Żoliborz , warzywniak, sobota w południe

Oprószona siwizną pani z porem:
— Ja dopiero dzisiaj wróciłam spoza Warszawy… A co będziecie robić?

— Krzyczeć na tak zwanego prezydenta — odpowiada buńczucznie rześki posiadacz co najmniej drugiej młodości.

— Gdzie? — wzdycha pani.

— O 14 pod pałacem namiestnikowskim!

— No, dobrze, to będę… — w głosie pani brzmi na raz zrezygnowanie i poczucie obowiązku.

I poszli.

Misja: dowód rejestracyjny

W Urzędzie nie ma kolejek. Już od kilku lat nie ma. Jest czysto, luźno, przestronnie i widno. Nie dążyłam nawet wypełnić kwitka, zanim mnie pan do okienka nie zawezwał.
Wymiana dowodu — 54,50 zł. Wchodzisz, wychodzisz, tydzień czekasz. Jeździsz z karteczką od diagnosty.

Prokrastynacja nie popłaca. Przegląd techniczny kończy mi się jutro. Miałam plan, żeby stację diagnostyczną odwiedzić dzisiaj, ale w wyniku zwirowania zrobiłam to wczoraj. Dzień do przodu, ale dzięki temu nie musiałam wnioskować o tymczasowy dowód rejestracyjny (coś koło 30 zł ekstra). Bo miałam ważny przegląd, Gdybym u pana stawiła się jutro, z przeglądem nieważnym, czekałaby dłużej i zaliczała kolejne wizyty w Urzędzie.

Może ja jednak przestanę odkładać wszystko na ostatnią godzinę?

Cyfryzacja Państwa

Skończyło mi się miejsce na stempelki w dowodzie rejestracyjnym. Usiłuję oszczędzić czas, przekopuję stronę urzędu i ePUAP, żeby ustalić ile mnie to będzie kosztowało. Znajduję. To tylko 80 zł, bo dwie strony w dowodzie rejestracyjnym muszą być puste, na „adnotacje urzędowe”, których jest dwie linijki plus pieczątka (patrz zdjęcie). Ale miejsce jest na sześć pieczątek. Przecież nikt normalny nie jeździ samochodem dłużej niż sześć lat.

Więc badam teren, czy i gdzie mogę online złożyć wniosek o wymianę dowodu. Ręka w ładownicy długo i głęboko, szukała, nie znalazła i żołnierz pobladnął. I napisał do Urzędu Dzielnicy Żoliborz m.st. Warszawy via formularz kontaktowy maila:

Nadawca: AMS
Telefon nadawcy:
Typ Sprawy: komunikacja – prawa jazdy, rejestracja pojazdów
Temat wiadomości: Wymiana dowodu rejestracyjnego
Treść wiadomości: Witam, skończyło mi się miejsce na przeglądy w dowodzie rejestracyjnym. Czy mogę on line złożyć wniosek o wymianę dowodu? Jeśli tak to gdzie? Mam konto ePUAP. ams

I wtedy odpisała mi pani Bogusława z Urzędu:

Witam
Uprzejmie proszę o kontakt telefoniczny lub podanie nr telefonu.

TAK. TAK.
Właśnie po to noram po ePUAPach, kopię w źle zaprojektowanej stronie urzędu, właśnie po to piszę maile, żeby DZWONIĆ.

Nie, Pani Bogusławo. Nie jestem zainteresowana rozmową telefoniczną. Jakbym była, to bym zadzwoniła.
Poza tym nie mam pomysłu jak mi Pani przez telefon poda linka.

Dlaczego Most Krasińskiego powstanie?

Sto metrów od miejsca w którym mieszkam od urodzenia ma powstać most. Most, który jest definicją naszych rodzimych stosunków dobrosąsiedzkich i społecznych.

W wyniku czegoś, co nazwano konsultacjami społecznymi ma to być wąski, jednopasmowy most z pasem tramwajowym i ścieżką rowerową. Tyle dobrego. Kłopot w tym, że  Targówek, czyli nas sąsiedzi przez Rzekę, nie potrzebują tramwaju — potrzebują mostu dla samochodów. Nie wydaje mi się, by wraz z infrastrukturą rowerowo-tramwajową malały korki. Jak jadę całkiem niezłą ścieżką rowerową wzdłuż nadwiślańskiego bulwaru i Wisłostrady, to dzień w dzień, niezależnie od pogody, Wisłostrada jest caluteńka zaspawana samochodami. Zimą sama pokornie stoję w tym korku, ale do głowy by mi nie przyszło postulować wybudowania drugiej Wisłostrady, bo nie mam jak dojechać do pracy.

