Z cyklu Mężczyzna spełniony…

Parkuję pod siedzibą Poleskiego Parku Narodowego, na tyle parkingu, trochę przypałowo, ale z sensem. AJS leci do siedziby celem skorzystania z dobrodziejstw cywilizacji. Przy okazji zamyka kampera z moimi kluczykami w środku. Widzę je w stacyjce.

Mija całkiem sensowna chwila, pan obok życzy wyjechać. Wyprowadza go małżonka. Pan zdegustowany wypowiada się o małżonce krytycznie. Pomagam małżonce, bo głównie boi się, że zahaczy o mojego kampera. Macham zachęcająco, co w międzynarodowym języku kierowców znaczy „dawaj pan, zmieścisz się!”

Istotnie, pan się mieści  i otwartym oknem przejeżdża koło mnie, patrzy na małżonkę jakoś obelżywie i JUŻ CHCE COŚ POWIEDZIEĆ, ale jestem szybsza:
— No, ja STRASZNIE pana przepraszam, przeparkowałabym, ale mąż zamknął mi kluczyki w środku. Tak to proszę pana mężczyźnie dać kluczyki od samochodu!!!!

Pan się zawiesza.
AJS nadchodzi i patrzy na faceta z mieszaniną rozbawiania i dumy. Jego wyraz twarzy znaczy: co? nie wytrzymałbyś dwudziestu minut, a ja już prawie dwadzieścia lat!

Awantura.

Pan rowerzysta w słowach niewyględnych mówi panu w samochodzie, że wyjeżdżając nie powinien zastawiać ścieżki rowerowej i przejścia dla pieszych. Pan w samochodzie odpowiada językiem równie mało parlamentarnym. Podjeżdżam i też nie mogę przejechać, gdyż pan w samochodzie, a ewentualny objazd blokuje pan na rowerze.

— Będą się panowie tutaj bić!? — pytam zainteresowana i jest to pytanie z cyklu „słowa, które wypadają ze mnie zanim się zorientuję”. Panowie Na chwilę zapzestają awantury i patrzą na mnie. Udaję, że mnie nie ma, więc wracają do ubliżania sobie nawzajem. Pan w samochodzie pyta retorycznie:
— To co ja mam, kurwa, zrobić jak chcę wyjechać!?
— Prawidłowo, to cofnąć się przed przejście dla pieszych i nas przepuścić — słyszę, że mówię i zaczynam żałować, bo postury, jak wiadomo jestem nikczemnej, a facet jest metr ode mnie.

I wtedy dzieje się coś, czego się nie spodziewamy… Otóż, nie uwierzycie. Facet w samochodzie wrzuca wsteczny i się cofa. Za przejście.

Zdziwiłam się ja, jeszcze bardziej zdziwił się awanturny rowerzysta, nawet cofnięty pan w samochodzie wyglądał na zdziwionego.
— JA PIERDOLĘ — wrzasnął dla równowagi.
— Niech pan tutaj lepiej nie pierdoli, bo się ludzie będą z pana śmiali — wypada ze mnie na pożegnanie i uciekam.

Serio, nie zdawałam sobie sprawy z mocy sprawczej słów, które wypadają ze mnie zanim zdążę się zastanowić.

Misja: dowód rejestracyjny

W Urzędzie nie ma kolejek. Już od kilku lat nie ma. Jest czysto, luźno, przestronnie i widno. Nie dążyłam nawet wypełnić kwitka, zanim mnie pan do okienka nie zawezwał.
Wymiana dowodu — 54,50 zł. Wchodzisz, wychodzisz, tydzień czekasz. Jeździsz z karteczką od diagnosty.

Prokrastynacja nie popłaca. Przegląd techniczny kończy mi się jutro. Miałam plan, żeby stację diagnostyczną odwiedzić dzisiaj, ale w wyniku zwirowania zrobiłam to wczoraj. Dzień do przodu, ale dzięki temu nie musiałam wnioskować o tymczasowy dowód rejestracyjny (coś koło 30 zł ekstra). Bo miałam ważny przegląd, Gdybym u pana stawiła się jutro, z przeglądem nieważnym, czekałaby dłużej i zaliczała kolejne wizyty w Urzędzie.

Może ja jednak przestanę odkładać wszystko na ostatnią godzinę?

Bobeczek king

Zawsze jestem bardzo dumna, jak Bobeczek to tak, pyk, przechodzi badanie techniczne. I przyznam, więcej problemów miewam z trzy razy młodszą osobówką. A Bobeczek pyk.
Dzisiaj pan zasugerował, że drążki kierownicze warto by. I światło biegu wstecznego, coś nie bardzo, ale może to żarówka. Zanotowałam pilnie i nie przyznałam się, że ni diabła nie wiem czym są drążki kierownicze i co z nimi można robić.

Poza tym pan pochwalił mały przebieg (213 tysięcy, co to jest?) i lekceważąco powiedział — bo ile to jeździ rocznie? Dwa tysiące?
Obruszyłam się, bo dwa tysiące, proszę pana to ja wykręcam w długi weekend, a rocznie to tak ze dwanaście tysięcy.

— Dwa? Proszę pana! Ja nim już 60 tysięcy własnoręcznie przejechałam!

Panowie popatrzyli na mnie z uznaniem, wymieliliśmy opinie na temat miejsc w dowodzie rejestracyjnym, dowiedziałam się, że za wstęplowanie przeglądu w adnotacje urzędowe dostają srogie kary i rozeszliśmy się w przyjaźni na najbliższy rok.

Cena 98 zł. Teraz wymiana dowodu.

Cyfryzacja Państwa

Skończyło mi się miejsce na stempelki w dowodzie rejestracyjnym. Usiłuję oszczędzić czas, przekopuję stronę urzędu i ePUAP, żeby ustalić ile mnie to będzie kosztowało. Znajduję. To tylko 80 zł, bo dwie strony w dowodzie rejestracyjnym muszą być puste, na „adnotacje urzędowe”, których jest dwie linijki plus pieczątka (patrz zdjęcie). Ale miejsce jest na sześć pieczątek. Przecież nikt normalny nie jeździ samochodem dłużej niż sześć lat.

Więc badam teren, czy i gdzie mogę online złożyć wniosek o wymianę dowodu. Ręka w ładownicy długo i głęboko, szukała, nie znalazła i żołnierz pobladnął. I napisał do Urzędu Dzielnicy Żoliborz m.st. Warszawy via formularz kontaktowy maila:

Nadawca: AMS
Telefon nadawcy:
Typ Sprawy: komunikacja – prawa jazdy, rejestracja pojazdów
Temat wiadomości: Wymiana dowodu rejestracyjnego
Treść wiadomości: Witam, skończyło mi się miejsce na przeglądy w dowodzie rejestracyjnym. Czy mogę on line złożyć wniosek o wymianę dowodu? Jeśli tak to gdzie? Mam konto ePUAP. ams

I wtedy odpisała mi pani Bogusława z Urzędu:

Witam
Uprzejmie proszę o kontakt telefoniczny lub podanie nr telefonu.

