Szpital. Przegląd. (Spoiler: przeszłam)

Ja: przez skomplikowany tryb życia grymaszę przy terminach i wybłagałam przesunięcie odbioru leków o dwa tygodnie, żeby nie wracać do Polski w lutym.

Moja najlepsza neurolożka wertuje kalendarz: Pani jest opóźniona?

Ja: Mówią, że nie… Ale to pani jest lekarzem…

Moja najlepsza neurolożka: umiera.

Nie myl krawiectwa z chirurgią

– Przepraszam – mówię spóźniając się na obiadek – ale miałam złapane dwa kawałki i chciałam je przeszyć. Musiałabym układać jeszcze raz, żeby dobrze zszyć ten palec.
– Jaki palec. – w głosie Aleksandra jest dużo spokoju, cień troski i kropka nienawiści.
– W rękawiczce rowerowej!
– A. Bo myślałem, ze znowu się pochlastałaś – w głosie jest dalej dużo spokoju, ale tym razem też ulga.
– W rękawiczce. Ale szanuję, ze nie dość, że uwzględniasz moje zdolności urazowe – mówię drapiąc się po strupach na łokciu zrytym po przelocie przez kierownicę w rowerze – ale też uważasz, że jestem w stanie się pozszywać się między zupą a drugim.

Spacyfikuj to

— Spacyfikuj to — mówi moja polska przyjaciółka do męża Holendra, półkrwi Niemca, który mówi w sześciu językach europejskich, poza polskim.
— Szpaczyfikuj? It’s from Pacific?
— From pacification by Nazi!

— Everyone pacificated polish villages! — włączam się do rozmowy, zanim zdążę się zastanowić, czy pacyfikacja ma angielski czasownik, a Holender robi wrażenie solidnie zaskoczonego przebiegiem konwersacji.
— Dlaczego opowiadacie mu o pacyfikacji polskich wsi? — do pomieszczenia wchodzi Bysiek z oczami jak spodeczki.

Harcerski parking

— To harcerski parking jest płatny 5 zl zbieramy na obóz… — mówi na jednym oddechu zmoknięte dziewczątko w bardzo zmokniętym mundurku pod Piątą Bramą Cmentarza Powązkowskiego.
— ZHP czy ZHR? — pytam , choć może powinnam uprzejmiej, ale pada.
— SH, służba harcerska. — dziewczątko wręcza mi bilet parkingowy.
— To ci mniej kościelni czy bardziej?
— Yyyy, mniej.
— To dam dziesięć.

Żoliborz , warzywniak, sobota w południe

Oprószona siwizną pani z porem:
— Ja dopiero dzisiaj wróciłam spoza Warszawy… A co będziecie robić?

— Krzyczeć na tak zwanego prezydenta — odpowiada buńczucznie rześki posiadacz co najmniej drugiej młodości.

— Gdzie? — wzdycha pani.

— O 14 pod pałacem namiestnikowskim!

— No, dobrze, to będę… — w głosie pani brzmi na raz zrezygnowanie i poczucie obowiązku.

I poszli.

Dookoła tarasu

Słońce, zacieniony fotel, laptop na kolanach, relaks, sielanka. Dziecko sąsiadów nie zaczęło się jeszcze drzeć, dzień święty więc pokurwieniec z podkaszarką ma wolne.
Pijesz kawę, klikasz nieśpiesznie. Wtedy wychodzi twoje potomstwo i mówi:

— Dlaczego siedzisz koło zwłok?

Dziękuję wam, moje koty za ptaka, mysz i to nieokreślone coś pod agrestem.

Pokolenie Z nadchodzi

Gdańsk, stare miasto, największy ceglany kościół w Europie, ulica Plebania szerokości dwóch metrów.
Wlokę się fotografując… Mija mnie dostojny, wyprostowany mężczyzna z wnuczkiem na oko trzyletnim, za rękę. Pan kroczy, wnuczek drepcze.
— Sakramenckie wiatry tu wieją, Eryku — rzecze mężczyzna do młodego człowieka. Rzecze, wygłasza, oznajmia, komunikuje i brzmi to jak exposé, deklaracja niepodległości, manifest PKWN, nie pozostawia miejsca na wątpliwość czy kwestionowanie sakramenckich wiatrów…
— Tak. — odpowiada równie poważnie trzyletni na oko Eryk i zapada poważna, krótka cisza, przerywana powiewami sakramenckich wiatrów. Mężczyzna, którego nie ośmieliłabym się nazwać dziadkiem dumnie kroczy i po tych kilkudziesięciu sekundach dodaje:
— To są, Eryku, wiatry tunelowe, rozumiesz… — bardziej twierdzi niż pyta.
— Tak — odpowiada Eryk.

