Jestem przyzwyczajona, że moja OMC (o mało co) teściowa mówi cytatami z TVP. Podziwiam skuteczność i podziwiam osoby jak Magda Biejat, które umieją spokojnie te bzdury kontrować na wizji w sposób absolutnie mistrzowski. Polecam Magdę w TV Republika, nie będę linkowała.
Ale faktem jest, że widzowie TVP dostają gotowe paczki informacyjne, wielokrotnie powtarzane i łatwe w dalszym kolportażu. Dotyczyło to PO i „opozycji totalnej”, dotyczy osób LGBTQA+. Niestety, ja nie umiem odpowiadać na te brednie spokojnie, gdyż (jak twierdzą zgodnie Jakub, mój syn i Małgorzata, jego dziewczyna – jestem kodziarzem lewicy, precz z kaczorem dyktatorem, a nie wróć – równość małżeńska dla wszystkich, matriarchat i szczęście za darmo!!!). I zaraz zaczynam krzyczeć.
Przyznam, że oglądam TVP. Z wypiekami, nawet czasami Wiadomości na VOD. 20 lat życia spędziłam w kraju dysponującym zaawansowanym aparatem propagandowym i umiem słuchać między wierszami. Czasami nawet słyszę o czym milczą. Dlatego nie dziwi mnie co mówią ludzie, którzy ufają łagodnej twarzy Danuty Holeckiej (sprawdzić, czy jej nie ucharakteryzowali akuratnie na jednego z dyktatorów, ciekawe czy ten stylista jeszcze pracuje)
Wczoraj podsłuchałam jak moja matka, przez telefon, usiłuje rozpaczliwie kontrować jakieś rewelacje o Paradach Równości i Czarnych Marszach, profanacjach mszy świętej, pizdomonstrancji i o homoseksualistach adoptujących chłopców celem zhomoseksualizowania ich oraz (najlepsze), że homoseksualizm = pedofilii, a już na pewno każdy pedofil to homoseksualista.
Jako kodziarz lewicy eksplodowałabym pytaniem, jakim w takim cudem kształtuje się orientacja homo w rodzinach hetero. Oraz nie powstrzymałabym się przed tezą, że rozmówczyni jest w mylnym będzie, bo to każdy ksiądz jest pedofilem, choć nie każdy jest homoseksualistą.
Ale ja nie o tym:
rozmówczyni jest koleżanką z roku mojej matki, psycholożką pracującą kilkadziesiąt lat w zawodzie. Uniwersytecie Warszawski, Wydziale Psychologii, coś poszło bardzo źle.
Serio, nie wiedziałabym na kogo zagłosować. Wielkiego geniusza odrzuciłabym ze względu na źle kojarzące się broszki, torreadorkę za mordowanie zwierzątek, chociaż ma u mnie dwa plusy za płeć i wiek, więc zostałaby pilotka.
Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji oraz tego, że mam słabość do latających ludzi…
— To harcerski parking jest płatny 5 zl zbieramy na obóz… — mówi na jednym oddechu zmoknięte dziewczątko w bardzo zmokniętym mundurku pod Piątą Bramą Cmentarza Powązkowskiego.
— ZHP czy ZHR? — pytam , choć może powinnam uprzejmiej, ale pada.
— SH, służba harcerska. — dziewczątko wręcza mi bilet parkingowy.
— To ci mniej kościelni czy bardziej?
— Yyyy, mniej.
— To dam dziesięć.
10 sztuk za 3,70. Wzięłam cztery opakowania na trzy kudłate osoby. Doświadczenie uczy, że niczego nie gubimy w takim tempie, jak dobrych, czarnych gumek do włosów, a w miejscach gdzie je można kupić bywam raz na rok.
Kilka godzin wcześniej okulistka dała mi porcję kropli obniżających ciśnienie w oczach, na 90 dni, refundowane 9,90. Pomiętosiłam pod nosem inwektywy na dysproporcje między lekami refundowanymi, a nierefundowanymi, ciesząc się (już bez inwektyw), że refundacja mi wychodzi tanio, przynajmniej na oczy.
W Carrefourze, przy kasie numer 23, szprotki i opakowanie krakersów kupowała starsza pani. Właściwie staruszka. Wyrok: trzyczterdzieścidziewięć. Spośród moniaków, z bardzo podartej portmonetki, staruszka wyciągnęła piątaka, który się jej wysunął z ręki.
— Nie ma ich, a jeszcze uciekają.
Nie wiem czy to był żart, czy raczej gorzka uwaga, do mnie czy do kasjerki, najwyraźniej przyzwyczajonej, bo nie robi to na niej wrażenia.
Zrobiło mi się niewyobrażalnie głupio, że uznałam moje gumki do włosów za tanie. Że uznałam moje refundowane leki za tanie.
I tak strasznie chciałam zapłacić tej pani za zakupy. I nie umiałam.
W pokoleniu mojej matki aborcja była legalna i popularna. Stosowana jako uciążliwy środek antykoncepcyjny, bo tychże nie było, albo były bardzo zawodne. Przesadnie się z nią nawet nie ukrywano, jako rzecze matka.
Jak leżała w szpitalu, kiedy się rodziłam, vis a vis był gabinet w którym w trybie ambulatoryjnym usuwało się ciąże. „Robiło skrobanki”, jak wtedy się mówiło. Gabinet pracował cały dzień i obsługiwał jedną panią za drugą.
Jeśli statystyki się nie mylą, przynajmniej w rzędzie wartości, to teraz co piąta kobieta miała aborcję. Wtedy jeszcze więcej.