TAK. TAK.
Właśnie po to noram po ePUAPach, kopię w źle zaprojektowanej stronie urzędu, właśnie po to piszę maile, żeby DZWONIĆ.

Nie, Pani Bogusławo. Nie jestem zainteresowana rozmową telefoniczną. Jakbym była, to bym zadzwoniła.
Poza tym nie mam pomysłu jak mi Pani przez telefon poda linka.

Następna umiejętność — prowadzenie na raz dwóch samochodów

W Boże Ciało trochę udało mi się. Panu w Punto ocaliłam prawy bok, sobie ocaliłam lewy bok, przeszłam dosłownie na gazetę od jego lusterka (mam ślad plastiku na lewym boku, zejdzie WD40), zarysowałam nieco prawą przednią felgę wpadając na krawężnik z prędkością 70 km/h, a w międzyczasie zdążyłam sprawdzić, czy na trawniku nie ma znaku drogowego, a wszystko w czasie poniżej sekundy.

A na koniec powiedziałam panu Łukaszowi, żeby patrzył w lusterka, jak zmienia pas.
Mam też nadzieję, że teraz będzie opowiadał, jak to baby dobrze jeżdżą w przeciwieństwie do młodych facetów, bo tak chujowo jechał, że gdyby nie refleks starszej pani, miałby samochód do klepania.

Chwilę mi zajęło opanowanie dygotu, a następne sześć godzin zajmowałam się głównie klepaniem po ramieniu z samozachwytu, przyjmowaniem od siebie gratulacji i rozpływaniem się, jak świetnie prowadzę. W końcu rodzina kazała mi się uspokoić, ale satysfakcja, że się udało, została. Nawet gumy nie złapałam, a przywaliłam zacnie. Alufelga od byle czego się nie strzępi.

Poza wymijaniem gamoni w Punto, z  licznych talentów motoryzacyjnych mam  rozwinięte poczucie dezorientacji wśród licznych dowodów rejestracyjnych. Jest ich w domu cztery i jak pragnę podskoczyć, zrobiłam już chyba każdy numer i pomyliłam dowolne konfiguracje. Założenie znam — mieć przy sobie dowód rejestracyjny tego samochodu, którym jadę. Potem nie jest już tak prosto. Kombinacji jest na oko 21 [1], zakładając, że mogę mieć przy sobie więcej niż jeden dowód rejestracyjny, a nie mogę jechać więcej niż jednym samochodem (o tym za chwilę), jest w czym wybierać.

Dwa lata temu przejechałam ponad dwa tysiące kilometrów, byłam zagranicą i po powrocie okazało się, że dowód kampera leży na moim biurku, a w portfelu mam dowód osobówki. Jeżdżenie z dowodem nie tego samochodu, którym jadę to poniekąd moja specjalność, ale całkiem niedawno, w leśnych ostępach, okazało się, że mam ze sobą owszem, dowód kampera, ale poza nim mam w kamperze dowód samochodu, który aktualnie jeździ po Warszawie. Śmiechom i żartom nie było końca, choć to akurat nie była moja wina.

Pikanterii dodaje fakt, że w dowodzie rejestracyjnym powinnam mieć jeszcze aktualne ubezpieczenie. Kiedyś zapłaciłam ubezpieczenie za samochód (mam przypominajkę w kalendarzu i panią agentkę, która mnie pilnuje). Wymieniłam kwitek w dowodzie rejestracyjnym, a stary zabrałam do pracy celem nakarmienia niszczarki. Pod niszczarką nostalgicznie go przeczytałam i jakież było moje zdumienie, gdy doczytałam, że ważność skończyła mu się rok wcześniej, a co ciekawe nie miałam pojęcia, gdzie przez rok był aktualny kwitek. To znaczyło, że cały rok (a było to kilkanaście tysięcy kilometrów, w tym spora wyprawa zagraniczna i pierwsze w życiu jazdy młodego) jeździliśmy bez ubezpieczenia.

Co zabawniejsze — nie udało mi się nigdy zapomnieć ani pomylić prawa jazdy i dowodu osobistego.

A dzisiaj, żeby się nie pogubić wyszłam z domu ze wszystkimi czterema dowodami i wykonałam logistyczny majstersztyk, bo udało mi się dwoma i pół [2] kierowcami przestawić cztery pojazdy. Zaczęliśmy galopadę o ósmej rano:

  1. Pandą i Fordem zawieźliśmy Forda do warsztatu, który miał naprawić klimatyzację
  2. Pandą wróciliśmy po kampera
  3. kamperem i Pandą pojechaliśmy do Wesołej, gdzie został kamper na wywczasie
  4. Pandą pojechaliśmy do garażu podziemnego mojej pracy i stamtąd zabraliśmy skuter
  5. jeden kierowca powrócił skuterem do domu
  6. drugi kierowca Pandą powrócił po pracy do domu
  7. trzeci kierowca Pandą pojechał z drugim kierowcą po Forda

Chcecie wiedzieć kto robi korki w tym mieście? Otóż ja. Rozbijając się po nim czterema pojazdami.

Plusy: mam naprawioną klimę, mam pod domem skuter, który ma korzystny czynnik chłodzenia wiatrem.
Minusy: nie mam kampera, musiałam zapłacić za klimę


[1] Bysiek liczył, jak ktoś uważa, że źle, to będzie korekta
[2] te pół kierowcy stąd, bo w punkcie 7 w zasadzie mogłam iść piechotą, ale padało

Buraczki

Co trzeba mieć umieszczone jako zwieńczenie kręgosłupa, żeby kamperem wielkości sporego autobusu, takim wartym na oko z 600 tysięcy, a wynajmowanym za minimum 1000 zł dziennie, przyjechać na malutki, darmowy, bieda parking koło wyciągu?

Mam kryzys trzeciego dnia, kryzys wieku średniego, wygrzmociłam się sześć razy, trzy razy znokautowałam człowieka, w tym dwa razy Aleksandra, mam obitą rękę i do tego napierdala mi 50 hertzów.

Co trzeba mieć umieszczone jako zwieńczenie kręgosłupa, żeby kamperem wielkości sporego autobusu, takim wartym na oko z 600 tysięcy, a wynajmowanym za minimum 1000 zł dziennie, przyjechać na malutki, darmowy, bieda parking koło wyciągu?
I do tego odpalić generator prądu,  żeby pooglądać telewizję satelitarną?

Rozważamy jakąś wyrafinowaną zemstę, mamy toaletę turystyczną,  tylko poważne oferty. Serio jeżdżę kamperem już kilka lat, za chwilę będzie dziesięć, byłam w kilku, jak nie kilkunastu krajach, ale takiego buraka jeszcze nie widziałam…

Tradycja

— Jak nazwać ten moment, kiedy wszystko się wali z niczym nie zdążamy i okazuje się, że o połowie zapomnieliśmy?
— W sobotę wyjeżdżamy.