Jest nadzieja dla ludzkości.
W Eryku.

Gdansk Plabenia

Kota Paprysia przygody

Okazało się, że moje koty nie tylko wiedzą jak się nazywają, nie tylko wiedzą jak się nazywa ten drugi, nie tylko wiedzą jak my się nazywamy, ale wiedzą też jak do siebie mówimy.
Na oknie stoi miska kota Gucia z żarciem tłustym, kocięcym. Pokój pusty, Aleksander wchodzi jak zwykle nieinwazyjnie, co postronny obserwator może przeoczyć. W przeciwieństwie do mojego wejścia, które jest trudne do przeoczenia dla wszystkich osób w budynku.
Na oknie w pozycji kucznej, w pościechu, tłuste kocięce spożywa Papryś. Papryś-foka, dodajmy, dieta jest konieczna.
— Paprysiu? — mówi pan Aleksander pytająco.
Papryś zagęszcza ruchy paszczą i w spożywaniu pojawia się pewna nerwowość.
— Paprysiu?!! — ponawia pan Aleksander.
Nerwowość wzrasta, ale proceder nie ustaje. Papryś je, jakby za rogiem czyhała na niego nagla śmierć głodowa i puchlina wodna.
— KOCHANIE CZY… — woła pan Aleksander niepewny, czy należy interweniować czy zezwolić na odrobinę rozpusty.
Na dźwięk słowa „kochanie” Papryś zrywa się od guciowej miski, z popłochem spogląda w drzwi i w panice oddala się na z góry upatrzone pozycje w kartonie po bananach.
Wchodze do pokoju. NIGDY NIC NIE JADLEM, UMRĘ TU Z GŁODU — mówi pozycja wielkiej krewety w kącie.

Wylewy i zawały

— Popatrz w światło! — ryczę złowieszczo nad kuchenką gazową, do mojej biednej maci. — Pakuj się, jedziemy do neurologa, na ostry dyżur!!! — rzucam czajnik i rozsypuję kawę, nieco przemęczona po powrocie z pracy.
Matka, całkiem przytomnie, trochę zdziwiona, patrzy na mnie niczym kot ze Shreka, źrenicami jak pięciozłotówki.
— Zbieraj się! — ponaglam. — Coś ci jest! Wylew?
Cały czas pamiętam, że moja babcia umarła na wylew i jednym z objawów były właśnie nieakomodujące źrenice.
— Atropina. — mówi moja mać z iście angielską flegmą, patrząc jak się miotam po mieszkaniu, usiłując na raz założyć buty i znaleźć dowód rejestracyjny. — Przecież Ci mówiłam, że idę do okulisty.
Klnę szpetnie, rzeczywiście mówiła.
— Jaaaakuuub — emituję sygnał dźwiękowy. — Cho, no, tu. Patrz, jakby twoja babcia miała takie źrenice, bez pobytu u okulisty, to wieziesz ją na neurologię, bo to znaczy, że ma wylew. A ty — mrocznie patrzę na mać, która udaje kompletne niewiniątko i nie widzi, że swoim niedoszłym wylewem o mało nie doprowadziła mnie do zawału. — A ty, jak u swojego wnuka zobaczysz takie źrenice, to wieziesz go na toksykologię, bo znaczy, że się czegoś naćpał.

Obrazili się obydwoje. Mać, bo zapomniałam o okuliście, a młody, bo go podejrzewam o ćpanie.

W domu wegetarian nie mówi się o sznurze

— I te koty mu mięso po kawałku przyniosły do pokoju? — dopytuje się moja mać, zdumiona przejawami kociej miłości.
— No, przyniosły. — odpowiadam trochę automatycznie, bo jestem zajęta neutralizowaniem wczorajszego kataklizmu, czyli przenosinami taboru o czterysta kilometrów.
— Ale jakie mięso!? — mać ma, odkąd pamiętam, zwyczaj nie odpuszczania po jednym pytaniu i strzelania seriami pytań pomocniczych.
— No, normalne. — odpowiadam już całkiem bezmyślnie spomiędzy spodni narciarskich a ortez neoprenowych — Ludzkie.
Lekko paniczna reakcja maci uświadamia mi, że „ludzkie mięso”, to, wbrew mojemu zamysłowi, nie jest to, co jedzą ludzie. I karmienie tym kotów może być nazbyt niekonwencjonalne.

Jestę królową

— Nienawidzę Cię Siwo, wiesz? — mówi z uczuciem Bysiek słuchając jednym uchem, jak za ścianą Aleks opowiada o moim kolejnym brawurowym podjeździe po lodzie bez łańcuchów, tym razem cudzym samochodem.
— Ale dlaczego? — pytam dla świętego spokoju, bo i tak wiem.
— Bo jestem synem króla sedesów, a to zajebiście wysoko postawiona poprzeczka?