Jak patrzę na starsze panie defilujące w marszach prolejferów, to mam ochotę odliczać, bo nie wierzę, że tam maszerują tylko te, co nie chciały Niemca i rodziły moich rówieśników. Zwłaszcza, że tzw. rodziny wielodzietne (powyżej 3. dzieci), to w mojej podstawówce była incydentalna rzadkość.
I wy też, zanim zaczniecie protestować przeciwko aborcji — pogadajcie z mamą albo babcią i rozejrzyjcie się dookoła.
W 1989 kupiłam Gazetę Wyborczą w kiosku na rogu Mickiewicza i pl. Wilsona, tam gdzie Mickiewicza schodzi w dół, między sklepem mięsnym Bekon (obecnie bank) a kinem Wisła (obecnie kino Wisła).
Czytywałam powielaczową bibułę. Paradoksalnie pani kioskarka w tym kiosku wiele lat była dystrybutorem owej bibuły na rejon Żoliborza. W moim prostym, dwudziestoletnim mózgu, jakoś zlało się to w całość. Bibuła jak bibuła. Kiepskie zdjęcia, trochę rozmazany druk. No dobra, trochę lepszy niż powielaczowy.
Wracałam do domu ulicą Krasińskiego wertując tę dziwną, legalną bibułę i jakoś w okolicy ulicy Dziennikarskiej dotarłam do ostatniej strony. I tam do mnie dotarło, że coś się zmieniło. Wstrząsnęło mną. Przez chwilę stałam i nie mogłam się pozbierać.
Na ostatniej stronie był program telewizyjny i prognoza pogody.
Dotarło do mnie, że nie czytam kolportowanego drugiego obiegu. To była prawdziwa gazeta.
Dzisiaj z Gazetą Wyborczą pełen przedruk pierwszego numeru.
Polecam zwłaszcza podatnym na wzruszenia styropianowym złogom.
Nie dajmy sobie wmówić, że 4 czerwca nic nie znaczy.
PS. Służbowo zajmuję się moderacją komentarzy w pewnym mocno nielubianym serwisie internetowym i mam dużą wprawę w banowaniu i wycinaniu. Tutaj jestem prywatnie i nie mam skrupułów tym bardziej. Więc zanim napiszesz co sądzisz o Wyborach ’89 albo Gazecie Wyborczej, to się zastanów, czy warto.
Wiecie co? I w waszym życiu też przyjdzie moment, kiedy do piersi przytuli was „dobra zmiana”. Bo z tymi total(itar)nymi zmianami tak jest, że do pewnego momentu się ich nie zauważa, nie odczuwa. Coś jak z gotowaniem żaby, która nie ucieka z garnka, choćby mogła, o ile się jej temperaturę podnosi stopniowo. Tak samo gotuje się społeczeństwo. W sumie mało nas obchodzi Trybunał Konstytucyjny. Uniewinnienie jakiś panów, trudno. Wiadomości TVP wyglądają jak tania propagandówka, a TV Republika wydaje się niewinnym i obiektywnym medium? No, jakoś mnie to nie dotyczy. I ciebie nie dotyczy, masz inne stacje. Jeszcze. Ministerstwo wycofuje refundowanie in vitro? Przecież masz dzieci, a tylu ludzi żyje bezdzietnie, bez przesady. Ale poczekaj, przyjdzie coś, co poczujesz dotkliwie, co zaboli tak, że nie pomoże plaster za +500 zł miesięcznie.
Mam prawie 50. lat, chorobę przewlekłą i biorę teratogenne leki. Do tej pory gdybym zaszła w ciążę to te trzy czynniki byłyby wskazaniem do potencjalnej aborcji, ze względu na mój stan zdrowia i potencjalnego dziecka. Oczywiście środki, żeby do ciąży i aborcji nie dopuścić są dostępne. Na receptę. Bez refundacji. Dość drogo.
Jeśli dobra zmiana przegłosuje w Sejmie stanowisko Episkopatu, a mnie skończyłyby się pieniądze, albo w ramach dalszych kompromisów zostanie zdelegalizowana antykoncepcja, to pozostaną mi śluby czystości. W innym przypadku, o którym nawet nie chcę myśleć, jest wózek inwalidzki — ciąża w SM zazwyczaj gwałtownie pogarsza stan zdrowia, szczególnie w pewnym wieku i trzeba odstawić leki, które pomagają. Jest też ciężko uszkodzony płód. Są starzy ludzie.
Wszystkim mądralom polecającym „metody naturalne” po 45 roku życia — życzę powodzenia. Wasze zdrowie.
Odebrałam wychowanie nie przystające do poglądów. Bo tak się jakoś utarło, że Powstanie, Katyń, patriotyzm, to katoprawica i trochę obciach. Trochę się utarło, a trochę oddaliśmy im naszych ojców, dziadków i pradziadków, którzy w rozmaitych imprezach udział brali, niekiedy terminalny. Pozwoliliśmy, żeby naszymi korzeniami, jakby ich poglądy nie były odległe od naszych, twarz sobie wycierały osoby bez zdolności honorowych. Symbolem tego o czym mówię jest szarpnięcie Kazimiery Szczuki, która w programie na żywo, o mało nie przyładowała Arturowi Zawiszy fangi w nos. Myślę, że nie przyładowała właśnie dlatego, że Zawisza ma wąs, ale zdolności honorowych właśnie za grosz. Miałam kiedyś okazję trzy zdania na ten temat z Kazią zamienić i wyszło z rozmowy, że oddajemy walkowerem. Ona ojca, ja dziadka i to wszystko o czym nam w domu opowiadano. Naszą przeszłość, naszą historię, a nawet nasze rodziny. Pozwoliliśmy, żeby o patriotyzmie, historii, mówiło się wyłącznie na propagandowych wiecach prawicy.