Mieszkańcy Żoliborza tego mostu nie chcą. Twierdzą, że jest niepotrzebny. Że oszpeci dzielnicę, że zakorkuje jeszcze bardziej plac Wilsona, że zniszczy klimat. Mieszkańcy Targówka i okolic twierdzą, że nie mają się jak przedostawać na lewą stronę Wisły i most jest im niezbędny.
Tyle, że Żoliborz jest jeden i nawet jeśli ktoś uważa, że zadziera nosa i każe się traktować wyjątkowo, to prawda jest taka, że obiektywnie jest to wyjątkowo ładna dzielnica, a między istniejącymi mostami jest 3 km. Więc chyba nie warto jej niszczyć. W projekcie półtora kilometra dzieli Most Grota  (pięć pasów plus ścieżka rowerowa) i Most Gdański — dwukondygnacyjny, dwa pasy, tramwaj, ścieżka rowerowa. Po co między nimi trzeci most? Ano po to, żeby się tym z Żoliborza we łbach nie poprzewracało z dobrobytu.

Nie jest też dla mnie argumentem, że ten most był na przedwojennych planach, bo na nich, dla odmiany, nie było ani mostu Grota, ani trasy Mostu Północnego. Ani wielu innych rzeczy.

Więc dlaczego nie chcę mostu poza tym, że egoistycznie nie chcę koło niego mieszkać i nie chcę mieszkać przez kilka lat na placu budowy w najbardziej zakorkowanym kawałku miasta? Otóż nie chcę mostu, bo w zasięgu spaceru, nie mówiąc o samochodzie czy rowerze są dwa inne. Nie chcę mostu, bo mieszkam w mieście, które nie cierpi ani na nadmiar mostów, ani na nadmiar pieniędzy, a na północy Warszawy są dwa ogromne mosty (Grota i Północny zwany też Kurią). A na południu za Mostem Siekierkowskim, następny jest dopiero w Górze Kalwarii. Tyle, że tam nie ma czego zepsuć.

Słuchając obu stron, czytając co zwolennicy mościa lub bezmościa mają do powiedzenia dotarło do mnie, że tu nie chodzi o most, nie chodzi o dojazd i nie chodzi o korki. Chodzi o zasadę. Uważacie, że wasz Żoliborz jest ładny i nie należy go niszczyć? Hahaha, o niedoczekanie. Skoro musimy mieszkać w brzydkiej dzielnicy, to przynajmniej zażądajmy zbudowania czegoś, co oszpeci inne.

Nie może być tak, że dzielnice są ładne i ładniejsze. Więc będzie most. Bo tak.

 

Pierwszy numer „Gazety Wyborczej”

W 1989 kupiłam Gazetę Wyborczą w kiosku na rogu Mickiewicza i pl. Wilsona, tam gdzie Mickiewicza schodzi w dół, między sklepem mięsnym Bekon (obecnie bank) a kinem Wisła (obecnie kino Wisła).

Czytywałam powielaczową bibułę. Paradoksalnie pani kioskarka w tym kiosku wiele lat była dystrybutorem owej bibuły na rejon Żoliborza. W moim prostym, dwudziestoletnim mózgu, jakoś zlało się to w całość. Bibuła jak bibuła. Kiepskie zdjęcia, trochę rozmazany druk. No dobra, trochę lepszy niż powielaczowy.

Wracałam do domu ulicą Krasińskiego wertując tę dziwną, legalną bibułę i jakoś w okolicy ulicy Dziennikarskiej dotarłam do ostatniej strony. I tam do mnie dotarło, że coś się zmieniło. Wstrząsnęło mną. Przez chwilę stałam i nie mogłam się pozbierać.
Na ostatniej stronie był program telewizyjny i prognoza pogody.
Dotarło do mnie, że nie czytam kolportowanego drugiego obiegu. To była prawdziwa gazeta.

Dzisiaj z Gazetą Wyborczą pełen przedruk pierwszego numeru.
Polecam zwłaszcza podatnym na wzruszenia styropianowym złogom.

Nie dajmy sobie wmówić, że 4 czerwca nic nie znaczy.


PS. Służbowo zajmuję się moderacją komentarzy w pewnym mocno nielubianym serwisie internetowym i mam dużą wprawę w banowaniu i wycinaniu. Tutaj jestem prywatnie i nie mam skrupułów tym bardziej. Więc zanim napiszesz co sądzisz o Wyborach ’89 albo Gazecie Wyborczej, to się zastanów, czy warto.

Potęga PESELu

Na Żoliborzu odkopano bunkier. To, że bunkry tam są wiedzieliśmy siedząc na okolicznych górkach porośniętych trawą, podczas, nazwijmy to oględnie, przerw w nauczaniu. Bunkier znajduje się nieopodal mojego liceum. Postanowiliśmy zwiedzić.

Okazało się, że bunkier i owszem, wystawa dowiezionych z Rembertowa przerdzewiałych elementów nawet dość bogata, tyle, że panowie, sądząc z sortu mundurowego, przebrani za potomków powstańców warszawskich z Mỹ Lai oznajmiali, że wchodzić nie wolno, bo gmina nie pozwoliła wpuszczać. Niebezpiecznie. Phi. Zajrzałam. Czysto i dużo miejsca. Znaczy relatywnie jak na bunkier dużo.

— Zagaduj pana — poleciłam własnemu dziecku.
— A pan pożyczy, tę latarkę, zaraz wracam — rzuciłam w zamierzeniu wyniośle, ale trudno być wyniosłą hrabianką siedząc na czworaka w bunkrze.