W kamperze działa prawie wszystko. Prawie, bo nie działa spłuczka. Mam kanisterek z napisem SPŁUCZKA, którego szczęśliwie nie wyrzuciłam po tym jak niedziałająca spłuczka została naprawiona w zeszłym roku. Jak widać naprawa nie była szczególnie trwała, a moja niechęć do wyrzucania całkiem dobrego kanistra, przydatna. Troszkę adrenaliny zawsze dostarcza moment — ciekawe co jeszcze się zepsuje, czy zdążymy sprzątnąć czy czy aby wszystko jest i pasta do zębów przetrwała mrozy.

Od stycznia trwała debata… Czy jedziemy na narty? Drogo… A może się wspinać? Zimno. To może na skitury? Męczące i śniegu nie ma. To może tam gdzie śnieg jest? Drogo. To może się wspinać tam gdzie ciepło? Ale jeszcze wszędzie zimno. To może jak będzie ciepło, a teraz na narty? I tak codziennie z wyjątkiem tych dni, kiedy wypierałam fakt, że ferie młodego zbliżają się wielkimi krokami.

Jak wiadomo najbardziej lubię piosenki, które znam i trasy po których już jeździłam. Z niewiadomych powodów nie zapamiętuję ani tras narciarskich ani wspinaczkowych. Co zabawniejsze w terenie orientuję się całkiem nieźle, mapę czytam bardzo sprawnie, GPSem posługuję się bez szczególnych fajerwerków, typu wjechanie do jeziora. A szczegółów trasy nie zapamiętuję, co pozwala mi za każdym razem cieszyć się dniem świstaka i doprowadzać do szału rodzinę, szczególnie na ściankach wspinaczkowych, kiedy po raz kolejny popełniam ten sam błąd.

Dlaczego Dolomity? Bo w Dolomitach jest ładnie. Trasy są długie i niekoniecznie trudne, acz jeśli chce się trudne, to też są. I jest ładnie, mówiłam? Najładniej ze wszystkich miejsc w których byłam. A dodatkowo pod koniec marca świeci tam słońce. I jest dużo makaronu. I kawa tania. I parkingi duże i szerokie, a drogi już wytopione, taką przynajmniej mam nadzieję, chociaż łańcuchy do kampera mam.

W zasadzie od początku wiedziałam, że tak będzie.

Polski przyśpiesz

Polski przyśpiesz nie jest dynamiczną odmianą polskiego przykucu. To starannie pielęgnowany odruch rodaków-kierowców. Wszystkich, wielu, większości, pewnie także mój. I twój.

Polski przyśpiesz jest odruchem bezwarunkowym i polega na spontanicznym przyciśnięciu pedału gazu na widok wyrzuconego kierunkowskazu samochodu jadącego z na sąsiednim pasie. Pojawia się również na widok pieszego zbliżającego się do pasów, roweru przejeżdżającego ścieżką rowerową, żółtego światła na skrzyżowaniu, czyli w tych wszystkich sytuacjach, kiedy może jeszcze zdążę. Względnie na pewno zdążę, śpieszy mi się, możesz poczekać, następny go wpuści.

Zaoszczędzony czas liczy się w niewiarygodnie cennych milisekundach od których może zależeć życie. Przecież, jakby wszyscy wszystkich przepuszczali, to jazda byłaby niewiarygodnie uciążliwa i znacznie wolniejsza. Nie, nie wymagam od bliźnich, żeby hamowali, mam odrobinę rozsądku i chwilę już po polskich drogach jeżdżę. Wiem, że hamulec hańbą Polaka. Ale czasem, żeby kogoś wpuścić, przepuścić, umożliwić wjechanie, wejście, przejechanie, wystarczy nie przyspieszyć. Odpuścić gaz. I jazda staje się płynniejsza i przyjemniejsza, co można stwierdzić w krajach, gdzie nie ma genu przyśpieszu. Co ciekawe, nawet kierowcy, którzy kodeks ruchu drogowego traktują swobodnie i umiarkowanie skrupulatnie go przestrzegają, przyśpieszu nie znają.

Niestety polski przyśpiesz ma się dobrze, jeździć na suwak nie umiemy, moja rodzona matka boi się jeździć po mieście, a jak już wyjedzie, to stara się jak najmniej zmieniać pasy. Narzekacie na staruszki-zawalidrogi na lewym pasie? Poznajcie moja matkę. Będzie nim jechała, ponieważ jest pewna, że jeśli nie wryłaby się na ten lewy pas odpowiednio wcześnie nikt jej tam potem nie wpuści. Przecież nie po to zmienia pas, żeby skręcić.

Przechodzicie przez pasy, bez świateł? No, to zwróćcie uwagę, że wszyscy kierowcy dojeżdżający do was przyspieszają. Jedziecie samochodem u widzicie pieszego? Zwróćcie uwagę, że nieświadomie przyspieszacie. Nie przyspieszacie? Nie wierzę, albo jesteście w znakomitej mniejszości, bo obserwacje prowadzę już wiele lat i nie zanosi się, żeby cokolwiek w tej materii miało się zmienić.

Jazda na suwak

Warszawa, nauczyciele, Zintegrowany System Zarządzania Ruchem i ja

Dotarcie do pracy wczoraj (tak, wczoraj, praca zmianowa FTW, kiedyś o tym napiszę) zajęło mi godzinę. Z czego przemknięcie do Mostu Poniatowskiego — dziesięć minut, a pozostała część pięćdziesiąt. Megalityczny korek zawdzięczałam protestującym nauczycielkom [1]. Tu pominę analizę postulatów, acz przyznam urlop na poratowanie zdrowia (w sumie trzy lata, jednorazowo maksymalnie jeden rok już w siedem lat po rozpoczęciu pracy i na każdą chorobę, na wniosek od lekarza rodzinnego), brzmi kusząco. Też bym co jakiś czas chętnie sobie coś podratowała na wniosek lekarza rodzinnego. Ale miałam całe życie matkę na nauczycielskim etacie, a i sama dwa lata w szkole uczyłam (z tego miejsca pozdrawiam moich uczniów z Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii SOS, niewiele młodszych ode mnie), więc wiem, że chleb nielekki, tani i wyjątkowo frustrujący. Cud, że nie poszłam siedzieć, tak po prawdzie. Rozumiem więc część postulatów, acz rozumiem też dlaczego w niżu demograficznym nauczycieli potrzeba jest mniej, a szkoły są zamykane. Do tego wszystkiego doceniam, że nauczycielki przyjechały w sobotę i, w przeciwieństwie do związkowców, nie zatkały całego miasta w dzień powszedni, biorąc na tę okazję urlop na żądanie i zmniejszając PKB. No i były trzeźwe. Doceniam i dziękuję, a że ja musiałam jechać do pracy, to przykra okoliczność.