Dla mnie patriotyzm, to płacenie podatków w tym kraju, segregacja śmieci i wychowanie dziecka tak, żeby jego pierwszą myślą po uzyskaniu jako takiej samodzielności intelektualnej nie było „w-y-p-i-e-r…m”. A przy okazji uważam, że archiwa zalegające gdzieś na wschodzie powinno się ujawnić i moja matka powinna się dowiedzieć kim jej ojciec był, co zrobił i jak zginął. Co roku też idąc 1 listopada na Powązki stawiam znicz na grobie Rydza-Śmigłego. Z roku na rok z większym poczuciem obciachu. Zjadam własny ogon, bo dochodzę do etapu, że wstydzę się również tego, że coś co w zasadzie nie jest z mojej strony żadną manifestacją polityczną, może mnie postawić w jednym rzędzie z ludźmi, koło których nie chcę stać i którzy za jedenaście dni będą próbowali zdemolować mi miasto. Z patriotyzmu. I mam wrażenie, że to odczucie jest powszechne, bo z roku na rok zniczy na grobie Rydza-Śmigłego jest coraz mniej.
Dzisiaj też stałam nad potężnym pomnikiem i odpalałam świeczkę. Bez problemu postawiłam ją pod grobem, choć pamiętam czasy, że świeczki nie mieściły się na chodniku. I naprawdę sądzę, że to wynika z upupiania bohaterów przez środowiska „patriotyczne”. Widzicie cudzysłów? Jest bardzo duży.
Odeszłam kawałek alejką, kiedy dogonił mnie staruszek z notesikiem.
— Pani się interesuje historią? To ja pani coś pokażę. — powiedział wertując nerwowo, chociaż nie mam na plecach napisane, gdzie pracuję, więc się nie bałam. Między zapisanymi stronami znalazł zdjęcie:
— Proszę zobaczyć. Tak to kiedyś wyglądało. [1]
Na odwrocie było napisane, że zdjęcie zostało zrobione 1 listopada 1957. I nie wiem, czy pan pokazuje zdjęcie każdemu, kto ma mniej niż sto lat, czy podsłuchał, jak się użalam nad oddaniem Rydza w prawicowe łapy.
Mój dziadek nie ma grobu. Leży w zbiorowej mogile, którą co bardziej krewcy politycy co jakiś czas chcą rozkopać. Grób symboliczny ma koło Babci, a tabliczkę pamiątkową na tzw. ścianie katyńskiej w kościele Karola Boromeusza.
Jest tam odkąd zaczęło być wolno o tym mówić. I niepomiernie mnie co roku irytuje, jak otwierają tajemniczą skrzyneczkę w murze i okazują gawiedzi przestrzelony czerep podpisany, jakby ktoś miał wątpliwości „czaszka oficera rozstrzelanego w Katyniu”.
Nienawidzę tego. Szansa, że to czaszka należąca do mojego dziadka to 1:4400, ale niemniej niezerowa. I chyba mogę sobie nie życzyć.
Nie życzę sobie wielu rzeczy. Nie życzę wycierania otworów gębowych Katyniem. I nie życzę sobie łączenia katastrofy smoleńskiej z ofiarami z 1940. No, ale mogę sobie nie życzyć. Na ścianie Boromeusza nie ma miejsca na cztery tysiące tabliczek, ale jest na dwie wielkie tablice z 96. nazwiskami ofiar katastrofy i potężny napis. Naprawdę sytuacja, kiedy stawiam świeczkę pod tabliczką z nazwiskiem Dziadka i mam ochotę wrzeszczeć, jest wysoce niekomfortowa. Nie mam zdjęcia, zemdliło mnie.
Kiedyś śpiewaliśmy, że Nie oddamy Chinom Związku Radzickiego. Naprawdę mam ochotę na następną manifestację z okazji jakiegoś niepodległościowego alleluja zorganizować przemarsz lewactwa o endeckim rodowodzie. A na następną Paradę Równości iść z dziadkowym Krzyżem Walecznych, który dostał za 1920 rok. Tylko chyba nieuprawnione noszenie odznaczeń państwowych to jest jakiś paragraf. Tym lepiej, w sumie.
[1] Jeśli ktoś nie wie: Rydz-Śmigły był wiele lat pochowany na Powązkach pod pseudonimem właśnie Adam Zawisza, żeby go nie wykopali i nie wywieźli. Prawdziwe nazwisko pojawiło się na grobie dopiero w 1994.
Ta chwila, kiedy przez dwie godziny usiłujesz zrobić dobre wrażenie na gospodyni. Prowadzisz eleganckiego small talka, wykazujesz się niewymuszoną erudycją, wyrażasz zainteresowanie gospodarstwem na pustkowiu, poznajesz jego historię i plany rozbudowy. Ze zrozumieniem akceptujesz planowane zmiany. Zagajasz o stan zdrowia rodziny, wyrażasz sympatię dla zwierząt domowych. Wysłuchujesz rodzinnych historii. Okazujesz niezbyt nachalne współczucie trudną sytuacją finansową. Delikatnie nie kontynuujesz drażliwych tematów. Przez dwie godziny czujesz, że twoja matka pękłaby z dumy widząc cię w tej chwili.
