuste kocięce spożywa Papryś. Papryś-foka, dodajmy, dieta jest konieczna.
— Paprysiu? — mówi pan Aleksander pytająco.
Papryś zagęszcza ruchy paszczą i w spożywaniu pojawia się pewna nerwowość.
— Paprysiu?!! — ponawia pan Aleksander.
Nerwowość wzrasta, ale proceder nie ustaje. Papryś je, jakby za rogiem czyhała na niego nagla śmierć głodowa i puchlina wodna.
— KOCHANIE CZY… — woła pan Aleksander niepewny, czy należy interweniować czy zezwolić na odrobinę rozpusty.
Na dźwięk słowa „kochanie” Papryś zrywa się od guciowej miski, z popłochem spogląda w drzwi i w panice oddala się na z góry upatrzone pozycje w kartonie po bananach.
Wchodze do pokoju. NIGDY NIC NIE JADLEM, UMRĘ TU Z GŁODU — mówi pozycja wielkiej krewety w kącie.

Kalendarze

Mam dzień po dniu spisane, co robiłam od 1981 roku. Czasami nie wszystko, bo nie notuję jak jest źle. Do czasu miałam tzw. Kalendarzyki Domu Książki, ostatnio Moleskiny. To chyba coś z pogranicza jakiegoś natręctwa, bo wydaje mi się, że jeśli czegoś nie zapiszę, to ginie na zawsze. Co by tłumaczyło, dlaczego nie zapisuję rzeczy, które chcę, żeby zginęły.

W epoce wczesnego komputera, kiedy bawiło mnie samo klepanie literek pracowicie przepisałam w kalendarz dwadzieścia lat mojego życia. Niestety w formacie, który okazał się martwą gałęzią ewolucji, na szczęście eksportowalną do TXT.

Po zniszczeniu kalendarza widać, kiedy w domu pojawił się komputer

Oczywiście wraz z nastaniem ery chmurzasto-cyfrowej przeprowadziłam się w sieć. Moleskin teraz służy mi do notatek i na wyjazdy. Tyle, że era cyfrowa przyniosła nowe wyzwania. #acojeśli Gógiel zamknie kalendarz? #acojeśli skończy się prąd? Tyle pytań, znikąd odpowiedzi.
Nauczyłam się robić backupy zawartości gógla w plikach tekstowych. Nauczyłam się zgrywać do tych samych plików tekstowych feed z Foursquara. Nauczyłam się synchronizować to wszystko. Drugi stycznia zazwyczaj spędzam na eksporcie poprzedniego roku. Co zabawniejsze, system kodowania dał się przenieść miękko w znaki ascii (# PP) (*) (^^) — nihil novi sub sole.

Ostatnio przysiadłam nad plikami tekstowymi z lat 1981-1986 i metodą analizy porównawczej wykombinowałam jak można zamienić bazę w formacie
dd-mm-rrrr [wydarzenie] w wersję którą zaimportuje Gógle Kalendarz.
Poklepałam się z uznaniem po ramieniu i wciągnęłam do Excela lata 1987-2002.
O ile można przyjąć, że jako nastolatka byłam oszczędniejsza w notatkach, tak póxniej się nieco rozkręciłam. Baza okazała się mieć 18.000 rekordów. Słownie osiemnaście tysięcy.
Do tego nie jest w ascetycznym formacie, a nieco barokowym, czyli:
dd-mm-rrrr [wydarzenie]
[wydarzenie2]
[wydarzenie3]

Gdzie niejednokrotnie kolejność wydarzeń nie jest bez znaczenia.

Pozostaje mi w długie zimowe wieczory uporządkować „z palca” piętnaście lat mojego życia. Przy okazji muszę się oprzeć pokusie orwelizacji kalendarza i nie wywalać stamtąd wydarzeń i osób o których nie bardzo chcę pamiętać.

Nie mam żalu (uwaga, będzie o pogodzie)

Nie mam żalu, bo jak jest zima, to musi być zimno, pani kierowniczko. Nie mam żalu, że deszcz, śnieg, plucha, czapka, szalik, rękawiczki, opony zimowe i łańcuchy. Trochę mam żal o posolone ulice, ale to nie do natury, tylko do rodaków.

Mam żal do kąta nachylenia osi ziemi względem płaszczyzny ekliptyki. Bo tak.
Bo nienawidzę wstawać jak jest ciemno, nienawidzę wychodzić z pracy jak jest ciemno.
Kupię chyba skrzynkę żarówek emitujących światło w takim kolorze jak światło dzienne i zrobię sobie Mulę Rurz. Czy co tam było całe żarówkami obwieszone.

A fotosyntetyzować i tak się nauczę.
Fotosynteza jest inspirująca.

Z podróży służbowych

Im jestem starsza tym bardziej nie lubię się spóźniać. Ale i tak dokonałam próby wejścia na pokład samolotu do Mediolanu, zamiast do Wrocławia, co skończyło się wyczytaniem mojego nazwiska na pół lotniska.