O co więc neurastenia cała? Otóż o to, że o przyczynach kataklizmu dowiedziałam się jak już do pracy dotarłam. A jak utknęłam pod tym mostem, widząc tempo przemieszczania się korka i smutno błyskające na niebiesko koguty policyjne najpierw zaklęłam szpetnie, że nie mam laptopa, bo dałoby się, od biedy, pracować (i jechać w tym korku zygzakiem, że tak zażartuję hermetycznie), a potem rzuciłam się do telefonu sprawdzać co, u diabła, się stało. I ręka w ładownicy, długo i głęboko szukała, nie znalazła. I żołnierz pobladnął. Fb — nic. Aplikacja Gazety.pl — nic. Znalazłam Radio Warszawa. Dowiedziałam się jaka jest pogoda i wysłuchałam kilku ckliwych melodii. Stan irytacji podniósł mi się o kilka procent. Waze — nie powiedział nic. Co więcej, nawet kierujący ruchem policjant, do którego rozdarłam uprzejmie ryja przejeżdżając przez skrzyżowanie Ludnej z Solec, nie potrafił mi w powiedzieć gdzie mogę wrócić na Czerniakowską. Profilaktycznie więc, nie pojechałam, jak wszyscy, w Rozbrat, tylko poleciałam do pl Trzech Krzyży i Ujazdowskimi dojechałam na Mokotów. Jak się potem okazało w ostatniej chwili, bo Ujazdowskie też zamknęli. Potrzebuję serwisu Korek.pl, radia Korek, aplikacji „Odetkaj się”. W sumie #PomysłNaStartup. Zapłacę.

A o co mam pretensje? A o to, że na Wisłostradzie, Na Wybrzeżu Kościuszkowskim, zaraz za Mostem Śląsko-Dąbrowskim (tzw. Kierbedzia), stoli taka świecąca tablica.

To chwilę przed tym radarem, który robił zdjęcia jadącym tam szybciej niż 30 km/h. Teraz trochę spuścił z tonu i fotografuje tych pędzących 60. Na tablicy świecą dumnie trzy ograniczenia do pięćdziesięciu. O ile pamiętam zawartość tablicy zmieniła się raz, właśnie z trzech trzydziestek na trzy pięćdziesiątki, zupełnie jak moje przyjęcie urodzinowe w ciągu ostatnich dwudziestu lat. A tablica, jak sądzę, jest sterowana elektronicznie i można na niej wyświetlać cokolwiek. Np. napis: WISŁOSTRADA ZAMKNIĘTA OD ULICY LUDNEJ DO TRASY ŁAZIENKOWSKIEJ. Wtedy co szybciej myślący kierowca, odbiłby sobie w Karową, pojechał Powiślem i zaoszczędził godzinkę. Ale po co.

No, to ja się pytam retorycznie. Ile kosztowała ta tablica? Po co ona jest? Kto nią zarządza i gdzie stoi klawiatura, na której mogłabym wklepać POCAŁUJCIE NAS W DUPĘ? [2]
Druga taka stoi na Solcu przed Łazienkowską i dla odmiany głosi: UTRUDNIENIA PRZED LUDNĄ. Tak zawsze głosi i szczerze mówiąc, nihil novi. Ale, żeby jakie utrudnienia, ile minut korka, odkąd korek i gdzie się kończy. A to, już nie. Po co.

Postuluję więc — zamiast kupować elektroniczne tablice i umajać nimi „zintegrowany system sterowania ruchem” [3], zapłaćmy panu Kaziowi kilka złotych, żeby raz na dwa lata przy pomocy klucza nr 14 (nie pytajcie skąd wiem, jaki klucz) odkręcał dwa znaki drogowe z trzydziestką i przekręcał te z pięćdziesiątką. A przed Łazienkowską można postawić pana Zdzisia z planszą i stosownym napisem o utrudnieniach przed Ludną, nawet za często mu tych tablic nie trzeba będzie wymieniać, jak się trwałe zrobi. Bo tam się nic nie zmieniło od kiedy tablica stoi. Ewentualnie możemy pójść w ślady sprytnych depresiaków i płacić bezgotówkowo. Tyle, że depresyjni umieją nad autostradą napisać FILE VRIJ. Albo, że FILE 5 km/10 min, co rozumie nawet tak niederlandzko niedorozwinięty Polak, jak ja.

PS.
I tak oto, nawet zdążyłam z (w miarę) aktualną notką i jestem z siebie dumna.


[1] Ilość samców w tym zawodzie jest naprawdę zaniedbywana. Niestety.
[2] Ma ktoś pdfa z „Limes inferior” Zajdla? Bo nie chce mi się w papierze szukać, w jaki napis wycięto ten las.
[3] Po włączeniu którego, dla odmiany permanentny korek o 8 rano, do tej pory stojący od Mostu Gdańskiego, zaczął stać od Krasińskiego, a nawet czasami od Trasy Toruńskiej. Ale to detal i #InżynierGalas.

Kiedy dziecko staje się kierowcą

To jest w zasadzie temat na dłuższą notkę, ale tak sobie wrzucę, bo już mi głupio w Dropboksie zapisywać kolejny plik tekstowy, w katalogu Notatki. Dawno nie liczyłam, ale jest ich tam już ponad trzydzieści.

A refleksja mojego wzburzonego żołądka, ofiary choroby lokomocyjnej, żałość matki, której dziecko stało się dumnym posiadaczem prawa jazdy kategorii B i powód nerwowego spięcia mięśniówki brzucha właściciela kolejnych samochodów, teoretycznie osobowych, brzmi:

Najważniejsza cecha kierowcy, szczególnie młodego to pokora.
Nic nie umiesz, nic nie przewidujesz i odbiór plastikowego kartonika z (PL) i twoim zdjęciem, to dopiero początek długiej i ciężkiej nauki.

A poza pokorą, życie może ci też uratować brak ambicji, założenie, że każdy chce cię zabić, nikt cię nie widzi, nikt cię nie wpuści i połowa nie wie, kto ma pierwszeństwo przejazdu.
Przy takim założeniu masz szanse być starym kierowcą.

Wojna wszystkich ze wszystkimi

Nie wiem czemu zawdzięczam niechęć do komunikacji zbiorowej. Może matce która mnie jako podlotka ostrzegała przed grasującymi tam tłumami zboczeńców, może wielkopańskim (haha) manierom, a może trzeźwemu osądowi. Prawdą jest, że nie lubię, irytuje mnie i wprowadza niepokój w moje uporządkowane (haha) życie. Prawdą jest też, że odkąd pamiętam unikam zbiorkomu, podejmując rozpaczliwe, acz, co stwierdzam po latach, dość udane próby.