Znając poglądy polityczne gospodarzy starannie unikasz słów „brzoza” i „zamach”. Udaje ci się nawet wyrazić życzliwe zainteresowanie ostatnim numerem „Gazety Polskiej” i wykazać pogłębioną wiedzą na temat piszących tam autorów, nie wpadajac w pułapkę konieczności określania, który z nich jest aktualnie bardziej niepokorny.
Wszystko po to, żeby pod dwóch godzinach towarzyskiego arcydzieła, wszedł twój życiowy partner i oznajmił z nieukrywaną satysfakcją:
Od rana boli mnie wątroba. Stopniowo docierają do mnie zalety samochodu, ponieważ jadąc rowerem, ze słuchawkami na uszach, wyglądam bardzo głupio, kiedy kłócę się z prowadzącymi audycję w radio TokFM.
Nie mogę słuchać o geograficznych powodach tego (jak mawiała moja ex-szefowa) klapsusu językowego. Ani o tym, że ktoś coś źle napisał.
Jeśli nawet Obamie stażystka w Białym Domu źle napisała przemówienie, to nie znaczy, że musiał je bezmyślnie przeczytać. Zakładam, że przeczytał je przynajmniej raz, zanim wystąpił publicznie.
I nie tłumaczy go, jak mi dzisiaj klarował ktoś w radio, że biedaczek musiał ogarnąć rozumem trzy tak różne postaci do odznaczenia medalem — Jana Karskiego, Madeleine Albright i Boba Dylana. I ledwo dał radę. No, phleeeeze… Bardzo wątły argument. Mówimy o facecie, który ogarnia połowę światowego arsenału atomowego i wysyła wojsko na wojny na całym świecie. Poczułam dreszcz zaniepokojenia.
Niestety, Amerykanie nie są pieprzonymi erudytami, o czym się teraz boleśnie przekonali. Przeciętny polski gimnazjalista odróżnia Lincolna od de Gaulle’a. No, może przesadziłam. Licealista. A oni nie bardzo rozumieją o co nam chodzi,
Nie byłam nigdy w Stanach. Nie studiowałam amerykanistyki, a mniej więcej zasady panujące w społeczeństwie amerykańskim mam opanowane. I na przykład wiem, że nie bardzo można powiedzieć, że prezydent Stanów Zjednoczonych jest czarny. Że mają słowa, których używać nie należy (np. nigga, Bambo, czarnuch). I spodziewam się, że tym bardziej wie to protokół dyplomatyczny. Nawet nasz rodzimy, kwiecisty i w gafy bogaty prezydent. A śmialiśmy się z niego.
Tak więc nie przekonuje mnie przejęzyczenie, pomyłka, źle napisane przemówienie. Gdyż wyłazi z Amerykanów niedouczenie i brak dbałości o cudzą poprawność polityczną.
Bo tak naprawdę właśnie to mnie denerwuje, że nie ma kraju, który bardziej niż Stany dba o formę i potencjalnie obraźliwe słowa. Kraju, który swoje obsesje wynikające z potrzeby uprawy większej ilości bawełny już narzucił całemu światu.
Bo nie jest ważne, czy komuś chodziło o geografię, czy nie doczytał. Powinien doczytać, tak jak ja doczytałam, że nie mogę na ich prezydenta powiedzieć Murzyn.
Odgrażam się więc przy kolacji, że teraz będę ostentacyjnie podkreślała kolor skóry co ciemniejszych Amerykanów i jak usłyszę, że nie wolno, to powiem, że ja tylko tak optycznie ich określam, nie rasowo.
— Ale my przy nich to mysz jesteśmy — antenatka podsumowuje dyskusję i skomplikowane międzynarodowe relacja polsko-amerykańskie. — Mysz!
— Może i mysz!!! — wcielam nad sałatą swoje postanowienie w czyn. — Może i mysz, ale biała!
Pierwszy raz pojechałam na europejski trip w 1991 roku. Szramy po komunie były wtedy jeszcze całkiem świeże, a Wielki Świat nie zaczynał się w Słubicach. Co więcej Słubice i tereny byłego NRD omijało się wtedy dużym łukiem, bo podobno tam bili.
Wielki Świat zrobił nam wtedy tę uprzejmość, że zniósł wizy i żeby pojechać zobaczyć Paryż wystarczył paszport, który ku zdumieniu wszystkich, można było trzymać w szufladzie.
Paszport okazywało się na granicach, ale Oni mieli już chyba jakieś Schengen, bo na granicy niemiecko-francuskiej udało mi się spowodować spory korek, kiedy zostawiłam samochód na środku drogi, wysiadłam i uparłam się komuś pokazać paszport. Łatwo nie było, żywego ducha w tych budkach nie znalazłam i pojechałam w końcu bez pieczątki z poczuciem popełniania jakiegoś potężnego wykroczenia. Dzięki tej samej lekkomyślności krajów zachodnich, dwa tygodnie później wjechałam do Szwajcarii, do której wizy trzeba było mieć, samochodem na francuskich numerach. Ale to inna historia.
Jak teraz myślę o tej podróży, to robi mi się troszkę słabo. Jechałyśmy we trzy osoby, maluchem, na dachu mieliśmy wczesny prototyp skrzyni Thule, czyli przywiązaną na sztywno tekturową walizkę, pamiętającą chyba dwudziestolecie międzywojenne. Poza tym miałyśmy namiot, butle gazowe i cały bagażnik malucha artykułów spożywczych o przedłużonej trwałości. Przyznam, że jak teraz pakuję kampera na czterotygodniowy wyjazd, to mam wrażenie, że nie tylko zrobiłam karierę od pucybuta do milionera, ale dodatkowo mam w życiu cholernie dużo szczęścia. I, że wtedy w tego kampera na pewno bym nie uwierzyła.