Pan zachichotał, podał latarkę i oddał się konwersacji na temat pogody i komarów z Byśkiem. Obserwujący zajście pozostali chętni w wieku od dziesięciu do stu lat popatrzyli na mnie z nienawiścią. Metody „na bezczela” najwyraźniej nikt nie próbował. Wlazłam, obejrzałam, wylazłam, otrzepałam porcięta. Zdjęć nie zrobiłam, bo kilka bunkrów w życiu widziałam, a cierpliwości panów wolałam nie nadużywać. Chwila grozy była, bo wejść było łatwiej niż wyjść, ale ktoś życzliwy zostawił w wejściu wiadro, a ja na szczęście pamiętam na czym polega technika łojenia kominów tzw. zapieraczką.

Nowy, wypasiony rower Byśka właśnie wtedy uznał za stosowne mieć rozregulowaną przerzutkę (o tym za chwilę, to jedna z tych 30 notek czekających na lepsze jutro). A ja śrubokręt w kieszeni, którym usiłowałam tę przerzutkę naprawić, mieląc w ustach słowa nieparlamentarne. Pan strażnik bunkra z kolegą, przez chwilę obserwował, jak siedzę i dłubię, a dziecko trzyma pokornie rower i rozmarzonym głosem rzucił do kolegi:
— To jest kobita… do bunkra wejdzie, rower naprawi…
Popatrzyłam na panów umiarkowanie życzliwie, powstrzymałam się od uwag, jakich części ciała używa się do obu czynności i dlaczego dymorfizm płciowy nie ma tu za dużego znaczenia i chłodno powiadomiłam:
— Ale za to gotować mi trzeba!
Nie wiem, czy mój prosty i logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy panów przekonał, ale nie dociekali.

Poza kilkoma przerdzewiałymi artefaktami świadczącymi, że faktycznie bunkier był bunkrem znaleziono tam większą ilość zabytków z czasów kolonialnych, w tym butelki po spirytusie salicylowym, wodzie brzozowej i wodzie kolońskiej „Przemysławka”, a także po mniej wyrafinowanych alkoholach. To by się z grubsza zgadzało z moimi wspomnieniami z czasów licealnych i tłumaczyło, dlaczego, jako dobrze ułożona panienka, ograniczałam się do siedzenia po turecku na trawiastej górce i nie przejawiałam chęci eksplorowania wnętrza.

W ramach weekendu z rodziną następnego dnia powlokłam się na zwiedzanie ośrodka w Wildze reklamowanego jako była kwatera kontrwywiadu. Ośrodek, jak ośrodek. Ani przesadnie zrujnowany, ani malowniczo zarośnięty, za to pachnący Funduszem Wczasów Pracowniczych i wyjazdami na wakacje z matką. Kilka zdjęć dało się zrobić, chociaż po kontrwywiadzie zostały porzucone buty od biegówek i instrukcje BHP pracy na stanowisku komputerowym z drukarką.

Wilga – była kwatera kontrwywiadu

Trzech czujnych ochroniarzy nie spuszczało nas z oka. Tyle, że na dużym terenie z dużą ilością pootwieranych drzwi, nie jest łatwo upilnować pięćdziesięciu osób. Tak też eksplorując, całkowitym przypadkiem, znaleźliśmy właz na dach. Dach, jak dach. Pstryk, pstryk, atrakcyjność — średnia. Schodzimy. Przy drabinie czekał gniewny ochroniarz, jak się potem okazało, w niewybrednych słowach informujący o niedopuszczalności popełnionego czynu. Znaczy informował wszystkich, a na tandem „matka z dzieckiem na dachu” jedynie popatrzył.

I wtedy do mnie dotarło, że otrzymałam pewnego rodzaju immunitet. W swojej kategorii wiekowej muszę stanowić jakiś ewenement, na tyle wyrazisty, że wiele rzeczy, za które dziesięć lat temu oberwałabym równo, teraz uchodzi mi całkowitym płazem.
Dziesięć lat temu właziliśmy z Byśkiem w różne dziwne miejsca i też nam to uchodziło, bo „taki mały, a taki dzielny”. Teraz mały nieco urósł, ale za to ma matkę, która jest „taka stara, a taka dzielna” i planuje perfidnie korzystać z nieoczekiwanych punktów za wiek. Co więcej, nimb jaki emituję z siwych włosów promieniuje na moje najbliższe otoczenie, w tym tego biednego młodzianka, który jest na tyle dobry, żeby schorowaną mamusię w ekstraordynaryjne miejsca zabierać. (Ha ha.)

Wiek odbiera wiele rzeczy, nie miejcie złudzeń. Do wielu nowych trzeba się przyzwyczaić, z wielu zrezygnować albo przeprofilować podejście. Można do tego podchodzić z pogodną rezygnacją, można się buntować, ale za wiele się nie zwojuje. Biologia jest nieubłagana. Tyle dobrego, że został mi przynajmniej lans na obłąkaną staruszkę i kilka tych miejsc, których jeszcze nie znamy.