Wszystkie szkoły miałam w zasięgu spaceru, czasem dłuższego. Latem potrafiłam do szkoły jeździć rowerem, co w latach ’70 i ’80 było równie zdumiewające, jak to, że zamiast z tornistrem, chodziłam do szkoły z plecakiem. Z plecakiem i rowerem, to się na wycieczkę jechało, a nie do szkoły. I o ile rowerem jeździłam tylko latem i już w liceum, więc nie wzbudził specjalnych sensacji, tak plecak powodował uwagi, szyderstwa, a nawet rozmowy z nauczycielami. Wybroniłam się dość inteligentnie, że mam krzywy kręgosłup, a tornistrów, to akurat nie ma. W co akurat każdy bez wysiłku uwierzył, go czasy były takie, że ocet etc.

Skutek moich uników na widok komunikacji miejskiej jest taki, że w warszawskiej wielkiej wojnie wszystkich ze wszystkimi stoję dokładnie na środku i tłuką mnie ze wszystkich stron, bo jeżdżę rowerem, skuterem, samochodem osobowym i dostawczakiem. Niech będzie, że kamperem, nie dostawczakiem, ale zajmuje miejsce jak dostawczak, parkuje się jak dostawczak, szoferkę ma jak dostawczak, więc na potrzeby porównania może być dostawczakiem. A to wszystko w jednym pysznym prawie jazdy kategorii B. Możecie nie sięgać po telefony i nie dzwonić do drogówki — wszystko zgodnie z przepisami. Skuter ma 50 cm^3 a dostawczak nie waży trzech i pół tony.

W tym roku mija (a moze już minęła?) czterdziesta rocznica jak jeżdżę rowerem. Trochę to przerażające, bo świetnie pamiętam jak jechałam moim pierwszym rowerkiem marki Tyler, z wygiętą niczym w Harleyu kierownicą, pierwszy raz po mojej ulicy. Tylerem jeździłam zresztą długo, a do rodzinnych opowieści przeszłam jako rozczochrany kilkulatek z pluszowym niedźwiedziem w niemowlęcym sweterku przytroczonym paskami do kierownicy. Niedźwiedź nazywał się Bubcio.
Zaliczyłam potem krótki i raczej nieudany romans ze składakiem Flaming i przesiadłam się na pożyczoną kolarkę, która otworzyła przede mną szalone możliwości sprawnego i szybkiego przemieszczania się.

Komunikacją miejską jeździłam umiarkowanie regularnie do czasu studiów. A to jakieś kursy około maturalne, a tu wypad na angielski do Metodystów. Nic na stałe. Moim ulubionym miejscem był wtedy drugi wagon tramwaju, gdzie można było spokojnie przycupnąć w nieczynnej kabinie motorniczego i było to jedyne miejsce, którego nie trzeba było ustępować. Z ustępowaniem miejsca zresztą problemu nie miałam do czasu. Ostatnio poproszona o ustąpienie miejsca rozejrzałam się po pojeździe i powiedziałam do niewiele starszej ode mnie kobiety „Czy nie może sobie pani znaleźć kogoś młodszego?”. Ale po zastanowieniu nawet ją rozumiem, bo przecież nikt w poważnym wieku nie stuka w szklaną szybkę podczas jazdy ani nie czyta książki na kalkulatorze.

Na pierwszym roku studiów musiałam na uczelnię jeździć z przesiadkami, albo spacerować. W komunikacji tłok, trzeba swoje wystać. Spacery i stanie to dwie relatywnie najmniej lubiane formy aktywności. Może wynika to z faktu, że moja lewa noga, w wyniku wypadków losowych, jest raczej podporowa. Autobusy tradycyjnie spóźniały się, były zatłoczone i wypełnione umiarkowanie przyjaźnie nastawioną do mnie ludzkością.
Postanowiłam zacząć tą pożyczoną kolarką jeździć na wykłady. Tradycyjnie wywołałam sensację, ale też znalazłam kilku naśladowców. Rowerem jeździłam do czasu aż zaszłam w ciążę i ukradli mi rower. Bez związku przyczynowo skutkowego, ale udało mi się jeszcze w czwartym miesiącu ciąży przelecieć przez kierownicę[1]. A potem były pilniejsze wydatki niż rower.

Równolegle od siedemnastego roku życia jeżdżę samochodem. Własnym, cudzym, każdym. Lubię. Wolę prowadzić samochód niż pić alkohol, dzięki czemu mając w rodzinie jedynie maluchy nauczyłam się prowadzić wszystko, bo wielkodusznie oferowałam odwiezienie właścicieli ich własnymi samochodami, gdzie życzą. Zazwyczaj życzyli.
Kilka lat temu odziedziczyłam trzydziestoletniego kampera i ktoś musiał go odpalić i przyprowadzić pod dom. Zamiłowaniu moich kolegów do alkoholu zawdzięczam to, że wsiadłam i pojechałam.

W zeszłym roku, trochę zanim w Warszawie zawalił się tunel, kupiłam skuter dzięki czemu o ile temperatura o poranku jest powyżej siedmiu stopni [2] — nie jadę samochodem do pracy. Z ostatnich obliczeń wyszło mi, że oszczędzam na tym skuterze co najmniej godzinę dziennie, a jak się trafi rocznica powstania w getcie, długi weekend albo mecz na Łazienkowskiej, to i więcej. Że o kosztach paliwa nie wspomnę.

I tak patrząc z dwóch foteli i dwóch siodełek, jeżdżąc po najbardziej zakorkowanym mieście, po zaliczeniu kilkunastu krajów europejskich (licząc w tym te bździny jak Monako, Andora czy Liechtenstein) i po przejechaniu wielu tysięcy kilometrów, zastanawiam się dlaczego rowerzyści i skuterzyści nienawidzą blachosmrodów, czemu blachosmrody nienawidzą rowerzystów i jednośladów, rowerzyści ze skuterzystami patrzą na siebie nawzajem z pewną pogardą, a piesi, jak już przestaną się bać wszystkiego co ma koła, to ich nienawidzą.

Czy nie moglibyśmy nienawidzić debili niezależnie czym jeżdżą? Jedną z podstawowych zasad o której pamiętam będąc użytkownikiem drogi, szczególnie publicznej, jest głębokie przeświadczenie, że wszyscy chcą mnie zabić. I nie od masy pojazdu zależy czy im się to uda, ale od moich zdolności przewidywania, gdzie czai się wróg. Prawidłowa odpowiedź — wszędzie.

I zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, nie rowerzyści to kretyni, nie motocykliści to kretyni i nie kierowcy. To nasze kochane społeczeństwo, które nastawione jest na walkę o przetrwanie i nie umie zachowywać się tak, żeby nawet nie tyle ułatwiać bliźnim, ale przynajmniej im nie utrudniać.