Walizka była opakowana w torbę po rowerze Wigry 3.
Echa tej podróży pojawiają się w moim życiu dość często, bo przejechanie sześciu i pół tysiąca kilometrów przez Pragę, Norymbergę, Paryż, Chamonix, Laurowe Wybrzeże, Rzym, Wenecję i Wiedeń, przeładowanym maluchem, który był uprzejmy czternaście (słownie czternaście) razy się zepsuć, to było naprawdę traumatyczne przeżycie.
Jednym z etapów była wizyta u znajomych na pograniczu francusko-szwajcarskim. Znajomi postanowili zrobić nam frajdę i zafundowali nam wjazd kolejką na Aiguille du Midi, czyli jeden ze szczytów w masywie Mont Blanc.
Byłam wtedy u szczytu swojego obłędu związanego z górami i wspinaniem, więc lepszego prezentu zrobić mi nie mogli. Czułam się też Strasznie Wielkim Taternikiem i co sie z mojej biednej matki ponaśmiewałam po drodze, to moje. Że zaraz się w tych klapkach zabije, że dużej góry z bliska nie widziała, że choroba wysokościowa zaraz ją pokona. Jak wiadomo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Cokolwiek nadprzyrodzonego te moje szyderstwa słyszało, zemściło się srodze i postanowiło przeciągnąć mnie pod kilem mojej własnej złośliwości.
Po wjechaniu zdziwiło mnie, że jeden podest jest zajęty przez śpiących pokotem ludzi, ale nie miałam czasu się tym zająć — zwiedzałam. Góra piękna, pogoda wspaniała, widoki prześliczne. Moje ADHD dało o sobie znać i latałam po stacji kolejki jak tchórzofretka na sterydach, robiąc tyle zdjęć na ile mi pozwoliła ilość posiadanej kliszy. Przypominam rok był ’91, więc nawet lustrzankę wtedy nie każdy miał…
Latałam po stacji do czasu… Wjazd z Chamonix (1035 m n.p.m.) na szczyt 3842 m n.p.m. musiał zaboleć. Jeśli do tej pory o chorobie wysokościowej słyszałam w teorii, tak miałam okazję obejrzeć ją z bliska i wszystkie szyderstwa odpokutować.
Złożyło mnie miej więcej godzinę po wjechaniu na szczyt. Jeśli kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek potem bolała mnie głowa, tak Aiguille du Midi uważam za punkt odniesienia. Bardziej nie bolała mnie nigdy. Tramalu nie miałam, ketonalu też nie. Aspiryna nie działała. Zresztą ani lekarstwa, ani nawet płyny nie trzymały się mnie przesadnie długo, więc może lepiej, że nic nie miałam.
Bilety na kolejkę sprzedawano na określone godziny wjazdu i zjazdu, więc efekt był taki, że ten podest zajęty przez śpiących ludzi był miejscem spoczynku tych nieodpornych na gwałtowne zmiany ciśnienia. Tamże, skruszona, zaległam i ja. Nie muszę oczywiście dodawać, że moja mać nie zaległa nigdzie, pijąc kawę i paląc kolejnego papierosa, lekko znudzona, jak zawsze, bez wysiłku doczekała do naszej godziny odjazdu.
A ja siedząc na peronie stacji czułam się jakbym czymś bardzo ciężkim dostała w głowę nie raz, ale 3842 razy. Stacja była wykuta w skale i echo niosło się w niej uczciwie. Musiała mnie już wtedy ta głowa przestać boleć, bo ciosów odbiciami wrednych fal dźwiękowych nie pamiętam, ale zapewne nie czułam się jeszcze do końca dobrze, bo pohukiwania hop hop dość szybko mi się znudziły i postanowiłam przetestować akustykę pomieszczenia.
Tu warto nadmienić, że natura wyposażyła mnie w bardzo donośny głos, obejmujący ponadnormatywna skalę, wrodzoną umiejętność emisji dźwięku z przepony i relatywnie duże płuca, co do kupy sprawia, że mogę się drzeć bardzo głośno, bardzo długo i bardzo donośnie. Żeby nie było za dobrze nie wyposażyła mnie niestety, w najmniejszy nawet ślad słuchu muzycznego. Mówiąc krótko — jak próbuję śpiewać, efekt jest iście piorunujący.
W wyniku powyższych niedoborów melodie, które jestem w stanie odtworzyć tak, żeby postronny słuchacz wiedział, co śpiewam nie mogą być zbyt skomplikowane. Szczególnie dobrze wychodzą mi pieśni patriotyczne i hymny podniosłe typu Warszawianka czy Marsylianka, Oda do radości, hymn ZSRR i … Międzynarodówka. No, właśnie.
Siedząc w świetnej akustyce kolejki na Mont Blanc, z głową po której myśli obijały się jak echo po skałach, nagle ni z tego ni z owego, na całe gardło zaśpiewałam Międzynarodówkę. Zaśpiewałam, to łagodnie powiedziane — pełną piersią wydarłam się na cały regulator w jaskini pełnej ludzi czekających na kolejkę.