Per analogiam

Zżymam się pędząc przez polskie błota: jak nie salon łazienek, to świat pościeli. Młody podejmuje, skazaną z góry na niepowodzenie, bo jestem wściekła, dyskusję.
Przez chwilę spieramy się czy to błędy językowe i jak to nazwać, jeśli nie błąd.
— To jakbym ci powiedziała, że jesteś sułtanem srania, jak masz rozwolnienie! — złoszczę się za kierownicą, stosując przy okazji moją ulubioną metodę kolejnych przybliżeń.
— Wezyr defekacji! — twórczo włącza się do dyskusji AJS.
— Kalif muszli! Będę o sobie mówił kalif muszli! — decyduje się młody udowadniając tym, że zrozumiał o co chodziło w świecie łazienek.

AJS radośnie sprzed jednego ze swoich ulubionych programów telewizyjnych o fantastycznych odkryciach:
— O! Naukowcy zbadali mózg zrzęd i wyobraź sobie… Ich hipokamp jest DUŻO większy!
Ja ponuro zza strony z doładowaniem niemieckiej karty SIM, po niemiecku:
— Odwal się od mojego hipokampu, dobrze?

Biblijny internet

W ramach poświątecznego zapinania spraw pojechaliśmy odebrać zamówione karty darmowego internetu AERO2. Ku mojemu zdziwieniu na blacie biurka leżały startery telefonii W Rodzinie, która kojarzy mi się nie z wąsem Solorza, ale z miłościwie panującym ojcem Rydzykiem.
— Przecież oni padli chyba? — mruczę nieufnie. — Polsat to reaktywował?
— Gdyż nie wzejdzie ziarno, które padnie na skałę — zabuczał głębokim, biblijnym basem młody za moimi plecami, wzbudzając pewną konsternację wśród panienek z okienka i niewiele wyjaśniając.
Niestety wytworzył u mnie trwałe połączenie synaptyczne i z Przypowieścią o siewcy będzie mi się teraz kojarzyła nie tylko sieć „W Rodzinie”, ale też Aero2.

Przedświąteczna gorączka

Moje drugie imię i pseudonim sceniczny to Mrs LastMoment. Nigdy nie zdążam, wszystko robię w absolutnie ostatniej chwili, nigdy nie mam tekstu napisanego w terminie, kupionych prezentów, sprzątniętego lokalu. Znaczy w efekcie mam i jednak życie się toczy utartym torem, ale zazwyczaj wszystko robię w noc poprzedzającą, dzień wcześniej, w ostatni możliwy weekend, jednym słowem w terminie, kiedy osoby rozsądne i zorganizowane delektują się już perfekcyjnie wykończonymi detalami.

Oczywiście na tydzień przed Wigilią nigdy nie mam żadnych prezentów, że nie wspomnę o ich spakowaniu. Często nawet nie mam pomysłu i z obłędem w oczach biegam po zatłoczonych centrach handlowych złorzecząc, że nie mam na tyle zasobów, żeby każdemu kupić porządny, nowy komputer, tablet albo przynajmniej smartfona. Nie wspominając o tym, że nie wyobrażam sobie, że są osoby, które nowego komputera, tabletu albo przynajmniej smartfona wcale nie potrzebują.
Czeka mnie więc dramatyczny, pełen nagłych ataczków paniczki i spektakularnych eksplozji furii przelot przez najbliższe centrum handlowe, gdzie już z zaparkowaniem jest problem, a z każdym krokiem mam bliżej do krawędzi piekielnych czeluści.

W końcu obrażam się na cały świat, kupuję to co potrzebne, drogie i lekko odbiegające od standardu „prezent pod choinkę”. Bo dodatkowo w tym obłędzie nie lubię prezentów dla prezentów. Nie kupuję pamiątek, durnostojek, gipsowych aniołków, książek, które po jednorazowym przeczytaniu zajmą cenne trzy centymetry na półce (od tego mam biblioteki, oprzyj się pokusie wpisywania w gógle site:chomikuj.pl), notesików dla ludzi, którzy jedyne co piszą ręcznie to podpis na potwierdzeniu transakcji z karty kredytowej, pięćdziesiątych rękawiczek, krawatu dla człowieka, który nie ma koszuli, skarpetek dla kogokolwiek i wielu, wielu innych rzeczy, które widywałam w Boże Narodzenie. Wniosek z tego jest taki, że umiem kupować prezenty jedynie najbliższej rodzinie i to nie zawsze. I naprawdę szczerze tego nienawidzę.