Nie umiem ocenić czym czuję się najbardziej. Kombatancko, od serca chyba najbardziej rowerzystą. Jeśli chodzi o ilość przejechanych kilometrów, to zdecydowanie kierowcą, a gorliwość neofity mam na skuterze. Umiem za to ocenić, że za każdą kierownicą siedzą zarówno ludzie jak i taborety.
Więc jak jeszcze raz gdzieś przeczytam, że źli są piesi/rowerzyści/motocykliści/kierowcy to nie ręczę za siebie i kogoś przejadę. A najlepiej któreś z moich wcieleń zamachnie się na pozostałe i wtedy wiarygodnie będę mogła ocenić, kto wygrał.

[1] Osobom oburzonym napiszę w tym miejscu to samo, co powiedziałam wtedy lekarzowi: gdyby to było takie proste, to nie byłoby problemu z ustawą antyaborcyjną, tylko popyt na rowery. Było to rok z kawałkiem po wejściu w życie ustawy o planowaniu rodziny, czyli tzw. kompromisu aborcyjnego, więc wszyscy mieli w miarę na świeżo. A ta ciąża z którą leciałam aktualnie zdaje maturę. Acz na wszelki wypadek — nie polecam.
[2] Sprawdzone empirycznie. Jak z tą trawą, której się można złapać wspinając. Musi to być siedem źdźbeł, ponieważ sześć nie utrzyma, a osiem nie mieści się w dłoni.

W trzy karty z góralem

Miejscem, w którym spędzam znaczną część roku jest zaprzyjaźniona hacjenda w Beskidach. Wieś zaciszna, z nieco ekstremalnym dojazdem, który nawet latem potrafi u pasażera wywołać efekt łapania kokpitu. Mechanizmu nie znam, bo zazwyczaj wtedy trzymam się kierownicy, ale moja droga mać tak właśnie reagowała na pierwsze beskidzkie zjazdy.

Zimą jest jeszcze śmieszniej, bo drogi nie zaczynają być mniej strome, a dodatkowo gmina należy do najbardziej śnieżnych w Polsce, więc potrafią być naprawdę wymagające. Wprawdzie przez drogi bez numerków, czyli całkiem boczne, potrafi tutaj dwa razy dziennie przejechać pług, ale natura i z tym da sobie radę, więc jeździ się raczej o białym niż po czarnym.
Z pokorą patrzę na miejscowych, którzy pod te górki potrafią nie tylko podjechać, ale też z nich zjechać, co bywa znacznie trudniejsze.

Przyjeżdżamy tu zimą, bo w okolicy jest kilka całkiem sympatycznych górek, hacjenda posiada całkiem miły kominek, a widok za oknami wpływa kojąco na moje skołatane nerwy.
Górek zaadaptowanych na narciarskie stoki robi się coraz więcej. Narciarzy też. Tyle, że nie zapominajmy, że jesteśmy w Polsce. Kilka kilometrów stąd, we wsi Istebna, kilka lat temu była sobie górka. Górka nazywa się Zagroń. Nie jest specjalnie wymagająca, ale ma wyciąg z czteroosobową kanapą i na rozgrzewkę się nadaje. Świetnie nadaje się też do nauki, bo specjalnych trudności na niej nie ma. Poza stokiem, wypożyczalnią i instruktorami Zagroń ma też basen i knajpo-bary. Wykupiony karnet narciarski upoważnia do wejścia na basen. Nie testowałam, bo jestem z natury płochliwa i lękiem mnie napawa gromadne spłukiwanie flory bakteryjnej.

W zeszłym roku w grudniu, pół kilometra w górę rzeki Olzy, otwarto drugi wyciąg. Nazywa się Złoty Groń, jest góreczką nieco bardziej stromą. Powiedzieć wymagającą, byłoby przesadą, ale w górnej części da się nawet całkiem, całkiem rozpędzić. A może raczej dawało się, o czym za chwilę. Kanapa jest tu sześcioosobowa, wyraźnie nowsza. Knajpka, wypożyczalnia, szkółka narciarska, przedszkole narciarskie.

Po przejechaniu kilkuset metrów dalej wzdłuż Olzy kilka dni temu otworzono trzeci wyciąg. Wyciąg nazywa się CHICHOT, co ja interpretuję jako chichot, niekoniecznie szyderczy, a młody jako Chic Hot. Można rzec — każdemu według potrzeb. Wyciąg orczykowy. Górka plaskata, ale za to usypana w coś na kształt snowparku, więc ma szanse ściągnąć miłośników jeżdżenia snowboardem po metalowych poręczach i narciarzy, którzy nie mogą się zdecydować, czy lubią jeździć przodem czy tyłem.
Infrastruktura całkiem świeżutka, ale jest gdzie usiąść i napić się kawy. Z prawdziwym mlekiem, w przeciwieństwie do Złotego Gronia, gdzie zamiast mleka dostałam jednorazowy syntetyk, którego nie znoszę.

I teraz będzie clou. Wzdłuż Olzy, na odcinku półtora kilometra, na jednej górce, są trzy wyciągi. Na każdy z nich kupuje się osobny karnet na osobnej karcie magnetycznej za którą płaci się 10 zł kaucji. Należy więc albo jeździć w kółko na jednym wyciągu, albo mieć w kieszeni trzy karty magnetyczne, bo bez specjalnie szokujących umiejętności można się przemieszczać z jednego wyciągu na drugi. Między półkilometrowymi trasami można by, na krzyż, puścić dodatkową, a nawet (nie bójmy się marzyć) dwie. Z zasad matematyki kołacze mi w głowie jedynie smętny Pitagoras i wychodzi mi z jego trójkąta, że ekstra tras można by uzyskać całe trzy kilometry, co na polskie, beskidzkie warunki, jest zdumiewającym bogactwem i o takim ewenemencie na pewno powiedziano by w telewizji i napisano w gazetach.

Teraz zejdźmy na ziemię. Jesteśmy w Polsce. W polskich górach. Gdzie każdy stok należy do polskiego górala. Polski góral nawet jeżeli już wie, że taki narciarz, co przejechał pół Polski, lubi posadzić kuper i napić się płynu, to zazwyczaj jest skłócony z sąsiadującym polskim góralem. Zrobienie więc z trzech psich góreczek czegoś, co w ogromnym cudzysłowie można by nazwać „rejonem narciarskim” jest niewykonalne.

Jeśli ktoś kreśli śmiałe plany objęcia Podhala jednym karnetem narciarskim, albo utworzenia w Beskidach jednego karnetu na którym można by jeździć na Skrzycznym, na Pilsku, w okolicach Istebnej, Wisły, Koniakowa i Zwardonia, może zacząłby eksperymentalnie od stworzenia jednego rejonu Istebna Ski. Na początek obejmowałby trzy opisane górki.
Dodatkowa trudność: poza góralem numer jeden, numer dwa i numer trzy, którzy są właścicielami wyciągów, występuje także góral numer cztery, do którego należy kawałek łączki na szczycie Złotego Gronia i w ciągu ostatniego miesiąca zdołał już postawić tam płoteczek, którym wygrodził kawałeczek na którym dawało się rozpędzić. To byłoby całkiem śmieszne, ale jest, jak w polskiej komedii, raczej żałosne.
Zapewne pola między wciągami należą do górala numer pięć, sześć, siedem i osiem, którzy za chwilę zorientują się, że klienci któregoś sąsiada jeżdżą sobie na skos i niszczą ich pola, tylko patrzeć jak wystawią płoteczek. Albo pięć.
Drodzy polscy górale… Nawet nie wiecie, jak śmieszni jesteście. Szkoda tylko, że to taki śmiech przez łzy, bo przegranym w te trzy karty jestem ja.