Ludzie zamilkli, część zaczęła się nerwowo śmiać, a ja nie zniechęcając się doszłam do refrenu. I wtedy dziadek Marks ze wzruszenia poruszył się w grobie. Stojący obok mnie ludzie zaczęli tę Międzynarodówkę śpiewać razem ze mną — każdy w swoim języku. Słyszałam niemiecki, francuski, włoski, angielski i rosyjski. A i to chyba nie wszystko. Tak nam się spodobało, że zaśpiewaliśmy chórem jeszcze raz, pointegrowaliśmy się w mieszance języków europejskich i doczekaliśmy się w końcu na tę kolejkę.
Musiałam potem w kolejce wyjaśniać, że nie, nie jestem komunistką i tak, my Polacy naprawdę nie lubiliśmy komuny. Tylko tak jakoś mi się tu samo zaśpiewało…
Od tego czasu jak słyszę Międzynarodówkę, nie przypominają mi się mroczne czasy, kiedy to w telewizji puszczano utwór z okazji zjazdów Partii i pogrzebów pierwszych sekretarzy, ale przypominają mi się Alpy, słoneczny szczyt Południowej Iglicy i koszmarny ból głowy, który wyleczyłam prawdziwym, socjalistycznym internacjonalizmem.
Czego i Wam życzę.
Kiedy byłam małą dziewczynką z kretyńską grzywką Dziwnej Emilki, byłam święcie przekonana, że moja Babcia jest wielką admiratorką talentu Luisa de Funes. Nie były to czasy torrentów i YT, dostarczających dowolny film w dowolnie krótkim czasie. Dobro było dawkowane w dwóch, czarno-białych kanałach, z czego program 2 działał tylko przez kawałek doby. Niemniej filmy z Luisem się zdarzały, zazwyczaj w dziwnych godzinach, więc oglądałyśmy je z Babcią, bo matka zdaje się wtedy zwykle była w pracy.
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że Babcia umarła, jak miałam dwanaście lat, więc nasze seanse musiały się odbywać znacznie wcześniej, a śmiałyśmy się obie tak, że nie wiem jak Babcię, ale mnie całkiem konkretnie bolał potem brzuch.
Wiele lat później dowiedziałam się, że Babcia wcale nie śmiała się z filmu, ba, nawet go nie oglądała. Babcia śmiała się z tego jak ja się śmieję. Poczułam się trochę wykorzystana.
Wtem minęło dwanaście strzałów znikąd i ehmdziesiąt lat i poczułam się tak samo. Zamiłowanie do filmów z Luisem mi przeszło, sentyment do Najgorszych Filmów Świata pozostał, a na co dzień chętniej oglądam telewizję informacyjną (nie będzie reklamy) niż produkty zarówno rodzimej i obcej kinematografii.
I tak oto dotarło do mnie, że mój osobisty AJS, mający obojętnie zainteresowany stosunek do polskiej polityki, bardzo lubi oglądać nie newsy i wystąpienia naszych polityków, ale moje reakcje na nie i nie do końca nadające się do publikacji komentarze, które głośno wyrażam w stronę telewizora.
Może ja powinnam zainteresować się postawieniem podcastu w którym będę okazywała światu moje żywe zainteresowanie polityką? Sądząc z radosnego, pełnego aprobaty chichotu, który niesie się po mieszkaniu przy wystąpieniach niektórych polityków, sukces mam gwarantowany.
Bojówki zrujnowały Warszawę. Prawica pobiła się z lewicą. Prawicowi bojówkarze starli się z lewakami, do tego z importu. Z prawej strony internetu, w mniej lub bardziej obłąkanych serwisach i platformach blogowych obraz świata jest prosty i nieskomplikowany: owszem kilku kibiców zwaśnionych drużyn się zirytowało i zachowali się niegrzecznie, ale te lewicowe bojówki z Niemiec, co zdemolowały miasto, to naprawdę jest problem, nie dość, że zniszczyli nasze przepiękne święto to wyrywali bruk. W miarę klasyk i norma. Ale jak medialny meinstrim jest w stanie wyprowadzić prostą symetrię albo przynajmniej jakąkolwiek analogię między setkami rozsierdzonych kiboli, którzy faktycznie zdemolowali miasto, a szeroko pojętym lewactwem, to trzeba mieć optyczne wyrównywanie symetrii w oku.
Spróbowałam to sobie poukładać.
Lewackie bojówki ganiały po Nowym Świecie.
True. Ale zdaje się, nic nie zdemolowały i bez specjalnego oporu dały się zdjąć policji. I już o 13:00 słynni Niemcy siedzieli na komendzie. Zresztą wypuszczeni w większości bez zarzutów.
Niemcy zaatakowali grupę rekonstrukcyjną.
True. Jakaś zadyma była. Mam wrażenie, że z obopólną aprobatą. Dramat, przemarsz ekip rekonstrukcyjnych musiał przejść zmienioną trasą, a jeden uczestnik doznał oplucia polskiego munduru przez Niemca. No dobra, to słabe, ale dalej nie ma demolki i agresywnego tłumu.
False. Brak pokrzywdzonych, a jedyna ofiara okazała się trochę naciągana i nie do końca wiarygodna.
Nie wiem jak wygląda pobicie, ale dwóch na jednego, w dodatku z kolbami, to banda łysego. (tutaj więcej)
Na Placu Konstytucji lewacy pobili się z kibolami.
False. Lewacy stali w rządku, za kordonem policji, a kibole rzucili się na policjantów jeszcze zanim Marsz wyruszył. Nie było bitwy lewaków z kibolami, był szturm kiboli na policję.