Pod koniec ciężkiego dnia, kiedy wreszcie przeorałam się przez stada zakupowiczów, pozyskałam nawet kilka prezentów, zdążyły rozboleć mnie nogi, a mój mózg skurczył się do rozmiarów orzecha włoskiego dotarłam do RTV EURO AGD, czy tak to się pisze. I tu dygresja od dygresji. Wobec wszechobecnej inwazji smartfonów w wielu sklepach nie wolno teraz robić zdjęć. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego, aplikacje porównujące ceny są coraz popularniejsze. Można taki towar sfotografować, porównać i pojechać tam, gdzie taniej. Zakaz fotografowania ma nieco krótkie nogi, bo żeby porównać ceny zdjęcie nie jest potrzebne, zakazu wnoszenia telefonu raczej sobie nie wyobrażam, a już na pewno nie zakazu zapamiętywania modelu i produktu. Przynajmniej nie w tym stuleciu. Efekt wymierny jest taki, że posiadam listę sklepów w których nie kupuję. Na prominentnym miejscu znajduje się Bata, gdzie chciałam kiedyś młodemu kupić wytworne obuwie, a że młody w chodzeniu po sklepach i wybieraniu odzieży, ukontentowania nie znajduje, to ja chodząc pstrykam części garderoby, okazuję w domu i jedziemy, niejako, na gotowe. I tak oto Bata straciła wdzięcznego klienta, bo panienka zrobić zdjęcia nie pozwoliła, a ja w uczuciach, również negatywnych, stała jestem, w kwestii doznanych krzywd pamięć mam jak słonica i więcej tam nie pójdę, trwając w przekonaniu, że jedyne co mogę zrobić, to zagłosować na buty, nomen, omen, nogami. A raczej w tym przypadku brakiem nóg.

Tak więc pod koniec drogi krzyżowej udaliśmy się rodzinnie do EURO, celem sprawdzenia, czy może chcemy nowy telewizor (nie chcemy), czy może są pokrowce na tablecik (nie było) i czy kupiliśmy dobry blender (tak). Przy blenderach młody niepokojąco się ożywił, gdyż przy małym AGD zawsze osypywała się z niego skrystalizowana nuda, wyciągnął telefon i radośnie zabrał się do skanowania QR kodów na mikserach. Symultanicznie, niepokojąco ożywił się ochroniarz i zaczął krzyczeć przez kosze z promocjami:
— Nie wolno robić zdjęć! Nie wolno robić zdjęć!!
Byłam, mimo wszystko, w jakimś życzliwym nastroju i zmilczałam, że owszem wolno, a gwarantuje mi to Konstytucja. Zamiast tego powiedziałam grzecznie i zdumiewająco mało agresywnie:
— On nie robi zdjęć, proszę pana.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!! — upierał się liniowo pan ochroniarz.
— On nie robi zdjęć, proszę pana. — moje opanowanie zaczęło ulatywać.
— Producent zamieścił tu kod. Kod służy do zeskanowania. Producent, czyli państwa klient, za to zapłacił.
— Ale nie wolno robić zdjęć!!!! — w głosie pana ochroniarza zadźwięczało trudne dzieciństwo.
— Nie robi zdjęć. — z nosa powoli zaczął mi sie wydobywać dym. — Zechce się pan douczyć o tych kodach, bo kompromituje pan pracodawcę.
— Ja jestem douczony!! — okazało się, że pan ochroniarz zna więcej niż jedno zdanie. I postanowił się odgryźć: — Pani jest niedouczona!!!
Tego młodemu było już za wiele, wiele może znieść, ale deprecjonowania własnej matki nie, zwłaszcza, że kod już zeskanował i powoli zaczynał się nudzić. Popatrzył na pana ochroniarza chłodnym, błękitnym spojrzeniem i wycedził:
— Ona jest douczona, proszę pana. I dlatego ona tu kupuje, a pan tu pilnuje.
Ochroniarz dyskusji zaprzestał, sądząc z objawów na dłuższy czas, a ja wyszłam ze sklepu z niejasnym wrażeniem, że ten czas reakcji, poziom bezczelności i trafność oceny sytuacji gdzieś już widziałam. I dlatego lubiłam w głuchej komunie chodzić do sklepów z moim ojcem.

Pomost międzypokoleniowy

— To jest Siwa, moja matka — kurtuazyjnie przedstawia mnie młody licznie zgromadzonej w jego pokoju gawiedzi.
— O! Cześć Siwa! — mówi radośnie serdeczny kolega młodego, który zna mnie od wczesnej podstawówki, wywołując wśród rówieśników lekką panikę.
— Cześć, ja jestem Siwa — mówię bardzo uprzejmie i litościwie dodaję — możecie do mnie mówić proszę pani.