Nie daje mi spokoju, czy jeżdżę na Zaolziu czy też na Przedolziu. Bo to Olzie, to coś jak przedśródzadzidzie dzidy bojowej.

Jestę królową

— Nienawidzę Cię Siwo, wiesz? — mówi z uczuciem Bysiek słuchając jednym uchem, jak za ścianą Aleks opowiada o moim kolejnym brawurowym podjeździe po lodzie bez łańcuchów, tym razem cudzym samochodem.
— Ale dlaczego? — pytam dla świętego spokoju, bo i tak wiem.
— Bo jestem synem króla sedesów, a to zajebiście wysoko postawiona poprzeczka?

Co dwa koła to nie cztery

Zdanie mój ojciec nauczył mnie dwóch pożytecznych rzeczy: jeździć skuterem i strzelać z wiatrówki powiedziałam już tyle razy, że mam wrażenie, że to cytat.
Trochę koloryzuję, bo nauczył mnie jeszcze kilku rzeczy, w tym tego, że rzeczy dzielą się na te dla dziewczynek i te nie dla dziewczynek. O ile przez pierwsze dziesięć lat mojego życia było wszystko w porządku. Biegaliśmy, jeździliśmy różnymi dziwnymi pojazdami, pruli z tych wiatrówek do pustych butelek ustawionych na płocie, tak później zrobiło się nieco nudniej. Bo nagle najfajniejsze czynności przestały być dla mnie dostępne. Po co ci to? To nie dla dziewczynek. Na tym przeważnie kończył się szeroko pojęty fun.

Dziewczynką byłam dość nietypową. Bawiłam się samochodzikami, nie cierpiałam lalek, wolałam być piratem niż księżniczką, a o Meridach Walecznych nikt wtedy jeszcze nie słyszał, więc nie miałam lekko. Moja mać, zawodowo psycholog, a prywatnie kobieta mądra, kupowała mi te spodnie i zabawki społecznie nie konweniujące z płcią i jakoś bezkolizyjnie przefrunęłam przez dzieciństwo, bez poczucia straty, krzywdy czy niedopasowania. Mam nieodparte wrażenie, że jakbym się urodziła teraz moje życie mogłoby nie być tak bezkolizyjne, jak -dzieści lat temu.

Niestety matka pewnych rzeczy nie miała lub nie umiała, a większość z nich miał/umiał ojciec, który wraz z zakończeniem przeze mnie okresu dziecka model unisex, a rozpoczęcia okresu dorastająca panienka, postawił między mną a swoimi zabawkami szklaną szybę.
— Po co ci to?
— Bo fajne!
— Ale to nie dla dziewczynek!
BUM. Koniec zabawy.

Mam wrażenie, że całe życie noszę gdzieś w głowie listę rzeczy, których mi ojciec odmawiam i które teraz pracowicie zaznaczam jako zaliczone. Jeżdżenie kamperem — checked. Strzelanie — checked. Przejęcie po ojcu bogatych zbiorów kopalin, w tym dwóch hełmów: esesmańskiego i przestrzelonego sowieckiego — checked.

Mój nieco młodszy przyrodni brat, który wszystkie ojcowe pyszności miał na wyciągnięcie ręki, nie był przesadnie wyrywny do korzystania z nich, a ojcowa scheda wisiała mu dorodnym kalafiorem. Z pewną satysfakcją wykupiłam jego udział w ojcowym kamperze, przejęłam całą ojcową kolekcję, a z wiatrówki strzelam zaskakująco celnie, no i kupiłam skuter. Na ponure westchnienia mojej matki wysnułam mocno naciąganą koncepcję psychologiczną, że to już ostatnia rzecz, jaka mi została do zrobienia, z rzeczy, które nie są dla dziewczynek i na pewno już nic głupiego nie zrobię.

Pierwszy raz prowadziłam skuter jak miałam osiem lat. Zdumiewające, ale pamiętam to ze szczegółami do dzisiaj. Wrażenie to na mnie zrobiło niesamowite.
W latach ’70 Hanuszkiewicz wystawił Balladynę, w której Goplana wjeżdżała na scenę na złotej hondzie, a Skierka i Chochlik na motorynkach. Mój ojciec ten sprzęt kupił, dużą Hondę chyba sprzedał od razu, bo nie miałam okazji się z nią spotkać, ale na motorynce jeździłam właśnie jako ośmiolatka.

Kilka epok później, ojciec kupił Simsona. Znaczy było to kilka epok w świecie ośmiolatka, a tak naprawdę minęło cztery. Miałam lat dwanaście, silny imperatyw jeżdżenia motorowerem i nieodpowiednią płeć.
Udało mi się wynegocjować raptem kilka godzin jeżdżenia w kółko, kilka rundek po lesie i tak zostałam z przekonaniem, że zostałam stworzona do jednośladów i poczuciem głębokiego niedosytu u i jakiejś cholernej niesprawiedliwości.

Jednoślad za mną chodził. A może raczej jeździł? Ale, a to nie było warunków, a to nie było pieniędzy, a to nie było okazji i w zasadzie przecież są pilniejsze wydatki. Sprawdziłam śliczne lanserskie hipsta-skuterki. Nowe kosztują kwoty pięciocyfrowe (powariowali chyba), na używkach się nie znam i w ogóle nie wiem co chcę.
Aż w końcu zostały spełnione wszystkie warunki. Wymyśliłam gdzie trzymać. Koleżanka sprzedawała 50. czyli skuter na którym mogę pomykać mając dowód osobisty (co tak swoją drogą uważam za idiotyzm, ale to inna sprawa), młody uznał, że się dorzuca i kupujemy na spółkę.
I tą oto metodą zostałam właścicielką skutera. No, dobra, połowy skutera. No, dobra, stan na dzisiaj — połowy trzech czwartych skutera.

Wsiadłam. I nagle się okazało, że bez pasów bezpieczeństwa i tony żelastwa dookoła czuję się trochę samotna na asfalcie. Niby rowerem pomykałam po mieście i między samochodami jeździłam, ale zawsze mogłam newralgiczny kawałek zrobić chodnikiem. A teraz raczej nie mogę.
Skuter ma dwa guziki — jechać i stanąć. No, jeszcze jakieś drobiazgi w stylu świateł i kierunkowskazów, ale to łatwizna. Tyle, jak się okazało, pamiętałam z ojcowych szkoleń. Po małych żoliborskich uliczkach pojechałam bez wysiłku. Po piaszczystych drogach w Kampinosie — bez problemu. I nawet do tego Kampinosu dojechałam. Tyle, że ciągle trochę mi przeszkadzają inni użytkownicy dróg i panicznie boję się autobusów. Trochę wiem ile się widzi siedząc wyżej niż kierowca standardowego samochodu osobowego i zdecydowanie nie widzi się skuterów.