Nigdzie w całym internecie, również prawicowym nie ma zdjęcia czy filmu na którym lewacy demontują kostkę Bauma albo z użyciem konkretnych narzędzi tłuką policję, dziennikarzy i szyby wystawowe, samochody i przypadkowych przechodniów. A lewacki prowokator, który strzelił w dziób fotoreportera, poszukiwany przez prawicową blogosferę, okazał się kibicem Legii. Gratulacje, chłopaki, well done.
Gdyby nie było wiecu na Marszałkowskiej kibole by nie zaatakowali.
False. Kibole na swoich forach ustawiali się na pranie „psów” i gdyby tam nie było Kolorowej, poszliby z kamieniami na policję. Tak jak na pl. Na Rozdrożu, gdzie lewaków nie było, a demolka owszem. Zapewne zarówno lewakom, jak i TVN24 się należało, ale dalej mam wrażenie, że gubimy perspektywę, kto tu jest ofiarą.
Blokada legalnej, zgłoszonej manifestacji jest nielegalna.
True. Nikt nie blokował. Na Marszałkowskiej odbył się legalny wiec, który wprawdzie sprzeciw miał okazać, ale zablokował niewiele, bo trasa marszu nie była znana i prawdopodobnie od początku miała prowadzić Waryńskiego, Spacerową, koło prawicowych fetyszy w postaci ambasady Federacji Rosyjskiej i siedziby Uzurpatora Prezydenta Komorowskiego, aż do ich ulubionego Dmowskiego.
Kolorowa Niepodległa zablokowała przemarsz i wyzwoliła agresję kiboli.
False. Nic nie zablokowała, a kibole przyszli wyłącznie, żeby się sprawdzić w boju, jak piszą na swoim forum — przed EURO 2012.
Gdyby nie było Antify kibole by nie atakowali Kolorowej.
False. Przyszliby pobić pedałów.
Odziana na czarno Antifa na peryferiach wiecu Kolorowej tłukła kiboli i stwarzała dysonans kolorystyczny z deklaratywnym.
False. Stałam na tychże peryferiach i to kibole przybiegali tłuc Antifę. I wprawdzie Antifa wcale była nie od tego, to karnie cofała się i pozwalała Policji robić co do niej należało.
True. Mogli się ubrać bardziej kolorowo.
Antifa obroniła Kolorową
False. Kolorową obroniły trzy kordony oddziałów prewencji.
Zatem, jeśli jeszcze raz usłyszę o symetrii, dwóch walczących grupach, walkach lewaków z prawakami, zwalczających się środowiskach, które zdemolowały miasto, to oflaguję się, przykuję albo pójdę coś zablokować. Bo symetrii nie ma.
Kibole przyjechali na Marsz Niepodległości, żeby wywołać burdę. I naprawdę bardzo chciałabym wierzyć, że żaden z organizatorów o tym nie wiedział. Bo na własne uszy słyszałam (chyba) Winnickiego, który przed Marszem opowiadał, że za ochronę Marszu i oprawę pirotechniczną odpowiadają zaprzyjaźnione kluby kibicowskie. Faktycznie, oprawę im zrobili wystrzałową.
Kibole zdemolowali Warszawę.
Kibole rzucali racami i kamieniami w policje i rzucali by w nas, gdyby nie policja.
Kibole pobili policjantów.
Kibole zniszczyli samochody policyjne i wozy transmisyjne.
Kibole tłukli dziennikarzy.
Kibole polowali na ludzi w metrze.
Lewacy opluli mundur i biegając po Nowym Świecie spowodowali konieczność zmiany trasy przemarszu ekip rekonstrukcyjnych. I wzięli udział w zgromadzeniu.
Szczęśliwie Mazury nie wygrały. Zadałam sobie trud i ku zdumieniu hurrapatriotów, pracowicie głosowałam na Amazonkę. A dlaczego? To akurat dosyć proste. Zdumiewa mnie tylko fakt, że w akcję dobicia Mazur włączyli się artyści, politycy i ludzie, na pierwszy rzut oka umiejący wnioskować.
Mazury nie są żadnym cudem, a już na pewno nie większym niż kilkaset tysięcy kilometrów kwadratowych Finlandii, z czego 10% to wody śródlądowe. Mówiąc krótko, dla nas Mazury są cudem, ale przywieziony tu Fin umrze ze śmiechu, że wytrząsamy się nad całkiem zwyczajnym spłachetkiem
Mazury są brzydkie, bo małe. Ponieważ każdy warszawiak chce mieć tu daczę, a prawo budowlane i ustawa o ochronie środowiska, to raczej luźne sugestie niż prawo, Mazury wyglądają, jak wyglądają — są upstrzone paskudnymi latyfundiami tuż przy linii brzegowej.
Mazury są nasze, jeszcze kawałkami dzikie i piękne. Jeśli ogłosimy je cudem przyjedzie tu jeszcze więcej ludzi. Owszem dacze warszawiaków zyskają na wartości jako nieruchomości, stojące na terenie Cudu Natury, ale gdzieś trzeba będzie wybudować hotele dla zagranicznych gości, którzy z całkowicie niezrozumiałych powodów nie chcą mieszkać w wynajętym pokoju u pani Kazi, z dostępem do łazienki gospodyni, gdzie można zwiedzać suszącą się jej zdumiewającą bieliznę, i ciepłą wodą w soboty. Przez godzinę. Ergo na miejscu dacz warszawiaków staną wielkie hotele, które w związku ze wspomnianymi luźnymi sugestiami będą spuszczały ścieki do jezior i dumnie eksponowały pastelowe elewacje i okna z PCV w linii brzegowej. Las jest przereklamowany.