Samolot (Embraer 195) leciał 30 minut i wyglądał jak PKS. Ten którym wracałam nazywał się Bombardier i miał śmigiełka na skrzydłach. Jakoś nie wzbudziło to mojego entuzjazmu, zwłaszcza, że zawinął regularną agrafkę nad Warką i Grójcem, więc miałam wrażenie, że nie może trafić w pas.

Z racji, że mam wrażenie, że całkowicie wypełniam fotel samolotowy moim BMI19, nie dziwię się, że co jakiś czas ktoś wymyśla, że osoby zajmujące więcej niż jedno miejsce, płacą za więcej niż jedno miejsce.

Zabawne — przy wsiadaniu w Warszawie nikt nie obejrzał żadnego dowodu tożsamości. Następnym razem kupię bilet na nazwisko Skabiczewska. A powrotny na Panajew. We Wrocławiu już mnie wylegitymowano, co nie przeszkodziło panu lotniskowemu zwrócić się do mnie:

— Proszę pana dowód.

— Dziękuję pani — odpowiedziałam bez wahania brodatemu funkcjonariuszowi.

Do tego dramat, wypisuje mi się długopis. Przy konieczności wyłączenia elektroniki dostałam ataczku paniczki i zespołu odstawienia typowego dla grafomana. Bezzasadnie, bo teraz każą tylko wyłączyć łącznośc bezprzewodową. Pisać wolno, a siedzący koło mnie pan wysyłał maile z Outlook Expressa przy lądowaniu.

To czym ja się miałam przejmować.

A tak w ogóle chciałabym kiedyś pokołować Embraerem. Startować nie muszę, ale po płycie lotniska dałabym radę.

Rozumiem mechanizm

Czytam blogi ludzi chorych. Czytam gazety. Czytam www i materiały wydawane przez stowarzyszenia. Choruję już ponad sześć lat. To relatywnie długo w dobrej formie (co zawdzięczam i Wam), bo po trzech latach, przy niesprzyjających wiatrach, można zasiąść na wózku, a ja od diagnozy trzymam się zadziwiająco dobrze, a moja neurolog na widok wyników rezonansu mojej czaszki mówi następny etap, to musiałby być cud.

Trzymam się więc nieźle. Na nartach jeżdżę, nie ukrywajmy, gorzej. Życie nie zawsze jest całkiem bezproblemowe. Tu i ówdzie czuję, że układ nerwowy jest kąsany, a w ryzach trzyma go potężna Big Farma. Tak, wierzę, że stan choroby nie pogarsza mi się, bo regularnie od pięciu lat podlewam organizm interferonem.

Najpierw koszmarnymi, cotygodniowymi, zastrzykami, po których miałam wszystkie możliwe objawy uboczne — gorączkę pod 40 stopni, objawy „grypopodobne” (niech ich jama zawali, w życiu nie miałam takiej grypy) i przeciętnie póltora dnia wyjętego z życiorysu, bo po zastrzyku mogłam w zasadzie tylko leżeć. Tak wygląda piekło. Pięć dni pracy, zastrzyk, dwa dni zgonu, pięć dni pracy. I tak dwa lata, Wysoki Sądzie. Nie płakałam, wytrzymałam. Po dwóch latach zmienili mi leki na eksperymentalne tabsy. Tabsy łyka się raz dziennie, regularnie. Nie mają żadnych skutków ubocznych i internet podejrzewa, że nie działają. Ja tam nie wiem, na mnie działają. I nawet jeśli to zaawansowane placebo to będę się trzymać wersji, że działają.

I teraz nie wiem, czy zawdzięczam to niezłemu, mimo wszystko stanowi zdrowia czy też charakterowi, ale mam wrażenie, że na nie osób chorujących na stwardnienie rozsiane jestem jakimś cholernym endemitem. Bo wraz z diagnozą i postępem choroby znakomita większość chorych gwałtownie się nawraca. Jak głosi tytuł notki — rozumiem mechanizm. Wiem, że jesli się wierzy, że choroba ma sens (moja nie ma), że Ktoś za chorobę odpowiada i zesłał ją w jakimś celu (za moją odpowiadają moje limfocyty T), że jeśli będzie się klepać odpowiednią ilość zdrowasiek, to można wyzdrowieć (ja nie wyzdrowieję, z tego się nie zdrowieje, ja mogę się jedynie nie sypać dalej), jeśli się w to wszystko wierzy, to naprawdę jest łatwiej. Mnie by, wprawdzie, było trochę głupio, że jak medycyna okazała się bezsilna, to nie dość, że NAHLE przypominam sobie o czynnikach wyższych, to dodatkowo zaprzeczam połowie swojego życia.

Trwam więc niczym samotny, biały żagiel, niewierzący, niemodlący się, a obdarzony nieuleczalną chorobą. I zaczynam mieć podejrzenie, że jestem jedyna.