Miałam w planach stopniowe poszerzanie zakresu umiejętności, ale niefrasobliwość warszawskich geologów i, jak to pisze meinstrimowa prasa, kiedy pojawia sie słowo, którego nie zna, „tak zwana kurzawka” i zamknęli mi tunel na Wisłostradzie. Poza tunelem zamknęli też połowę ulic w Warszawie i przedostanie się z północy, gdzie mieszkam, na względne południe, gdzie pracuję stało się trudne i czasochłonne.
Komunikacja miejska dalej nie spełnia moich trzech warunków (czysto, luźno i punktualnie), więc konsekwentnie jestem na nią obrażona. Raz kozie śmierć, zaczęłam do pracy jeździć skuterem. Pominąwszy zdrową poranną dawkę adrenaliny, czas dojazdu do pracy skrócił mi się o połowę, a jeżdżę naprawdę bardzo zachowawczo i nawet zdarza mi się stać w tych korkach, jeśli boję się wjechać między samochody.

Korzystając z zamkniętego tunelu wjechałam w całkiem nowy świat. Dowiedziałam się na przykład, że między pasem prawym a lewym, względnie między prawym a środkowym jest zdumiewająco dużo miejsca. I wjeżdżając tam człowiek się czuje trochę jak Bruce Wszechmocny. Z moim zachowawczym charakterem, mimo wszystko częściej jeżdżę przy prawym krawężniku, ale drapieżne studzienki powoli mnie do tego zniechęcają.

Okazało się, że doświadczenia z wieloletniego jeżdżenia jednośladem z napędem białkowym, a potem wszystkimi dostępnymi samochodami osobowymi, a na koniec zwalistą i mało zwrotną szafą gdańską, są niezwykle przydatne. Przede wszystkim pamiętam, co mnie wkurza jako pieszego, jako kierowcę i jako rowerzystę i naprawdę staram się tego nie robić. A jadąc korzystam z pokładów wieloletniej bazy danych w której mam zapisane chyba wszystkie możliwe głupie zachowania na drodze.

Ojciec, zniechęcając mnie do wszystkiego, co ma dwa koła i warczy, podpierał się moją umiarkowanie atletyczną budową fizyczną, mówiąc musisz mieć motor spod którego wstaniesz. Nie badając w praktyce ustaliłam, że spod 80 kg wstanę, niemniej wtaczając maszynkę na krawężniki, manewrując przy wyprowadzaniu z ciasnego podjazdu zastanawiam się, jak się przetacza motory, które ważą po kilkaset kilo. Niby przetaczam trzytonowego kampera, ale nie muszę go ani pchać, ani trzymać, ani zostawiony samotnie, nie przewraca się na żadną stronę. A tutaj już nie jest tak różowo. Mijam też na ulicy motocyklistów, którzy ważą tyle, co ja ze skuterem. I dalej czuję się na tej drodze zagubiona…

Mam za sobą coraz więcej pierwszych razów. Pierwszy raz jechałam w deszczu, pierwszy raz wyprzedziłam maserati, pierwszy raz jechałam z radiem w słuchawce i pierwszy raz zawadziłam komuś o lusterko. I cieszy mnie to, że tych pierwszych razów jeszcze trochę przede mną.
W tej wszechogarniającej radości jedno mnie martwi… Wiem, jak jest z nartami. _Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Wiem też jak jest z koniem. Trzeba z niego spaść. Jestem pełna obaw, że ta zasada działa też tutaj.

Powrót kierowcy marnotrawnego

Zawsze po powrocie z zagranicy, szczególnie kiedy jadę samochodem i szczególnie, kiedy przejeżdżam około dziesięciu tysięcy kilometrów, marzy mi się, że chciałabym żyć w kraju, w którym przestrzega się przepisów ruchu drogowego.

Nie wyprzedza się na trzeciego, nie przekracza prędkości. Nie jeździ po pasach oznaczających kawałki jezdni, po których jeździć nie można. Nie parkuje ani na chodnikach[1] ani na ścieżkach rowerowych. Gdzie linia ciągła oznacza, że jeżeli zmieniam pas zaraz za ową linią ciągłą, to nic mi się nagle za plecami nie pojawi, bo się śpieszy.

Chciałabym, żeby zmiana pasa nie była rosyjską ruletką wpuści/nie wpuści. Chciałabym, żeby wyrzucenie kierunkowskazu oznaczało, że chcę zmienić pas, a nie, że mam fanaberię, żeby wjechać przed kogoś i być pierwsza. I żeby jak w cywilizowanym świecie wystarczało, żeby pierwszy jadący samochód zwolnił i mnie wpuścił.

Chciałabym, żeby pas skręcający w prawo był pasem skręcającym w prawo, a nie przyspieszeniem dla tych co jadą prosto i nie są takimi frajerami, żeby czekać na środkowym. Przy okazji chciałabym też, żeby pas środkowy, który jedzie prosto nie był skrótem do skręcania w lewo/prawo, dla tych, którzy nie są takimi frajerami, żeby stać na pasie lewym (pozdrawiamy skrzyżowanie Gagarina z Czerniakowską).

Chciałabym, żeby na autostradach ludzie myśleli. Jest taki sprytny myk, że jeśli ktoś wyjeżdża z parkingu na autostradę, a lewy pas jest wolny, to kierowcy automatycznie zjeżdżają na ten lewy pas, żeby włączający się miał łatwiej. O ile nie są Polakami.
Chciałabym, żeby były autostrady i żeby były to autostrady trzypasmowe.
Chciałabym, żeby komunikaty na tablicach nad autostradami i ulicami informowały, a nie codziennie wyświetlały z automatu to samo. Przez informacje rozumiem napis „Opóźnienie w tunelu — 12 minut” a nie „Utrudnienia przed Ludną”.

Chciałabym, nie bać się, że buc, który uzna, że nieprawidłowo zmieniam pas nie zjeżdżał za mną i nie próbował wykorzystać przewagi fizycznej, bo samym intelektem w tej sytuacji za wysoko nie podskoczę.
Chciałabym, żeby mandaty i punkty były na tyle dotkliwe i na tyle dostosowane do sytuacji finansowej, żeby zniknęła grupa, która ma szczerze pod wydechem, że zapłaci 500 zł.
Przy okazji chciałabym też, żeby przepisy, znaki i ograniczenia były ustalane przez ludzi myślących, ale to już temat na osobne gorzkie żale…

I solennie, jak co roku przyrzekam zacząć naprawianie świata od siebie.

[1] wiem jak można.