Jak już będziemy mieć te hotele, ewentualnie przekonamy gości zagranicznych, że pokój kątem u pani Kazi ma wartość dodaną jak mieszkanie w rezerwacie Indian, to oni faktycznie przyjadą. I będzie ich dużo. Po lesie przejdą tysiące stóp, na wodę wypłynie tysiące łódek, wyrzucających tysiące śmieci, robiące tysiące kup i odpalające tysiące wzmacniaczy z muzyką. Nie mam raczej fobii społecznej, ale na myśl o tym robi mi się słabo.
Nie chcę, żeby Mazury rozkopano i budowano tam drogi. Co nie znaczy, że drogi by się nie przydały, ale jak zaczniemy, to patrząc na to jakie mamy tradycje budowlane w Polsce, przez następne dziesięć lat wszystkie dojazdy na północ będą nieprzejezdne. A, że przy okazji sołtys wytnie kilka hektarów, żeby powiększyć areał szwagra. Życie. W Polsce.
Jednym słowem — wszystkie osoby, które zagłosowały przeciwko Mazurom, uratowały nam przepiękny kawałek kraju. Dziękujemy.
Wychowałam się w trudnych czasach i mam słabość do zadym. Przyznaję to z pewnym wstydem, ale specjalnie nie ukrywam. Na wszelki wypadek, zabieram aparat fotograficzny i udaję, że nie rusza mnie Bractwo PifPaf. Dzisiaj też poszłam manifestować, bo ideologicznie nie miałam specjalnych wątpliwości, że mimo odebranego, starannego wychowania patriotycznego, patriotyzm postrzegam raczej jako wyrzucanie papierków do śmietnika, segregację śmieci i płacenie podatków w kraju ojczystym, niż palącą potrzebę machania biało-czerwoną i puszczania rac. Niby pomachać mogę, ale żeby z łysymi, to już nie. A, że dodatkowo życiu nie udało się wepchać mnie w kwadratowe ramy panienki z dobrego domu, urodzonej w drugiej połowie dwudziestego wieku, to cieszy mnie świat kolorowy, różnorodny, nietypowy, z miejscem na dowolny odlot. A nie cieszy mnie bycie matką Polką, martyrologicznie cierpiącą i rodzącą kolejne pokolenia obrońców ojczyzny.
Z tymi nowymi pokoleniami też nie było dzisiaj najlepiej, bo okazało, się, że blokada, blokadą, a ja tu nagle jestem niańką trójki siedemnastolatków, z których najniższe było ode mnie wyższe o pół głowy, a własne, w potrzebie, podnosiło mnie pół metra w górę. Tłukłam do durnych głów gdzie na pewno nie należy włazić, z czym nie należy się przesadnie obnosić w metrze i dlaczego nie usiądę koło tego łysego pana, tylko koło pani z dzieckiem.
Nie maszerowałam, nie biłam się. Zadymę na placu Konstytucji widziałam z bezpiecznej wysokości parapetu restauracji na Marszałkowskiej, ale stałam metr od Antify i jakoś „prowokacji” nie zauważyłam. Być może wszystkich agresywnych wyłapali na Nowym Świecie (tam nie byłam), a schludnie na czarno odziani młodziankowie na Marszałkowskiej nie planowali dymić, ale spokój był.
Za to uczestnicy tzw. Marszu Niepodległości naprawdę nieźle się się przedstawili przed milionami telewidzów. Nie ma jak demolka z okazji niepodległości, rękami świeżo dowiezionych patriotów z Białegostoku. Ciekawa za to jestem, kto napuścił niemieckich anarchistów na przemarsz ekip rekonstrukcyjnych, bo wychodzi mi, że albo jakaś piąta kolumna, albo oni głupawi z urodzenia, bo wybrali ich z tego Nowego Świata, jak dojrzałe ulęgałki z koszyczka.
Patrioci to dzielni są. Zatrzymani przy placu Konstytucji przez wredne oddziały prewencji i ich samobieżne prysznice, przegrupowali się, zaszli od flanki i wleźli na Antifę. Zagoniłam młodzież najpierw pod ścianę, a potem na środek placu, bo spodziewałam się ostrej wojny, a znaleźliśmy się jakoś tak niekomfortowo na trasie między Antifą, kibolami, a oddziałem prewencji. I to był moment kiedy zdziwiłam się naprawdę, bo Antifa na widok oddziału prewencji, który przemieszczał się celem spacyfikowania kiboli, grzecznie się odsunęła i zrobiła miejsce. Więc byłam, widziałam, prowokacji nie stwierdziłam.
Blokada ewoluowała, w zeszłym roku było mordobicie i nieudolna próba nie wypuszczenia Marszu z placu Zamkowego. W tym – nie wypuszczenie Marszu do Centrum Warszawy. I to się udało.
I nie chcę słuchać o tym, że ze wszystkich stron są elementy tak samo agresywne, bo widzę różnicę między ustawkami miłośników mordobicia, a wyłapywaniem i praniem młodzianków ubranych w inne szaliczki, niż panowie po chemioterapii. I mam nadzieję, że w przyszłym roku Marsz Niepodległości będzie Paradą Niepodległości, w której pójdzie, kto chce, a nie pretekstem do zwiezienia do Warszawy kiboli z całej polski i wojny z policją.